Francuska kawiarenka literacka

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Majówka pod koniec kwietnia, część 3 czyli powrót po latach do Ustki

Kiedy maj już dawno przeszedł w czerwiec u mnie wciąż jeszcze kwiecień. A mając na uwadze to, iż za chwilę nadejdzie lipiec, w którym nastąpi druga część urlopu należałoby jak najszybciej uporać się z jego częścią pierwszą. 
W Ustce lata temu spędzałam każde wakacje. Dwa letnie miesiące dzieliłam pomiędzy Ustkę, w której mieszkała mama mojej mamy i Poznań, w którym mieszkała rodzina taty. Babcię ustecką odwiedzałam często także w czasach, kiedy wakacje spędzałam już w zupełnie inny sposób i w zupełnie innym towarzystwie. Ustka to dziesiątki wspomnień, jakże przyjemnych, bo beztroskich, choć wtedy nie zawsze takimi się wydawały, zwłaszcza, kiedy pokłócona z chłopakiem wyczekiwałam jego pociągu na dworcu a peron kolejowy oglądałam w smutnym kolorze blue. Ale Ustka to przede wszystkim słońce, plaża i morze, to zbieranie jagód i borówek w lesie, włóczenie się po wydmach, pierwsze samodzielne wypady do kina na filmy od szesnastu lat, przejście przez cmentarz o północy i lody w najlepszej usteckiej lodziarni U Chomczyńskich. Nie byłam tam od czasu, kiedy zabrakło babci, czyli prawie dwadzieścia lat.
Podróż sentymentalna była powrotem do wspomnień, a nie do miejsc zapamiętanych sprzed kilkudziesięciu lat bowiem tych miejsc już prawie nie ma.  Z malutkiej, urokliwej, ale mocno prowincjonalnej mieścinki zmieniła się Ustka w nadmorski kurort. Wizytówką miasta - pierwszym miejscem, w którym turysta spotykał się z miasteczkiem był od końca XIX wieku dworzec kolejowy łączący je ze Słupskiem. Dziś nieczynny z powodu remontu, kiedyś pamiętający czasy, kiedy przywożące gości składy liczyły i trzydzieści wagonów. 
Z czasem coraz częściej docierałam do Ustki autobusem, który miał tę zaletę, iż zatrzymywał się vis a vis domu mojej babci, co pozwalało zaoszczędzić kilka jakże cennych minut, kiedy czas wakacji wyciskało się, jak cytrynę, do końca, do ostatniej kropelki. Pomalowany na żółto jednopiętrowy budynek wciąż jeszcze stoi, choć w okienku na piętrze nie ma już babci, która z niecierpliwością wyczekiwała przyjazdu wnuczki. 
Za czasów mojej młodości to stąd (ulicą Marynarki Polskiej) ruszało się na plażę; po drodze mijając piekarnię z gorącymi jeszcze, prosto z pieca sprzedawanymi drożdżówkami, ciepłymi bułeczkami szwedkami i chlebem z chrupiącą skórką, dwa sklepy rybne, gdzie można było nabyć rybę prosto z kutra (a przynajmniej tak głosił ówczesny marketing) a także księgarnię, której witryna kusiła wyborem literatury o niebo bogatszym niż w Trójmieście. Ach te książki odbijające słońce i pełne piasku pochłaniane przy szumie fal. Ach to zatracenie się w czasie, to zapomnienie. 
Dzisiaj do Portu czy na plażę można wybrać się bardziej malowniczą trasą poprzez portowe nabrzeże zabudowane licznymi hotelami, pensjonatami, knajpkami. Pachnących świeżością drożdżówek już się nie dostanie, ale świeżą rybę można skonsumować w prowizorycznych punktach gastronomicznych położonych przy brzegu morza. A jeśli jest się na promenadzie to obowiązkowo należy skosztować gofra z bitą śmietaną. Pycha. Choć może to tylko wspomnień czar; mnie najlepiej smakują one nad morzem (no i jeszcze w parku Łazienkowskim). 
Spacerując wzdłuż brzegu można podziwiać kutry i wsłuchiwać się w odgłosy mew i bijące o brzeg fale. 
Wzrok przyciąga jedna z największych ostatnio usteckich atrakcji – biała kładka na drugi brzeg Słupi otwierana w regularnych odstępach czasu na kilkanaście minut. Zapewne niewiele osób wie, co znajduje się na drugim brzegu, ale niemal wszyscy z niecierpliwością wyczekują jej otwarcia, po to, aby „zaliczyć” tę właśnie atrakcję. Na drugim brzegu znajdują się cztery poniemieckie żelbetonowe bunkry wraz ze schronami i podziemnymi korytarzami. Bunkry Bluchera są dziś atrakcją turystyczną, można je zwiedzać, a na ich terenie odbywają się pikniki militarne połączone z nauką żołnierskich piosenek, degustacją grochówki oraz pokazami historycznymi i konkursami. Podczas wojny mieściło się tam jedno działo kaliber 105 mm i cztery mniejsze. Zapewne gdyby nie lektura Tak trzymać niewiele by mnie obeszło, jaki kaliber miało ustecki działo, ale po opowieściach kapitana Jazowieckiego na temat uzbrojenia gdyńskiej floty nie mogłam pozostać obojętną wobec takiej informacji. A co zapewne ciekawsze, dla laika, z działa można było wystrzelić pocisk o wadze 20 kg na odległość 17 kilometrów. 
Dochodząc do nadmorskiej promenady mija się budynek z czerwonej cegły z białą wieżyczką. Latarnia morska to znak rozpoznawczy miasteczka. Stoi tu od końca XIX wieku. Kiedyś jej światło dawało znaki widoczne z odległości kilku kilometrów, dziś widać je z odległości nawet trzydziestu.  
Jako dziecko większość czasu spędzałam na plaży (może wówczas wyczerpałam swój przydział plażowania, bowiem dzisiaj nie przepadam za leżeniem na słońcu). Zamiłowanie do spacerów brzegiem morza pozostało jednak do dziś. Najbardziej lubię wczesne poranki, kiedy ludzi jest niewielu, a słońce dopiero nieśmiało przegląda się w wodach zatoki. 
Kolejnym rytuałem były spacery na falochronie, zwłaszcza wówczas, kiedy na plaży powiewała czarna flaga, a Bałtyk przelewał swe fale ponad kamiennym wysuniętym w morze jęzorem. Niebo było ciężkie od chmur, a wiatr rozwiewał włosy. Jakże wówczas człowiek czuł się mocny i niezwyciężony. 
Ustka oferuje wiele atrakcji; poza domami o charakterystycznej szachulcowej zabudowie, nowo powstałe muzea; jak Muzeum chleba, Ziemi Usteckiej, mineralogiczne i Bałtycką Galerię Sztuki Współczesnej a także pomniki z najbardziej znanymi Usteckiej Syrenki oraz ławeczkę Ireny Kwiatkowskiej.
Jednak tym, co przyzywa tutaj turystów jest plaża, słońce i morze; kojący szum fal, poszukiwanie muszelek i bursztynu oraz klimat wakacji, nawet, jeśli są to wakacji nieco chłodniejsze niż nad morzem Śródziemnym.