Łączna liczba wyświetleń

środa, 30 kwietnia 2014

Szkocki konkurs rozwiązanie

Źródło zdjęcia
W odpowiedzi na szkocki konkurs otrzymałam następujące propozycje:
1) Marlow poleca Piotrusia Pana, Wyspę skarbów i Działa Navarony. Piotruś Pan -opowieść o nigdy nie dorastającym chłopcu, który zabiera dzieci z domów i przeżywa z nimi przygody w Nibylandii.
2) Czara poleca film, który wprawił ją w dobry humor, a którego akcja dzieje się w Szkocji - Whisky dla aniołów
3) Bibliofilka poleca Doktor Jekyll i pan Hyde Roberta L. Stevensona i Miłość buja nad Szkocją Alexandra McCall Smitha - zabawne opowieści o Szkotach, łamiące stereotypy
4) kaye poleca kryminały autorstwa Iana Rankina z Johnem Rebusem w roli głównej oraz wpis o szkockim "miasteczku książek http://www.obiezyswiatka.eu/wigtown-szkockie-miasteczko-ksiazek
5) Iza poleca również kryminały Iana Rankina o inspektorze Rebusie z akcją rozgrywającą się w Edynburgu. Mocno osadzone topograficznie oraz Marię Stuart Zweiga
6) montgomerry poleca film Waleczne serce
7) natanna poleca Porwanego za młodu Stevensona - świetną historyczno przygodową powieść, nie tylko dla młodzieży, z akcją w XVIII-wiecznej Szkocji. A także Kenilworth Scotta, choć akcja toczy się w Anglii.
8) Łucja również poleca Marię Stuart Zweiga 
Za wszystkie polecone książki i filmy dziękuję.
Zaczęłam już zapoznawanie się z waszymi typami. Wysłuchałam Piotrusia Pana,  na półce czeka Kenilworth Scotta (też audiobook), przeczytałam Supełki i krzyżyki Iana Rankina. 
 
 
Pamiątkę z podróży do Szkocji przywiozę we wrześniu dla ..............

 

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Bazylika Świętego Piotra



widok Bazyliki spod obelisku na placu
Wczoraj, kiedy oczy całego chrześcijańskiego (i nie tylko) świata skierowane były na Plac Św. Piotra w Rzymie pomyślałam, że może już czas zmierzyć się z tym, co wciąż urzeka, co przyciąga, jak magnes za każdym pobytem w Wiecznym Mieście. Tyle razy pisałam o Rzymie, a wciąż brakowało mi odwagi, aby napisać o tym fantastycznym połączeniu architektury i sztuki, o miejscu historycznym i pomniku wiary; czyli o Bazylice Świętego Piotra.
Czy już poznałam ją na tyle, abym mogła o niej pisać, czy zdołam pokazać Ją własnymi oczami, a nie oczami innych, czy uniknę cytowania encyklopedycznych informacji na temat ilości, jakość, nazwisk i dat. To chyba nie możliwe. Budowle to przecież też ludzie; ich twórcy, ich lokatorzy. Nawet najpiękniejsza budowla jeśli jest nie zamieszkana jest tylko materią, zlepkiem marmuru, szkła, czy drogich kamieni.Pięknym, ale bezdusznym.
Bazylika Świętego Piotra jest tym miejscem, od którego zaczynam każdą wizytę w Rzymie i tym, w którym ją kończę. Gdyby zdarzył mi się pobyt w mieście bez odwiedzin, uważałabym go za niepełny.
Jej ogrom z jednej strony przytłacza, a z drugiej strony daje
spod bębna Kopuły
niewytłumaczalne  poczucie bezpieczeństwa. Człowiek oglądany spod kopuły wygląda jak mrówka, a człowiek stojący pod ołtarzem czuje się wielki duchem, niczym materialny odpowiednik jednej z czterech rzeźb wokół Baldachimu Berniniego. Niewiele jest takich miejsc, w których czułabym się równie na miejscu i równie bezpiecznie. I choć byłam w niej kilkadziesiąt razy, za każdym razem mam wrażenie, że jestem tu po raz pierwszy, za każdym ogarnia mnie uczucie radości i lekkości. Kiedy znajduję się wewnątrz, to mimo, iż nie ma tu atmosfery pobożnego skupienia; te tłumy ludzkie, te błyski fleszy, ten gwar, te rozdziawione buzie, nie mam wątpliwości, że jestem w świątyni.

