Francuska kawiarenka literacka

niedziela, 21 września 2025

Wystawa polskiej sztuki XIX wieku w Muzeum w Poznaniu i parę skojarzeń i refleksji


Rozmowa Podkowiński (MNP)

O pobycie w poznańskim muzeum wspominałam już cztery lata temu. Wtedy jednak bardziej skupiłam się na pierwszym piętrze i sztuce polskiej z XX wieku. Dziś kolej na moją ulubioną galerię, która znajduje się na trzecim piętrze. Możemy tu znaleźć obrazy Wyspiańskiego, Mehoffera, Podkowińskiego, Weissa, Ślewińskiego, Gierymskiego, Malczewskiego, a też Matejki, Grottgera, Gersona i wielu, wielu innych. Kiedy patrzę na wydany przez Arkady przewodnik o zbiorach poznańskiego muzeum myślę sobie, że mój wybór zdjęć byłby zupełnie inny. Znalazłam jedynie dwie reprodukcje obrazów, które i ja dołączyłam do moich zbiorów. To tylko potwierdza różnorodność gustów i zainteresowań.  Wymieniając autorów dzieł zapomniałam o Oldze Boznańskiej. Czyż to nie symptomatyczne. Całkiem niedawno wspominałam przyjaciółce o poszukiwaniach w galeriach sztuki obrazów i rzeźb malarek dzieląc się refleksją, iż owej sztuki kobiecej (wróć, sztuka nie ma płci, ale sztuki tworzonej przez kobiety) jest w muzeach i na wystawach tak znikoma ilość. A przyczyną wcale nie jest brak malarek, czy brak talentów malarskich u kobiet. Chciałam tu odesłać do wpisu o książce Histeria sztuki, ale chyba go nie zamieściłam. 

Portret Marii Strzemboszowej-Kraszewskiej Boznańska (MNP)

Akurat Boznańska nie jest tu najlepszym przykładem reprezentatywności sztuki kobiecej, gdyż należała do kilku nielicznych pań, którym  udało się przebić w męskim. Malowała głównie portrety, jest to ten rodzaj malarstwa, którego nie darzę szczególną estymą, choć bywają wyjątki. Wśród portretów Olgi moją uwagę przykuły dwa. Pierwszy to Portret Marii Strzemboszowej Kraszewskiej z 1905 r. Pani Maria była wnuczką pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego (tego pana od Starej Baśni, albo Hrabiny Cosel. Obawiam się jednak, że nawet ta informacja nie przybliży bohaterki młodszemu pokoleniu. Książek się dzisiaj nie czyta, bo to jest zbyt trudne i czasochłonne, a ekranizacja Hrabiny Cosel to taka staroć, do której mało kto z młodszego pokolenia dotrze. Kraszewski był niezwykle płodnym pisarzem i bardzo popularnym w swoich czasach (wiek XIX). Sama brałam w 2012 r. udział w czytelniczym wyzwaniu 200 na 200 czyli czytamy dwieście utworów Kraszewskiego na 200 rocznicę urodzin pisarza. I udało się. Łącznie kilkunastu, a może kilkudziesięciu uczestników przeczytało ponad dwieście utworów (ja kilkanaście). Najbardziej ceniłam w nich rys obyczajowo-społeczny. Z historią pan Kraszewski nieco się rozmijał, ale nie można mu czynić z tego powodu zarzutu, nie miał on wówczas dostępu do historycznych źródeł). Ale wracając do wnuczki pisarza pani Maria była żoną przedwojennego kustosza biblioteki polskiej w Paryżu, a z Olgą przyjaźniła się od ponad dwudziestu lat (w momencie pozowania). Maria też malowała i wystawiała obrazy na Salonie Niezależnych w Paryżu (martwe natury, pejzaże i portrety). Podobno była też nieformalną uczennicą Boznańskiej, a po jej śmierci była wykonawczynią jej testamentu. Ciekawa jestem, czy na lublińskiej wystawie znajdę jakąś jej pracę. Informacje o pani Marii pochodzą z katalogu rękopisów biblioteki polskiej w Paryżu. 
Mnie przypomina nieco starszą wersję panny Stacy – nauczycielki Ani z Zielonego Wzgórza (w jednej z filmowych ekranizacji), a co za tym idzie wydaje się osobą znajomą i pokrewną duszą. Osobą ciepłą i przyjazną. 

