Łączna liczba wyświetleń

piątek, 24 sierpnia 2012

Barbarzyńca w ogrodzie Zbigniew Herbert


Wydawnictwo Czytelnik 1964 r., 265 stron
Tylko takie miasta są coś warte, w których można się zgubić (str.101).

Po lekturze Mistrza z Delf moje oczekiwania w stosunku do prozy Herberta były wysokie. Myślę, że rozpoczęcie znajomości od książki, która oczarowała niesie ryzyko rozczarowania na przyszłość.
Barbarzyńca w ogrodzie to zbiór esejów o podróży marzeń, jaką odbył autor ponad pół wieku temu; podróży geograficznej po Francji i Włoszech i podróży historycznej po epokach i stylach. I znowu podobnie, jak w Mistrzu z Delf książkę cechuje duża różnorodność opowiadanych historii; wędrujemy z autorem od jaskini w Lascaux, poprzez ruiny w Paestrum, pola Arles, katedrę w Orvieto, muzea i świątynie w Sienie, Chartres aż do małych rozsianych wokół Paryża miasteczek, od czasów prehistorycznych, poprzez średniowiecze, renesans po współczesność. Z pozoru brakuje tu klucza, który spajałby opowiadane historie. Raz poznajemy historię odwiedzanego miejsca, innym razem szukamy świadków, którzy mogliby nam coś opowiedzieć o Van Goghu, za chwilę odwiedzamy gotycką katedrę, wysłuchujemy mowy obrończej w sprawie zakonu Templariuszy, aby zaraz zachwycać się obrazami ukochanego malarza (Piero della Francesca). A wszystko to przeplatane wizytami w jadłodajniach, degustacjami wina oraz obserwacją otoczenia.

Gdyby ktoś chciał potraktować Barbarzyńcę w ogrodzie, jak przewodnik będzie zawiedziony, bowiem Herbert nie wytycza szlaków zwiedzania, nie wskazuje, co trzeba obejrzeć, a co można sobie podarować, to przecież zależy od indywidualnych preferencji. Autor podkreśla, iż znajomość z miejscem powinno się rozpocząć od przysłowiowego pójścia tam, gdzie oczy/nogi poniosą, aby potem trafić do celu wędrówki.

Jeśli kogoś Bogowie uchronili od wycieczek, jeśli ma za mało pieniędzy lub za dużo charakteru, aby wynająć się przewodnikom, pierwsze godziny w nowym mieście należy poświecić na łażenie według zasady prosto, potem trzecia na lewo, znów prosto i trzecia w prawo (str. 71).

Wiele razy autor punktuje różnice pomiędzy włoskim, a francuskim podejściem do życia, kultury i sztuki, jak choćby w tak prozaicznej sprawie jak kulinaria.

Potrawa ta jak wiadomo (spagetti), podawana jest jako entree, stanowi więc wstęp do właściwego posiłku. Francuzi zaczynają od podniecających przystawek, Włosi postępują rozsądniej, zgodnie z naturą swojej wyśmienitej kuchni, która jest chłopska, solidna i pożywna. Filozofia gustu polega na tym, że naprzód należy zaspokoi głód,a potem dopiero myśleć o wrażeniach smakowych (str. 91).
Obok Maesta Duccia - obraz, który wywarł spore wrażenie na poecie źródło zdjęcia
Najbardziej podobał mi się rozdział "Kamień z katedry", w którym autor przy okazji wizyty w Chartres snuje rozważania dość nietypowe, rozważania dotyczące bardziej sfery materialnej, niż duchowej.
Może więc warto zamiast pisać o witrażach, które modulują światło i o tajemniczych chimerach, dumających nad otchłanią wieków, pomyśleć, jak ten kamień zawędrował tutaj w górę. A zatem o robotnikach-muratorach, kamieniarzach i architektach i nie o tym, co się działo w ich duszy, kiedy wznosili katedrę, ale jakich używali materiałów, narzędzi i sposobów, a także ile zarabiali. Zamiar skromny, jakby buchalter pisał o gotyku, ale średniowiecze uczy także skromności (str. 118).