Powstała na miejscu, w którym cesarz Konstantyn wzniósł nad grobem Świętego Piotra pierwszą bazylikę dla uczczenia Wielkiego Rybaka. Ku rozpaczy historyków i architektów niewiele zostało z dawnej Konstantyńskiej Bazyliki (pozostałości można zaobserwować wychodząc z Grot Watykańskich). Nie wiemy, jak wyglądała pierwsza Bazylika. Istniała ponad dwanaście wieków, była wielokrotnie odnawiana i przebudowywana, a podczas niewoli awiniońskiej papieży bardzo podupadła. Po powrocie do Rzymu głowy kościoła  postanowiono przenieść siedzibę władz kościelnych z Lateranu na Watykan. Pierwsze prace dotyczące przebudowy rozpoczęto za pontyfikatu Mikołaja V, aby niedługo potem je przerwać. Kolejni papieże nie mieli dość odwagi, aby podjąć śmiałą decyzję wyburzenia starej świątyni i postawienia na jej miejscu nowej. Dopiero odznaczający się pychą Juliusz II za podszeptem Bramantego postanowił uczynić odpowiednią oprawę tworzonego dla siebie przez
Tron Świętego Piotra (Berniniego obramowanie)
Michała Anioła grobowca - mauzoleum. Grobowiec suma sumarum okazał się dużo skromniejszy niż zakładał to ambitny projekt Michała Anioła i stanął w innej Bazylice. Bramante, nazwany mistrzem od niszczenia nie wahał się przed dewastacją istniejących pomników przeszłości, aby zrobić miejsce nowemu. Trzeba jednak przyznać, iż stworzony przezeń projekt nie miał sobie równych i choć przez lata następcy zmieniali i modyfikowali go to całość jest imponująca. Świątynia jest dziełem wielu znakomitych mistrzów, choć największe piętno odcisnęli na niej właśnie Bramante (który dał pomysł) i Michał Anioł, który zwieńczył dzieło (wspaniałą kopułą wzorowaną na florenckiej kopule Brunelleschiego).

Konsekracja Świątyni miała miejsce niemal czterysta lat temu, choć gmachowi daleko jeszcze było do wykończenia. Brakowało oprawy ołtarza, czterech posągów strzegących relikwii, no i oczywiście licznych dziś nagrobków. Jakaż ogołocona musiała się wówczas wydawać świątynia, a może skromna. Dopiero barok przyniósł dopełnienie. Barok i niesamowity Bernini.
Któż dziś mógłby wyobrazić sobie wnętrze Bazyliki bez teatralnej dekoracji spiralnych, brązowych kolumn oplecionych gałązkami liści i pszczołami (symbolem papieskiego rodu Barberinich), zwieńczonych aniołami i kulą ziemską, na której stoi krzyż (wszystko wielkości wieżowca). Kto mógłby wyobrazić sobie świątynię bez wspaniałej oprawy tronu (na którym według tradycji zasiadał święty Piotr, a który de facto służył koronacji jednego z władców osiem wieków później). Oprawy w postaci złotej chmury, kłębowiska aniołów oraz gołębicy – Ducha Świętego na środku wypełnionego słonecznymi promieniami eliptycznego okna.
W Bazylice Świętego Piotra wiele jest miejsc, do których czuję szczególny sentyment, najważniejsze z nich to Groty Watykańskie oraz Pieta Michała Anioła.
W Grotach zostało pochowanych wielu następców
Lampki nad Grobem Św. Piotra
Świętego Piotra, a także jeden król, dwie królowe, oraz paru arcybiskupów i kardynałów. Dla nas, Polaków, to miejsce szczególnie ważne, tutaj spoczął początkowo Jan Paweł II. Skromna marmurowa biała płyta ozdobiona napisem Jan Paweł II z datami narodzin i śmierci umieszczona w grotach watykańskich chyba bardziej odpowiadała życzeniu papieża (który chciał pochówku w ziemi, bez sarkofagu), niż umieszczenie jego szczątków (grobu) w kaplicy Świętego Sebastiana. W Grotach Watykańskich mimo wszystko było bardziej intymnie i spokojnie, mimo rozlegających się wciąż różnojęzycznych upomnień o uszanowanie miejsca i zachowanie ciszy. Już samo ograniczenie przestrzeni, przyćmione światło, otoczenie sprawiały wrażenie kameralności.