Dziewczyna z tulipanami Boznańska (MNP)

Drugim portretem (choć czy można go tak nazwać mam wątpliwości) pędzla Boznańskiej, który zwrócił moją uwagę jest Dziewczyna z tulipanami. Dziewczyna jest malowana nieco z boku, nieco z tyłu, więc nie widać jej twarzy, jedynie lekko przymknięte powieki, znużony wyraz twarzy, a uwagę zwracają ręce odpychające kwiaty leżące na kolanach dziewczyny. Obraz w odcieniu szarości i bieli z zielonymi łodyżkami kwiatów i zielonym oparciem krzesła. Pochodzi z końca XIX wieku i został podarowany Muzeum w Poznaniu przez panią Julię Chądzyńską- lekarkę i żonę lekarza Boznańskiej.

Wystawę rozpoczynają projekty witrażowe i obrazy Wyspiańskiego i Mehoffera, dwóch kolegów a potem dwóch rywali. Malarstwo Wyspiańskiego reprezentują głównie portrety dzieci (śpiący Mietek, dziewczynka z dzbanuszkiem, dziewczynka z kapeluszem). Jest też Portret Ireny Solskiej. Solska była znaną aktorką i reżyserką, malował ją nie tylko Wyspiański, ale także Wyczółkowski, Malczewski, Kossak, Witkacy. Była córką malarki i sama też uczyła się rysunku i malarstwa. Występowała głównie w Krakowskim Teatrze Miejskim (dzisiejszy Teatr Słowackiego), gościnnie we Lwowie, a także kierowała w latach trzydziestych ubiegłego wieku własnym teatrem im Żeromskiego znajdującym się na warszawskim Żoliborzu. Byłą drugą żoną aktora Ludwika Solskiego. Za moich młodych lat Solski było to znane z teatralnego świata nazwisko (głównie z roli starego wiarusa w Warszawiance, małej a jak znaczącej).
Portret Ireny Solskiej Wyspiańskie (MNP)

Zwróciłam uwagę na ten portret dlatego, iż dwa tygodnie wcześniej oglądałam inny portret pani Solskiej namalowany także przez Wyspiańskiego. Miało to miejsce na wystawie Olga Boznańska i malarstwo polskie XIX i początku XX wieku (w Pałacu Opatów w Gdańsku). Ta sama osoba, a jakże inaczej przedstawiona. W Poznańskiej galerii aktorka jest sportretowana w pastelowych kolorach, w zasadzie raczej narysowana niż namalowana. Portret bardzo przypomina w stylu znajdujący się obok Portret dziewczynki (ułożeniem dłoni i kolorem sukni, gdzie dominuje niebieski). W Oliwskiej galerii przedstawiona na obrazie kobieta pochylona nad robótką jest ledwie rozpoznawalna. Jest on bardzo intymny, kobieta została uwieczniona w domowym zaciszu, nie w świetle lamp scenicznych, jak na większości jej portretów (np.  infantka w Cydzie u Kossaka).
Portret Ireny Solskiej Wyspiański (zbiory MNG)

Niedawno wspominałam o mojej manii do kolekcjonowania obrazów Ludwika de Laveaux. Mania rozpoczęła się od kiedy obejrzałam jego pierwszy obraz w stołecznej galerii sztuki Kawiarnia paryską w nocy. Ludwik żył krótko (lat 25) a  intensywnie. Zdążył w tym czasie ukończyć studia malarskie w pracowni Józefa Mehoffera, namalować wiele pięknych obrazów, zaręczyć się z Marysią Mikołajczykówną, siostrą Panny młodej z Wesela Wyspiańskiego (sam został prototypem postaci Widma w Weselu), mieć romans z pewną hrabianką, wyjechać na stałe do Paryża i odbyć kilka podróży do Bretanii, Londynu i Oksfordu. Ja w wieku 25 lat zdążyłam zaledwie ukończyć studia i stojąc na początku swej drogi zawodowej podjęłam pracę w studenckiej spółdzielni pracy (sprzątając statki na stoczni), aby przedłużyć sobie młodość i móc wynająć pierwsze samodzielne mieszkanie. No i dziś mając wiele więcej nie osiągnęłam tyle, ile Laveaux, co potwierdza, iż nie ważne ile, ważne jak. Choć prawdę mówiąc, ja na swoje życie nie narzekam.
W poznańskiej świątyni sztuki trafiłam aż na trzy obrazy Ludwika. Pierwsze dwa to Włóczęga oraz Dwie dziewczyny wiejskie. Typowy przykład modnego wówczas nurtu chłopomanii. Dwie dziewczyny powstały prawdopodobnie w Bronowicach, gdzie mieszkała narzeczona malarza Marysia. Dziewczęta są hoże, zdrowe i radosne, odświętnie ubrane. Gdyby nie bose nogi, tobołki na plecach i dzbanek w ręku jednej z nich można by pomyśleć, że idą do kościoła. Czerwień sukien podkreśla żywiołowość utworu.
Dwie dziewczyny wiejskie Ludwik de Lavaux