Poznajemy więc zarówno sposób wydobywania budulca i jego transportu, umiejętności robotników, rolę pierwszych architektów, sposoby strzeżenia planów budowy, rodzaje podpisów budowniczych, a także nieoficjalnych sponsorów świątyń i rodzaje środka płatniczego. A wiedza ta mówi nam wiele o epoce, wiele więcej niż sama przepiękna katedra. Nawiasem mówiąc zachwytu nad gotykiem nie podzielali nasi przodkowie, styl ten przez wieki był nienawidzony i potępiany "wszędzie pełno okien, rozet i iglic, kamienie zdają się tak powycinane, jak karton; wszystko jest dziurawe, wszystko wisi w powietrzu" (str.118), tak cytował za jednym z nieprzyjaciół gotyku Herbert. A skutkiem tego potępienia było zniszczenie ogromnej ilości przepięknych świątyń. 
W buchalterii średniowiecznej obowiązywała romantyczna zasada mierzenia sił na zamiary. (Str. 119)

Zdziwiło mnie, iż te ogromne, masywne i "trwałe" budowle wznoszone były na tak kruchych fundamentach: jak brak fachowców-budowniczych, brak planów budowy, no i brak środków, co skutkowało dużą ilością katastrof budowlanych, z których najbardziej spektakularna miała miejsce w Beauvais, gdzie znajduje się najwyższa z gotyckich katedr w Europie.

Obok kopuła katedry w Sienie (nieszczególnie nieudana, jak pisze Herbert) źródło zdjęcia

Przy ogromnej erudycji autora zdziwiła mnie trafność obserwacji, kiedy czytam poniższe scenki, czuję się tak, jakbym właśnie siedziała na jednej z głównych uliczek któregokolwiek z włoskich miast i patrzyła na nie oczami autora.
Passeggiata. Jeśli powiem, że to jest spacer, nie wyjaśnię nic. W każdym włoskim mieście wieczór zapełnia tłum mieszkańców, przechadzających się godzinę, czy dwie, tam i z powrotem, po niewielkiej przestrzeni. Przypomina to próbę statystów w monstrualnej operze. Starsi demonstrują swoją żywotność i weryfikują dyplomy; Buona sera, dottore, Buona sera, avvocato. Dziewczęta i chłopcy chodzą osobno. Porozumiewają się tylko oczami, stąd oczy stają się duże i czarne i wyraziste; deklamują sonety miłosne, miotają płomienie, skarżą się, przeklinają. (Str.85)

Zjadłem dwie takie porcje i zamawiam trzecią. Właścicielka małej trattorii jest wyraźnie wzruszona. Mówi, że jestem gentile. Potem pyta o narodowość i dowiedziawszy się, że jestem polacco, woła z niekłamanym entuzjazmem: bravo! Wzywa też na świadka tego historycznego zdarzenia zaspanego męża i grubą córkę. Wszyscy oni stwierdzają, że Polacy są molto gentile e inteligenti. Jeszcze chwila, a będę musiał zatańczyć zbójnickiego i zaśpiewać arię z kurantem. (Str.85)

Nie mogło też zabraknąć uwag na temat turystów, którzy niczym stado baranów jadą bez przygotowania, zdają się na przewodników, a potem patrzą nic nie widząc.