Groty to bardzo szczególne miejsce, znajdują się w podziemiach bazyliki, oprócz innych nekropolii mieści się tu Grób Świętego Piotra, a na ich poziomie znajdowała się pierwsza konstrukcja Bazyliki konstantyńskiej.
O niebiańsko pięknej Piecie Michała Anioła nie muszę nawet wspominać, bo nie ma chyba osoby, która by nie widziała reprodukcji na jednej z tysięcy ilustracji, pocztówek, fotografii.

Detal posadzki Płyta ufundowana przez papieża Polaka
Obok Mona Lisy i Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci oraz Stworzenia Adama na sklepieniu kaplicy Sykstyńskiej i Dawida Michała Anioła to chyba najbardziej znane dzieło sztuki wszech czasów.
Spośród licznych sarkofagów papieskich najbardziej przypadł mi do gustu nagrobek Papieża Aleksandra VII. I znowuż można odnieść wrażenie, że znaleźliśmy się w teatrze, kurtyna unosi się w górę, a kościotrupia piszczel wyciągając klepsydrę przypomina papieżowi, że nadszedł jego kres.
Niezmiernie lubię stanąć pod jednym z czterech posągów związanych z męką pańską i stamtąd kontemplować wnętrze kopuły zaprojektowanej przez Michała Anioła oraz ogromne litery napisu okalającego transept. Moim ulubionym posągiem jest posąg Świętego Longina, który włócznią przebił bok Chrystusa. Longin stoi z rozpostartymi rękoma, w powłóczystej szacie, w ręku trzyma włócznię, a wzrok kieruje ku niebu. Za każdym kolejnym pobytem w Rzymie obiecuję sobie zdjęcie posągu, po czym kończy się jak zwykle, stojąc pod posągiem, opierając się o jego podstawę robię zdjęcia posągom Świętych; Weroniki, Heleny i Andrzeja. Zarówno pomnik nagrobny Aleksandra VII jak i posąg Świętego Longina są autorstwa Berniniego.
Pod kopułą (Chrystus i 11 apostołów)

W Bazylice znajduje się całe mnóstwo detali przyciągających uwagę, a także marmurowe posadzki, piękne ołtarze, dekoracyjne kaplice, sarkofagi i pomniki nagrobne, chrzcielnica, płonące non stop nad grobem Świętego Piotra świece. Świątynia opanowana została przez barok, jest dekoracyjna, teatralna, bogata. Nic zatem dziwnego, że trudno tu o atmosferę skupienia i modlitwy. Ale za to, jak tu pięknie.