fragment powyższego obrazu


Trzeci obraz powstały w Paryżu wykazuje wyraźny wpływ impresjonizmu na pracę malarza; Moulin Rouge w Paryżu nocą. Mam słabość do nokturnów, w tym do mojego ukochanego obrazu Opery Paryskiej Aleksandra Gierymskiego. Moulin Rouge wydaje się zestawem kolorowych plam a chyba nikt kto widział czerwony młyn przy Bulwarze de Clichy  nie ma wątpliwości co przedstawia.
Moulin Rouge Ludwik de Lavaux


A skoro mowa o Gierymskim to bardzo podobał mi się jego Fragment miasta. Obraz powstał pod koniec XIX wieku. Nie mam pojęcia co to za miasto. Podoba mi się ten zamglony, deszczowy dzień, tramwaj konny w centrum obrazu, odbijające się na mokrej powierzchni ulic przedmioty i ten klimat wczorajszego świata (jakby to określił Stefan Zweig).
Fragment miasta Gierymski

Obraz który mnie zatrzymał na dłuższą chwilę to Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine w Paryżu Józefa Pankiewicza. Od razu przypomniałam sobie oprowadzającą nas po Paryżu przewodniczkę, która opowiadała o tym kościele (o mszach żałobnych Chopina i Mickiewicza, o jego burzliwych dziejach, o architekturze greckiej świątyni, Napoleonie i cesarzu, no i odbywających się przed nim targach kwiatowych). Przypominają mi się ukwiecone schody prowadzące do wnętrza świątyni. Kościół La Madeleine jest bliski memu sercu, a w Paryżu nie mam tak wielu bliskich mi kościołów. Obraz Pankiewicza uznawany był za początek polskiego impresjonizmu. Powstał pod wpływem obejrzenia w Paryżu retrospektywnej wystawy Moneta w 1898 r. Jest jeszcze mocno realistyczny, ale zawiera już zapowiedź nowego nurtu.
Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine Pankiewicz

A na zakończenie aby przełamać ten paryski klimat Śnieg Juliana Fałata. Zimowe obrazy Fałata zauroczyły mnie kiedy obejrzałam Kraków w zimie (we wrocławskim muzeum narodowym). Śnieg - tchnie spokojem, jest bardzo oszczędny w wyrazie; rozległy, pusty krajobraz sprzyja kontemplacji i zadumie. Jak na zimowy pejzaż przystało jest monochromatyczny; niebiesko, biało, czarny z odcieniem żółci. Fałat urodził się w chłopskiej rodzinie i jego droga artystyczna była mozolna i wyboista, a jednak dzięki ciężkiej pracy i pewnemu splotowi korzystnych okoliczności osiągnął sukces, został dyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie i wprowadził katedrę pejzażu. Jedną z ważnych zmian w szkole krakowskiej było wprowadzenie malowania pejzażu w plenerze, czyli tego, na co nie godził się Matejko.
Śnieg Julian Fałat

To zaledwie kilka obrazów które przyciągnęły moją uwagę, a było ich zdecydowanie więcej. Może kolejna wizyta zaowocuje kolejnym muzealnym wpisem.
Moja tablica widokówek otrzymywanych od przyjaciół i znajomych zapełniła się i niedługo trzeba będzie zrobić kolejne już przegrupowanie kierując się datą otrzymania pocztówek. Bardzo mnie to cieszy. Ostatnio nawet dostałam całkiem długi list od thaity. Bardzo ale to bardzo dziękuję za każdy dowód pamięci. Osoby nie podróżujące, lub podróżujące rzadziej rewanżują mi się czy to kartkami świątecznymi, czy kartkami ze swoich miejsc zamieszkania. Cieszę się z każdej kartki, każdego dowodu pamięci. 
Mimo, że poczta rzuca nam kłody pod nogi. Ostatnio dwie kartki z Poznania musiałam wysyłać z Gdańska, bowiem poczta wyprodukowała kompletnie bezmyślnie znaczki pocztowe zakrywające niemal całą powierzchnię karki nie pozostawiając miejsca na tekst. Może wydaje im się że wystarczy zamieścić adres i ikonkę (lajka, serduszko, buźkę). I choć szukałam poczty ze znaczkami mniejszego formatu to nie znalazłam. Stąd musiałam wrócić do domu, włożyć kartkę w kopertę i dopiero wówczas wysłać kartkę. 
Tablica z kartkami

