Tegoroczne święta Bożego Narodzenia spędziłam w stolicy. Nie jest to zapewne najlepsze miejsce do spędzania świąt, jednak z uwagi na preferencje osoby mi towarzyszącej, która nie może zbyt daleko podróżować zdecydowałam się na Warszawę. I wbrew obawom był to niezwykle miło i efektywnie, a zarazem w spokoju i bez pośpiechu spędzony czas. Można rzec świątecznie, w zadumie, radości i spokoju. Obawy dotyczyły osoby towarzyszącej, która po raz pierwszy spędzała święta poza domem, przyzwyczajona do tego, że aby poczuć świąteczny klimat należy się porządnie zmęczyć przygotowaniami (posprzątać, upiec, ugotować, zakupić, przygotować, usmażyć), a potem usiąść z bólem głowy i kręgosłupa, obłędem w oku z myślą, że zaraz trzeba będzie znieść, pozmywać, pochować, przyszykować na kolejny dzień kolejną porcję wiktuałów. I tak przez trzy dni.
O dziwo okazało się, iż mojemu gościowi spodobało się to, że nie trzeba się umęczyć, aby poczuć nastrój świąt, a hotelowy stół przybrany świeczkami i stroikiem wraz ze skromną wigilijną kolacją ma także swój urok.
Jednak tym, co wprawiło nas w dobry świąteczny nastrój był niesamowity koncert piosenek świątecznych (i nie tylko) w wykonaniu Małgorzaty Walewskiej i Gary Guthmana z towarzyszeniem kwartetu jazzowego.
Połączenie polskich kolęd i najbardziej znanych zagranicznych utworów świątecznych w wersji klasyczno - operowej z nowymi aranżacjami jazzowymi to była niezapomniana uczta nie tylko dla melomanów. Czytelnikom tego bloga znane są moje fascynacje muzyką lżejszego kalibru (głównie musicalową). Muzykę operową podziwiam (podziwiałam?) ... jakby to powiedzieć tak troszkę z daleka. Jedna, dwie arie, bo co za dużo to niezdrowo. Koncert wybrałam z uwagi na mojego gościa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy słuchając przepięknych wykonań mojej imienniczki zostałam zahipnotyzowana jej wykonaniami. Cóż za głos, co za dykcja, co za siła przekazu i emocje. To było piękne, a jednocześnie lekkie w odbiorze. To, co do tej pory utrudniało słuchanie śpiewu operowego (niemożność rozróżnienia słów) tutaj nie miało miejsca. Otóż słyszałam wyraźnie każde słowo, dzięki czemu nie traciłam energii w wsłuchiwanie się w treści a mogłam oddać się rozkoszowaniu piękna muzyki połączonej z cudownym wokalem. Uprzedzona, iż pani Małgorzata wykona jedynie kilka utworów nie oczekiwałam wiele. Tymczasem okazało się, iż nasza mezzosopranistka była w równym stopniu współtwórcą koncertu co pan Guthman. Nie liczyłam ile utworów wykonało każde z nich osobno, a ile wspólnie, ale odnoszę wrażenie, że udział obojga był wyrównany.
Jeśli idzie o Guthmana, od czasu obejrzenia filmu Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy, marzył mi się koncert muzyki jazzowej na żywo. I to marzenie spełnił amerykański muzyk, który w pierwszej części koncertu wykonywał wraz z zespołem nowe aranżacje polskich kolęd i anglojęzycznych utworów świątecznych.
W drugiej części koncertu oboje artyści wystąpili wspólnie i okazało się, iż Guthman jest nie tylko utalentowanym muzykiem, dowcipnym konferansjerem (czarującym publiczność znajomością języka polskiego), ale i niezłym wokalistą. To połączenie klasyki i jazzu to był bardzo dobry pomysł, a sam koncert wprowadził widownię w świąteczny nastrój lepiej niż kilkanaście dni przygotowań świątecznych (czytaj sprzątania, gotowania i dekorowania). Koncert miał miejsce 22 grudnia w Teatrze 6 piętro, a poprzedziła go degustacja wina (odkryłam całkiem niezłe) oraz czekoladek.
O dziwo okazało się, iż mojemu gościowi spodobało się to, że nie trzeba się umęczyć, aby poczuć nastrój świąt, a hotelowy stół przybrany świeczkami i stroikiem wraz ze skromną wigilijną kolacją ma także swój urok.
Jednak tym, co wprawiło nas w dobry świąteczny nastrój był niesamowity koncert piosenek świątecznych (i nie tylko) w wykonaniu Małgorzaty Walewskiej i Gary Guthmana z towarzyszeniem kwartetu jazzowego.