wtorek, 22 kwietnia 2014

Wyrąbany chodnik Gustaw Morcinek


Przyznaję, że kiedy po raz pierwszy przeczytałam recenzję książki Morcinka na którymś z blogów (a było to zapewne albo u Koczowniczki, albo u Nutty, a nieco później u Marlowa) nieco się zdziwiłam. Wydawało mi się, że rzadko ulegam stereotypom i nigdy nie czułam niechęci do lektur szkolnych, a jednak w przypadku Morcinka pierwsze skojarzenie to było lektura, nudna lektura szkolna.
Kiedy jednak zaczęło się tych recenzji pojawiać coraz więcej, a ich treść sugerowała, iż autor wart poznania a dodatkowo w bibliotecznym katalogu ujrzałam przy liczbie wypożyczeń książki cyfrę zero pomyślałam, że warto zmienić tę statystykę. W przeciwieństwie do jednej z blogerek nie jest dla mnie rekomendacją do czytania duża liczba wypożyczeń (tzw. poczytność książki), nie twierdzę także, iż książka nieczytana oznacza książkę wybitną, ale zrobiło mi się trochę przykro z powodu braku chętnych na lekturę.
Wyrąbany chodnik to dwutomowa panorama dziejów Śląska z początku ubiegłego wieku. Wraz z członkami górniczej rodziny Wałoszków wędrujemy poprzez meandry historii; od pierwszych strajków dzieci przeciwko nauczaniu religii w języku niemieckim, od tworzenia polskich czytelni, strajków górniczych, poprzez udział w I wojnie światowej, po powstania śląskie aż do odzyskania niepodległości.
Gustlika poznajemy w chwili ukończenia szkoły, jako czternastoletniego chłopca, kiedy musi porzucić świat dziecięcych zajęć, ukochane książki i zacząć pomagać w utrzymaniu skromnego gospodarstwa domowego matce. Rzecz dzieje się na Śląsku, Gustlik nie ma więc dużego wyboru, zaczyna pracę w kopalni, w której zginął jego ojciec. Przez lata chłopiec ima się różnych zajęć, ale gro jego życia upływa pod ziemią w kopalniach (z epizodycznym wątkiem pracy w hucie). Opis pracy górnika; jego znoju i niebezpieczeństwa z nim związane (zawalenie, zalanie, wybuchy) są tak sugestywne, że aż trudno zrozumieć determinację, która sprawia, że ludzie pomimo zmęczenia, niebezpieczeństw, głodu, gorąca, marnych pensji, złego traktowania wciąż pod ziemię zjeżdżają.
Wyrąbany chodnik łączy w sobie opis trudu pracy górnika z trudem walki o polskość, tworząc analogię pomiędzy obydwoma; oba ciężkie i niebezpieczne i tu i tam równie łatwo postradać życie. Kiedy Gustlik zostaje powołany do wojska i jedzie na front cieszy się, iż przynajmniej podczas drogi odpocznie i wreszcie się wyśpi, radość jest jednak krótkotrwała, zaczyna się walka o przeżycie. Kiedy ranny wraca do domu uważa, że złapał pana Boga za nogi, tymczasem;
Gustlik spostrzegł, że z jednego piekła wstąpił w drugie. I tam źle, i tu źle. Tam nagła śmierć lub nieoczekiwana męka konania, tutaj powolne zmaganie się z parszywą dolą. Ujęła człowieka w karby i trzyma. Do ziemi przygina jak ten strop w chodnikach rozgniatający pokurczone stemple.
Aż nagle przyszło olśnienie, kiedy uświadomił sobie, że ta wojna ludów jest tą oczekiwaną, przepowiadaną szansą dla jego zniewolonej Ojczyzny.
Walka o odzyskanie polskości na Śląsku przyrównana została do wyrąbywania chodnika w kopalni; zajęcie ciężkie, mozolne, napotykające na liczne przeszkody, ale w końcu przynoszące zwycięstwo.
Akcja powieści toczy się dwutorowo; raz w Karwinach (rodzinnej miejscowości autora), leżących po stronie zaboru austriackiego (Śląsk Cieszyński), raz w Ligocie, znajdującej się pod zaborem pruskim, ukazując różnice w traktowaniu Polaków przez zaborców.
Powieść moim zdaniem może dla Ślązaków być tym, czym jest trylogia Tak trzymać Fleszerowej dla Pomorzan; lekcją historii, powieścią dokumentalną i wreszcie lekcją patriotyzmu. Przyznam, iż dzięki lekturze odświeżyłam sobie dawno zakurzoną wiedzę a także pozyskałam nową na temat roli Śląska w politycznych przetargach po I wojnie światowej.
Jeśli coś mnie trochę raziło w tej powieści to jednostronna linia podziału na dobrych i złych. Dobrzy to oczywiście Polacy, poza jedną czarną owcą w osobie niejakiego Sojki. Polakom, jeśli nawet przydarzy się zbłądzić to szybko pojmują swój błąd i wracają na ścieżkę cnoty (jak synowie Wałoszki).
Niemcy to oczywiście ci źli (okrutni, niesprawiedliwi, sprzedajni, amoralni, cyniczni), a jeśli pojawia się jakiś przyzwoity Niemiec to odgrywa on rolę marginalną. Zabrakło mi też Czechów, którzy występowali po stronie austriackiego zaborcy. Czytana przeze mnie powieść, choć powstała w latach trzydziestych wydana została parę lat po wojnie, co zdaniem autora posłowia miało spory wpływ na korektę treści zastosowaną przez autora (pod wpływem sugestii wydawców). Czyta się dobrze, choć momentami występują dłużyzny w opisach miejsc, bójek, czy bitew.
Nie spodziewałam się jednak, że tematyka w dużej mierze zdominowana przez opis życia i pracy górników może okazać się aż tak ciekawa.
Moja ocena książki 4,5/6
I krótki fragment, który przemówi do serca każdego mola książkowego.
Czasami odkładał książkę i zastanawiał się nad losami jej bohaterów. Wyszukiwał podobieństwo między nimi, a sobą, a jeżeli go nie mógł znaleźć, postanawiał w duchu, że musi stać się im podobnym. Porywało go bohaterstwo powstańców, rozrzewniało poświęcenie starego sługi, kochał, jak tamten w książce kochał i cierpiał, jak jego narzeczona cierpiała. Przeczytał jedno zdanie i wypisał je sobie na karteczce; - Co ma począć kamień polny, gdy go uczucie do diamentu ogarnie?..Widział się owym kamieniem polnym, którego uczucie do diamentu ogarnia, a myśląc o tym, tworzył zjawę dziewczyny młodej, tak pięknej i jasnej, jakiej jeszcze nigdy w życiu nie spotkał. Powstała w nim tęsknota nienazwana i żal jakiś, nie wiedzieć za kim i za czym.