Przewodnicy krzykliwie poganiają stada turystów. Spoceni farmerzy z dalekiego kraju filmują każdy kawałek muru, który wskazuje objaśniacz, i posłusznie wpadają w ekstazę dotykając kamieni sprzed wieków. Nie mają zupełnie czasu na oglądanie, tak bardzo pochłonięci są fabrykowaniem namiastek. Włochy zobaczą wtedy, gdy będą u siebie, kolorowe, ruchome obrazy, które nie będą w niczym odpowiadały rzeczywistości. Nikt nie ma ochoty studiować rzeczy bezpośrednio. Mechaniczne oko niezmordowanie płodzi cienkie jak błona wzruszenia. (str.99)


Obok Narodzenie Pierro della Francesca źródło zdjęcia
Niektóre ze esejów były dla mnie cięższe do przebrnięcia, inne czytałam z dużym zainteresowaniem. Zniechęcały mnie te, w których opowieść historyczna brała górę nad opowieściami o sztuce.
Książka zawiera sporo informacji dotyczących odwiedzonych przez pisarza miejsc, informacji, których trudno byłoby szukać w przewodnikach, poza informacjami z zakresu historii są tam też informacje na temat wyglądu świątyń, a ich opis jest tak bogaty, ze można tylko pozazdrościć autorowi bystrości spostrzeżeń i umiejętności opisu. Książka to też opis wrażeń, jakie na autorze wywarły obrazy Signorelliego, Duccia, Fra Angelico. I mimo, iż opisywanych miejsc (w większości) nie znam, podobnie, jak opisywanych obrazów to czytałam książkę z zainteresowaniem, no może troszkę zabrakło mi tu tej pasji, z jaką pisał Herbert o sztuce i świecie w pierwszej jego - czytanej przeze mnie książce.
Barbarzyńca w ogrodzie nie wywarł na mnie tak dużego wrażenia, jak Mistrz z Delf (ocena 6/6), co nie oznacza, jakobym miała zamiar się poddać.

Moja ocena 4,5/6
Znowu chochlik robi mi psikusa nie pozwalającego wyrównać wielkości czcionki :( Próbowałam przepisywać tekst dwukrotnie, ale poddaję się. Dzięki Lirael troszkę sobie poprawiłam wygląd wpisu.

29 komentarzy:

  1. To pobyłaś sobie w pięknym ogrodzie. Zacna lektura dla takiego jak ty wrażliwego podróżnika i czytelnika:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ogród rzeczywiście bardzo ciekawy i piękny, duża różnorodność fauny i flory; czyli trochę tego i owego.

      Usuń
  2. Może spróbuj wyczyścić formatowanie w widoku html (tuż nad okienkiem edycji) i potem sformatowac od nowa?
    Tego Herberta mam na półce. Poczatkowo nie chcialam nawet zbyt dokłądnie czytać notki, żeby nie spalić tematu:).
    P.S. A na temat budowy katedry w Beauvais polecam "Kamienie wołac będa" Malewskiej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A możesz do mnie mówić po polsku? O mały włos nie skasowałam sobie tekstu. Chyba po prostu muszę dokonywać wpisu bezpośrednio w okienku, a nie kopiować z worda- wtedy pojawiają się albo różne czcionki, albo znika tło i muszę podkładać kolor :(. Dzięki za polecenie książki, gdzieś mi już tytuł mignął i mam wrażenie, że mnie zainteresuje.

      Usuń
    2. Przepraszam, że się wtrącam, ale trzeba zaznaczyć cały tekst wklejony do okienka i kliknąć drugą ikonkę z prawej strony, T z małym iksikiem, jak najedziesz na nią kursorem, pojawi się malutki napis "Usuń formatowanie". Wtedy Ci się wyczyści całe formatowanie i znikną zmiany czcionek, kolory, itp. Mam nadzieję, że wszystko będzie OK.

      Usuń
    3. Też, Gosiu, tak miałam, gdy tylko skopiowałam z innego pliku wiersz. Ustawiałam wcześniejszą czcionkę i samo przeskakiwało, na co chciało. Niestety okienko do pisania posta to nie Word i nie powalczy. Może ma lepsze i gorsze dni, kiedy "słucha" lub nie:(