Połączenie polskich kolęd i najbardziej znanych zagranicznych utworów świątecznych w wersji klasyczno - operowej z nowymi aranżacjami jazzowymi to była niezapomniana uczta nie tylko dla melomanów. Czytelnikom tego bloga znane są moje fascynacje muzyką lżejszego kalibru (głównie musicalową). Muzykę operową podziwiam (podziwiałam?) ... jakby to powiedzieć tak troszkę z daleka. Jedna, dwie arie, bo co za dużo to niezdrowo. Koncert wybrałam z uwagi na mojego gościa. Jakież było moje zdziwienie, kiedy słuchając przepięknych wykonań mojej imienniczki zostałam zahipnotyzowana jej wykonaniami. Cóż za głos, co za dykcja, co za siła przekazu i emocje. To było piękne, a jednocześnie lekkie w odbiorze. To, co do tej pory utrudniało słuchanie śpiewu operowego (niemożność rozróżnienia słów) tutaj nie miało miejsca. Otóż słyszałam wyraźnie każde słowo, dzięki czemu nie traciłam energii w wsłuchiwanie się w treści a mogłam oddać się rozkoszowaniu piękna muzyki połączonej z cudownym wokalem. Uprzedzona, iż pani Małgorzata wykona jedynie kilka utworów nie oczekiwałam wiele. Tymczasem okazało się, iż nasza mezzosopranistka była w równym stopniu współtwórcą koncertu co pan Guthman. Nie liczyłam ile utworów wykonało każde z nich osobno, a ile wspólnie, ale odnoszę wrażenie, że udział obojga był wyrównany.
Jeśli idzie o Guthmana, od czasu obejrzenia filmu Ekscentrycy, czyli po słonecznej stronie ulicy, marzył mi się koncert muzyki jazzowej na żywo. I to marzenie spełnił amerykański muzyk, który w pierwszej części koncertu wykonywał wraz z zespołem nowe aranżacje polskich kolęd i anglojęzycznych utworów świątecznych.
W drugiej części koncertu oboje artyści wystąpili wspólnie i okazało się, iż Guthman jest nie tylko utalentowanym muzykiem, dowcipnym konferansjerem (czarującym publiczność znajomością języka polskiego), ale i niezłym wokalistą. To połączenie klasyki i jazzu to był bardzo dobry pomysł, a sam koncert wprowadził widownię w świąteczny nastrój lepiej niż kilkanaście dni przygotowań świątecznych (czytaj sprzątania, gotowania i dekorowania). Koncert miał miejsce 22 grudnia w Teatrze 6 piętro, a poprzedziła go degustacja wina (odkryłam całkiem niezłe) oraz czekoladek.
Wzorując się na wielu moich koleżankach i kolegach podsumuję ubiegły rok pod kątem ilości przedstawień muzycznych. Był on niezwykle udany. Przede wszystkim uczestniczenie (kilkukrotne) w przedstawieniu Dzwonnika (w tym dwa razy z udziałem mojego ulubieńca pana Krucińskiego). Ponadto obejrzenie musicali; Doktor Żywago w Białymstoku (absolutne oczarowanie), pożegnanie z tytułem Mamma Mia w Warszawskiej Romie (bez fajerwerków, ale lepsze wrażenia niż obejrzane po raz pierwszy przedstawienie, może z uwagi na obsadę) oraz Piloci (także w Romie) - tu chyba miałam zbyt duże oczekiwania, bo ... mojemu współtowarzyszowi się podobała, mnie ... no cóż dobrze zaśpiewane, ale zabrakło mi czegoś co by wyróżniło ten musical spośród innych, zabrakło osobowości (choć Zosia Nowakowska w głównej roli - wyrazy uznania, liczyłam na coś więcej jeśli chodzi o Janka Traczyka). Uczestniczyłam też w cudownych koncertach; Michała Bajora, piosenek Wojciecha Młynarskiego w wykonaniu Piotra Machalicy, piosenek starszych panów w wykonaniu Magdy Umer, Grzegorza Małeckiego i Piotra Machalicy (pan Małecki jeśli chodzi o piosenkę aktorską- moje kolejne odkrycie, panią Magdę i Piotra znałam już wcześniej z jak najlepszej strony), Edyty Geppert (najcudowniejszy ze wszystkich tegorocznych koncertów, bo i mądry i dający do myślenia i zabawny i lekki - takie fantastyczne połączenie różnych gatunków). Natomiast, jeśli chodzi o teatr to w tym roku nie trafiłam na sztuki, o których chciałabym wspominać, no może poza Edukacją Rity (z Piotrem Fronczewskim i Kasią Ucherską) zabawna, acz dająca do myślenia komedyjka. Życzę sobie, aby kolejny rok był choćby tak obfitujący w udział w muzyczno-teatralnych przedsięwzięciach.