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Jezus Christ Super Star (musical-rock opera)


Plakat musicalu
Święta Wielkanocne to chyba dobry okres do pisania o musicalu o tematyce religijnej. W kanonie najlepszych moim zdaniem musicali ten zajmuje poczesne miejsce (na pewno mieści się w pierwszej dziesiątce). Jest to też jeden z pierwszych (obok Les Mis) musicali, które oglądałam kilkakrotnie.
Musical jest wynikiem współpracy fantastycznego duetu; Andrew Lloyd Webbera (autora muzyki i twórcy takich hitów, jak Koty, Evita, Upiór w Operze) oraz Tima Rice`a (libretto, autora słów do Evity, Szachów czy Króla Lwa). Powstał on na przełomie 1969 i 1970 roku i ukazuje ostatni tydzień życia Jezusa.
Miałam szczęście oglądać pierwszą polską adaptację musicalu w Teatrze Muzycznym im. Baduszkowej w Gdyni w reż. Jerzego Gruzy. Był rok 1987. Atmosfera skandalu, jaka zawsze towarzyszy wykorzystaniu motywów religijnych w sztuce była doskonałą reklamą dla przedstawienia. Już sam pomysł uczynienia z Jezusa bohatera musicalu wydawał się wówczas niezwykle odważny i kontrowersyjny, plakaty z wizerunkiem Syna Bożego reklamujące rock-operę budziły sprzeciw pewnej części społeczeństwa, a kiedy jeszcze do tego dodać zaangażowanie w roli odtwórcy Jezusa lidera zespołu rockowego TSA Marka Piekarczyka mamy obraz nastrojów towarzyszących premierze.
Ted Neeley, jako Jesus w filmowej ekranizacji z 1973 r.
Autorami polskiego libretta byli Wojciech Młynarski i Piotr Szymanowski. Rodzimych wokalistów gdyńskiego teatru wspomogli gościnnie Marek Piekarczyk i Małgorzata Ostrowska. Oczywiście dziś po upływie ponad ćwierćwiecza trudno pisać szczegółowo o odbiorze. Upływ czasu zatarł wspomnienia. Nakładają się teraz na siebie wrażenia spowodowane tamtym przedstawieniem sprzed lat, kolejną adaptacją z przełomu wieków (z Damianem Aleksandrem w roli Jezusa), ekranizacją filmową z 1973 r. w reż. Normana Jewisona, czy ostatnio wysłuchanym wykonaniem Getsemani (Janusza Krucińskiego) podczas spektaklu Alemusicale a także filmikami na youtubie, do których często wracam. Pamiętam jednak, iż gdyńskie przedstawienie wywarło na mnie ogromne wrażenie, już sam fakt, że obejrzałam je kilkakrotnie świadczy o tym, że musiało mi się spodobać. Co do odtwórcy roli Jezusa (pana Marka Piekarczyka) pamiętam, iż byłam nieco zawiedziona jego partiami mówionymi, natomiast wokal oceniałam wysoko. Największe jednak wrażenie zrobił na mnie wówczas odtwórca roli Judasza pan Andrzej Pieczyński. Był fenomenalny zarówno w partiach wokalnych, jak i mówionych, a także w sposobie gry. 
W musicalu Jezus został przedstawiony, bardziej, jako człowiek, niż Syn Boży. Mamy tu postać historyczną na tle współczesnych realiów. Mesjasz otoczony jest przez dziennikarzy i fotoreporterów.
  