      Usuń
    4. Lirael- wtrącaj się jak najczęściej. Najpierw kliknęłam drugą na lewo (nie od dziś wiadomo, że kobiety mylą kierunki) i udało mi się wprowadzi jednolitą czcionkę, co juz sporo poprawiło wygląd wpis, a potem eureka- prawa ikonka i się poprawiło zdecydowanie. Wiem, że jeszcze nie jest idealnie, ale wielkie dzięki. Iza tobie też dziękuję, ale do mnie trzeba bardziej łopatologicznie :) Bogusi, teraz widzę, że jednak jest sposób nad zapanowaniem nad sprzętem, przynajmniej od czasu do czasu

      Usuń
    5. Cieszę się bardzo, że trochę pomogłam.
      Żeby było śmieszniej, to po napisaniu komentarza kilka razy w myślach się upewniałam, czy na pewno napisałam Ci dobrą stronę. :D Ja też jestem z kierunkami na bakier. :)

      Usuń
    6. Lirael podała Ci nawet lepszy sposób. Ja nie używałam jak dotąd żadnych iksików. Pozdrowienia:).

      Usuń
    7. Ja w tej chwili pamiętam, a jak zapomnę sięgnę do komentarza:)

      Usuń
  3. Ze wszystkich książek z esejami Herberta ta spodobała mi się najbardziej. To było dla mnie objawienie. Dziękuję za przypomnienie tylu wspaniałych fragmentów. Szkoda, że czas nie pozwoli mi chyba w najbliższym czasie na powtórkę. Gdybym wybierała się na bezludną wyspę, tę książkę zabrałabym na pewno. :) Dobrze by było, żeby ta wyspa znajdowała się gdzieś niedaleko włoskiego wybrzeża. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No widzisz, jak to jest z gustami, a ja zabrałabym Mistrza z Delf, który tak mnie urzekł, uwiódł, tyle odnalazłam w nim wspólnych pasji. Ale przynajmniej byśmy się nie pobiły o jedną książkę na tej wyspie bezludnej:)

      Usuń
    2. To dla mnie spora niespodzianka, bo wydawało mi się, że włoskie akcenty Cię zachwycą dokumentnie. Ale dobrze, że nie dojdzie do bójek na wyspie. :)

      Usuń
    3. Kobieta jest nieprzewidywalną :) A co do książek -najwyżej, jak już minie pierwsze stulecie pobytu na wyspie bezludnej - wymienimy się książkami :)

      Usuń
    4. Mogłabym się podpisać pod kometarzem Lirael - mnie też ze wszytskich esejów, ten podobał mi się najbardziej, rzeczywiście swojego rodzaju objawienie :)))

      Usuń
    5. Tak podejrzewałam, że Barbarzyńca w ogrodzie jest jedną z Twoich ulubionych lektur. Ja będę poszukiwać dalej, bo moim objawieniem był Mistrz z Delf i chciałabym odnaleźć kolejną pozycję, które tak uwzniośli, uwiedzie i zaczaruje :)

      Usuń
  4. "Barbarzyńca w ogrodzie" to było pierwsze spotkanie z eseistyką Herberta i chciałam więcej i więcej... czytać i marzyłam, by te wszystkie cuda obejrzeć, doświadczyć szwendania się po miasteczkach, a potem żałowałam, że tak mało napisał. Były i wiersze, w których pojawiały się miejscowości, oglądane obiekty.
    Mam nędzne wydanie tej książki z początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy pojawiały się wydawnictwa jak meteory i chciały wydawać to wszystko, do czego czytelnicy mieli utrudniony dostęp. Bywało że czasem i honorariów nie płaciły autorom.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak właśnie miałam po przeczytaniu Mistrza z Delf. Może to kwestia pierwszego spotkania, może ten Herbertowy pierwszy raz tak oczarowuje i wciąga. "Mój" egzemplarz jest biblioteczny, natomiast a propos wydawnictw i wydań nie zawsze dobrej jakości (które działają na zasadzie- i tak czytelnik to kupi) właśnie męczę się z wydaną przez Zieloną Sowę książką. Książka rewelacyjna- natomiast wydanie fatalne, pełne błędów, co bardzo utrudnia czytanie, bowiem zdarzają się chwile, że zamiast na treści skupiam się na poprawianiu wyrazów. :(

      Usuń
  5. Na razie nie jestem przekonana, że to lektura dla mnie. Choć przytoczone fragmenty ciekawe :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Najważniejsze, aby każdy czytał, to co mu odpowiada i do czego mu się dusza wyrywa, a że każda/y z nas ma całe stosy nieprzeczytanych książek, które musi... to nie ma zmartwienia, kiedy inne nas nie przywołują.