Zagubiony, osamotniony, nie mający oparcia ani w wyznawcach ani w uczniach Jezus, w białej szacie i z długimi włosami, wyróżnia się spośród innych odtwórców ubranych we współczesne stroje. Nie znajdując zrozumienia wśród wyznawców, nie znajduje go także wśród innych. Lud przeinacza jego słowa i pragnie uczynić przywódcą rewolucji nie pojmując, iż jego królestwo nie jest z tego świata. Uczniowie podążają za nim, nie rozumiejąc go. Szymon widzi w nim szansę na odzyskanie niepodległości przez Jerozolimę, a Judasz obwinia o wypaczenie pięknej idei braterstwa i czynienia dobra poprzez pozwalanie na nazywanie się Mesjaszem. Mając coraz więcej zwolenników Jezus jest się coraz bardziej samotny.
 
Jedynie Maria Magdalena, dla której stał się miłością życia okazuje mu serce pragnąc ulżyć zmęczeniu (dbając o komfort i spokojny sen). Samotny wśród ludzi, wzburzony z powodu znieważenia Świątyni i uczynienia zeń targowiska próżności, przerażony ilością otaczających go trędowatych, którym nie jest w stanie pomóc zwraca się do swego Ojca Niebieskiego. Pyta dlaczego wyznaczył mu tak trudne zadanie, zastanawia się, czy droga, którą podążał przez ostatnie trzy lata była drogą właściwą, czy zostanie po nim (i jego nauce) jakiś ślad, kiedy go już zabraknie i czy na pewno musi umrzeć. Przepiękna pieśń Getsemani wyraża uczucia zwątpienia, obawy, strachu, ciężaru, którego wydaje się nie jest w stanie udźwignąć, a kończy się pogodzeniem z wolą Boga.
Równorzędnym partnerem Galilejczyka jest w przedstawieniu Judasz, przedstawiony, jako jedyny z uczniów, który widzi skutki chrystusowej nauki. Obawia się, iż Nauczyciel i przyjaciel zbłądził pozwalając swym wyznawcom uwierzyć we własną boskość. Aby zapobiec zniszczeniu pięknej idei udaje się do faryzeuszy i w zamian za obietnicę sprowadzenia Jezusa na właściwą drogę zgadza się wskazać go żołnierzom. Kiedy Jezus został aresztowany, pobity i znieważony Judasz pojmuje, iż został oszukany (popełnił błąd). 
  
Pojmuje także, iż takie było jego przeznaczenie, został wykorzystany w boskim planie (fatalizm niczym u Hugo). Judasz popełnia samobójstwo, lecz powraca jeszcze z zaświatów, aby zadać Jezusowi pytanie o sens jego ofiary. Czy warto było realizować swój plan w takim miejscu i w takim czasie?  
Judasz pyta, czy gdyby Jezus przybył ze swoją misją dzisiaj, mając do dyspozycji inne środki przekazu nie osiągnąłby więcej. Jest to też pytanie, jakie zadaje sobie odbiorca, czy dziś, mimo całego postępu cywilizacji, mimo zupełnie innych możliwości technicznych nie spotkałby Jezusa ten sam, a może nawet o wiele okrutniejszy los. 
Jednym z najbardziej znanych utworów z musicalu jest niezwykle piękna pieśń I don't know how to love him (Nie wiem, jak mam go pokochać) śpiewana przez Marię Magdalenę. 

Filmiki wykorzystane w treści pochodzą z youtube (1. Kruciński, jako Jezus w utworze Getsemani, 2. Carl Anderson, jako Judasz w utworze Superstar oraz 3 Lea Salonga,  jako Maria Magdalena w utworze, jak mam go pokochać)

sobota, 19 kwietnia 2014

Wielkanocne życzenia

Każdy Twój wyrok przyjmę twardy
Przed mocą Twoją się ukorzę
Ale chroń mnie, Panie, od pogardy
Przed nienawiścią strzeż mnie, Boże
 
Wszak Tyś jest niezmierzone dobro
Którego nie wyrażą słowa
Więc mnie od nienawiści obroń
I od pogardy mnie zachowaj
 
Co postanowisz, niech się ziści
Niechaj się wola Twoja stanie
Ale zbaw mnie od nienawiści
I ocal mnie od pogardy Panie...

Wspomogłam się dzisiaj słowami  utworu (źródło), który śpiewali panowie Kaczmarski, Gintrowski i Łapiński . Autor słów  Nataniel Tenenbaum
Tego (tylko tego, a może aż tego) życzę wszystkim z okazji Świąt Zmartwychwstania (i nie tylko)

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Jednak BRUN-etka, czyli pierwszy koncert w Polsce Bruno Pelletiera, ale…


Po lutowym koncercie Garou poczułam się strasznie staro. Doszłam do wniosku, że może już nie dla mnie popowe koncerty, których nieodłącznym elementami są pisk, ścisk, gwizdy, pląsy na widowni. Kiedy się jest w wieku rodzica większości z uczestniczących może lepiej byłoby wykupić sobie abonament do filharmonii zamiast latać z młodymi w zawody. Dostaniesz babciu zadyszki i na co ci to. No, ale skoro bilet był już zakupiony, hotel zarezerwowany, samolot opłacony, grzechem byłoby nie skorzystać. Do koncertu podeszłam z rezerwą i brakiem oczekiwań na cokolwiek ponad miłe spędzenie wieczoru. Poszłam w dodatku w złym humorze (kiepski miesiąc w robocie) i z bólem głowy.
Weszłam do Kongresowej i od razu poczułam różnicę. Widownia była spokojniejsza i bardziej wyważona. Co jak się okaże później było złudnym wrażeniem.
Porównania obu koncertów nasuwają się same z powodu łączącego obu panów musicalu (Notre Dame de Paris), narodowości i bliskiej odległości czasowej obu koncertów.

Po koncercie drugiego z Noter-damczyków pisałam, iż utwory przez
niego śpiewane brzmiały dla mnie … nie tak, jak to sobie wyobrażałam, że będą brzmiały. Zabrakło mi w nich tego czegoś, co porusza dogłębnie, co uskrzydla i sprawia, że słuchacz zespala się z muzyką i staje jej cząstką. Za dużo było dla mnie wzmacniaczy, za mało człowieka. Owszem było to bardzo dobre wykonanie, ale zabrakło …. uczucia?, szczerości?, był profesjonalizm, dobra gra, ale nie było emocji, coś co jest fajne, gdy trwa, a gdy przemija nie pozostawia trwałych śladów. To oczywiście moje subiektywne odczucia, więc niekoniecznie muszę być zgodne z odczuciami innych.
Bruno kupił mnie od pierwszego utworu. Jego śpiew miał moc, siłę, dodawał energii. Śpiewane przez niego utwory sprawiały, że czułam się wspaniale, wyzwolona z problemów codzienności i zespolona z muzyką. Mogłam odbierać ją wszystkimi zmysłami, a nie tylko słuchem. Wreszcie dostałam to, na co tak długo czekałam. Poczułam się troszkę tak, jakbym wróciła do Paryża (na Bercy). Słyszałam śpiew, a nie wzmacniacze (jakkolwiek i one były w użyciu). Kanadyjczyk nadal ma świetny głos, znakomite umiejętności instrumentalne (gra na tylu instrumentach, że nie potrafię ich wszystkich wymienić), w utworach cichych i nastrojowych wzrusza do łez (mnie poleciały strumyki łez na utworze Lune), w utworach żywiołowych i energicznych porywa do tańca. Zapewne to samo mogą powiedzieć wielbicielki Garou o jego koncercie, tyle, że ja tego nie odczułam na lutowym koncercie. Dopiero dzięki Bruno poczułam te wszystkie emocje. Tę mieszaninę wzruszenia, radości, szybszego bicia serca, motyli w brzuchu, nogi jak z waty, chęć zatrzymania czasu, pozwolenie sobie na swobodny przepływ muzyki przeze mnie. To jest takie uczucie, które sprawia, że robi się kolorowo i wesoło i przyjemnie.