      Usuń
  6. "Barbarzyńcę" przeczytałam ponownie kilka miesięcy temu ( po raz pierwszy czytałam dawno i pamiętałam słabo ) też mnie nie zachwycił, mimo podziwu dla ogromnej kultury i erudycji autora. Powiedziałabym, że przypomina mi misternie oszlifowany diament, którego blask budzi mój podziw lecz nie ogrzewa serca.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czyżbyś także nie dopatrzyła się w nim pasji. Mnie właśnie jej zabrakło, abym mogła zachwycić się tak, tak to miało miejsce z Mistrzem z Delf, który może był nie tak doskonałą pozycją czy wybitną, ale pisaną emocjami. Widzę tu ogromną wiedzę, bogactwo informacji, wierzę, że miejsca te wzbudziły ciepłe uczucia w sercu autora, ale ich nie współodczuwam.

      Usuń
    2. Dokładnie! Za to sięgnę po "Mistrza z Delft"jeśli znajdę w bibliotece. A nawiasem mówiąc, tę pasję i ogromny humanizm znalazłam i Artura Międzyrzeckiego w jego opowieściach o powrocie do Włoch gdzie po raz pierwszy był jako młodzutki żołnierz Polskich Sił Zbrojnych i gdzie wrócił po kilkunastu latach jako ukształtowany człowiek i pisarz. Jak wiadomo z literaturą jest tak jak z miłością - albo jest "chemia" pomiędzy czytelnikiem i autorem albo jej nie ma... A jego opowieść o Wenecji sprawiła, że poczułam się znów jak wtedy kiedy wraz z Martą chodziłam w nocy i w deszczu jej ulicami...Muszę o tym napisać, kiedy tylko uporam się z postami o Świętych Górach. Pozdrawiam!

      Usuń
    3. Ja z kolei zwrócę uwagę na to nazwisko. A z chemią - święta prawda, jeden pisarz chwyta za serce, inny nie, jak zabraknie tej chemii. Ale, żeby nie było tak prosto, to czasami jedna książka tego samego pisarza oczaruje, a druga już nie wzbudzi takich wulkanów emocji.

      Usuń
  7. Uwielbiam tę książkę Herberta, zresztą całą trylogię, jak to sobie roboczo nazywam.

    Hm, zwrot "nienawidzony i potępiany" mignął mi dwa razy, coś się zdublowało, ale już nie poprawiaj, żeby nic nie stracić, piękna notka.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba oficjalna nazwa, a nie tylko robocza :) Dobrze ci mignął, już poprawiłam i dzięki. Przez to przepisywanie - najpierw dwa razy przepisywałam treść umknęły mi powtórki.

      Usuń
  8. Bardzo piękna i przydatna recenzja, niczym Herbert po Europie, ty przechadzasz się po jego esejach...Wstyd się przyznać, nie czytałam, ale stoi na półce i jeszcze dziś się zabieram do lektury!
    Dzięki Tobie odkrywam wszystkie moje "dziury" czytelnicze...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czuję się zaszczycona, będąc Twoją inspiracją. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. A "dziury czytelnicze" to niestety powszechna bolączka wszystkich blogerów; zwłaszcza książkomaniaków, których wciąż mało czasu na czytanie

      Usuń

Jestem bardzo rada z każdego komentarza, ale nie będę tolerować komentarzy agresywnych, wulgarnych, czy obrażających moich gości (innych komentatorów).