Le CLown Filmik z youtube z trasy koncertowej 

No i teraz powinnam wleźć pod stół i odszczekać. Kto to pisał, że nie chodzi na koncerty, aby współuczestniczyć, pląsać, skakać, śpiewać. Ja??? Niemożliwe. A przynajmniej niemożliwym było dla mnie na koncercie Bruno siedzieć spokojnie w fotelu. Oczywiście były parę utworów, które w ten fotel wbijały i płatały nogi, słuchane niemal na wdechu, ale były też takie, które podrywały tyłki z krzesełek i wprowadziły w radosny pląs. Mnie poderwały. Tak, śpiewałam, klaskałam, podskakiwałam, a nawet wydawałam jakieś przedziwne dźwięki wyrażające stan absolutnego upojenia. A zatem wszystko zależy od tego, kto śpiewa i jak śpiewa.

I znowu gdybym miała wybrać ten jeden najpiękniej wykonany utwór nie byłabym w stanie. Oczywiście utwory z NDdP są już na zawsze dla mnie bezkonkurencyjne, ale np. Le Clown czy Don`t give up były tak przepięknie wykonane, że chciałoby się zasłuchać w te wykonania zostawiając świat gdzieś za drzwiami.

Lune  Filmik z youtube z trasy koncertowej 
Kanadyjczyk miał bardzo trudne zadanie, był w Polsce po raz pierwszy, jest tutaj (poza wąskim gronem fanów) niemal zupełnie nieznany, no i nie jest najmłodszy, co też w tej branży ma duże znaczenie. Aby zdobyć publikę nie wystarczy dobrze śpiewać, grać na instrumentach, czy nieźle się ruszać, a żadnej z tych umiejętności nie można mu odmówić. Myślę, że poza tym trzeba mieć jeszcze umiejętność nawiązania kontaktu z publiką. Bruno się to udało znakomicie. Publiczność zdobył szturmem także swoimi umiejętnościami lingwistycznymi, zapowiadał utwory po angielsku i po polsku i rozbił to ujmująco. I nie były to pojedyncze słowa, krótkie wypowiedzi, a całe długie i trudne do wymówienia zdania. I choć niemal każdy wokalista serwuje swej publiczności grzecznościowe zwroty, to te wygłaszane przez Bruno poza tym, że były nieszablonowe to w dodatku brzmiały szczerze.
Dlatego myślę (a jednak), że publiczność była ważnym współuczestnikiem koncertu. Mylenie się jest rzeczą ludzką.
Co oznacza, że doskonale do siebie pasujemy Bruno i TAKA publiczność. A to z kolei kończy tytuł wpisu … pierwszy, ale chcę wierzyć, że nie ostatni.
Dziewczyny (organizatorki) bardzo wam dziękuję że dałyście mi (i wielu innym) możliwość przeżycia tak pięknych chwil, które na długo zagoszczą w pamięci i stanowić będą dla niejednej z nas taki wentyl bezpieczeństwa w ciężkich chwilach. I tylko jak teraz żyć tak zwyczajnie i szaro?  Bruno - Merci

Bruno Pelletier wydał 11 płyt oraz wystąpił w kilku musicalach, z których najbardziej znany to Notre Dame de Paris. W Polsce jest prawie nie znany. Wśród moich znajomych nikt nie słyszał tego nazwiska, nie mówiąc już o znajomości utworów.