I gdzie tu pisać tekst?


niedziela, 7 września 2025

Dzień dobry Pelplin

Katedra w Pelplinie
Moi znajomi słysząc Pelplin robią szerokie ze zdziwienia oczy. Podobnie było, kiedy rok temu wspominałam o wycieczce do Elbląga. A co tam jest? Fakt, iż niewiele wiemy o takich miejscach może potwierdza to, iż przez całe swoje życie nie byłam ani razu w Pelplinie, miejscu do którego pociąg z Gdańska jedzie około godziny. I pewnie gdyby nie Lala Jacka Dehnela nadal bym tam nie pojechała. Kto czytał Lalę natychmiast zacznie się zastanawiać, gdzież tam była mowa o Pelplinie. Wszak Kijów, Kielce, Lisów, Gdańsk to i owszem, ale Pelplin?. Otóż jest taka scenka, w której Jacek opowiada swej przyjaciółce Basi o babci w trakcie ich wycieczki do Pelplina, kiedy oprowadzający ich przewodnik myli Pinakotekę z Pinacoladą. Króciutki wpis o Pelplinie tak pobudził moją wyobraźnię i chęć zobaczenia tego, co oglądał autor z przyjaciółką iż pojechałam i ja na małą stacyjkę do miasteczka, w którym nic się nie dzieje.
Jeśli nie byliście w Pelplinie, pojedzcie tam koniecznie. Traficie na małą stację, z której rano odjeżdżają pełne pociągi, a przyjeżdżają puste, a wieczorem odwrotnie; nieco dalej przejdziecie koło rozsypującej się fabryki czegoś tam, cukru chyba, potem mały placyk, kilka domów na krzyż i kiedy stracicie nadzieję na cokolwiek, traficie na olbrzymią średniowieczną katedrę, która jak ceglana szkatuła o misternych sklepieniach, zamyka w sobie niewyobrażalne gotyki i baroki, amorki i kardynałów, spiętrzone w relikwiarzach czaszki, tańczącego Chrystusa i wiele innych fenomenalnych rzeczy.
To mówiłem do Basi:
-Basiu popatrz, jakie to by było wspaniałe zdjęcie, te światła z witraży na stallach. A Basia się krzywiła. Nie da się, nie wyjdzie.
-Bujakowi -popatrzyłem z wyższością – by wyszło.
No i oczywiście zrobiła, i wyszło, i teraz chodzi dumna i blada.
(str.14 Wydawnictwo WAB wydanie VI rozszerzone okraszone rodzinnymi zdjęciami. Niestety zdjęcia Basiniego z katedry tam nie ma).
Słoneczniki

Jadę zatem do Pelplina przeczytawszy wcześniej krótką notkę na temat Katedry, cystersów, których sprowadził na nasze ziemie książę lubiszewsko - tczewski Sambor II. Jego bratanek Mestwin (zwany też Mściwojem)  II najstarszy syn pomorskiego księcia Świętopełka II podarował wieś Pelplin (zwaną ówcześnie Polplinem) wraz z okolicznymi ziemiami mnichom.

Wysiadam na małej stacji, a wraz ze mną wysiada jeszcze z pięć osób. Raczej nie przyjechali tu zwiedzać. Żadna z tych osób nie idzie w tym samym co ja kierunku. Jest godzina dziewiąta rano. Droga do katedry zajmuje mi około dziesięciu minut. Po drodze mijam kilka brzydkich bloków mieszkalnych, Biedronkę, Pepco i targ, na którym wrze życie towarzyskie, sporo tam ludzi. Kiedy skręcam w boczną uliczkę prowadzącą do Katedry trafiam na uliczkę obrośniętą z jednej strony słonecznikami. Owe słoneczniki tak mnie urzekają, że przez chwilę zapominam o celu mojej podróży. Vincent miałby tu pole do popisu, ale on wolał pola Prowansji. Kiedy mijam po lewej stronie budynek biblioteki mija mnie starszy pan na rowerze. Mówi mi dzień dobry. Oczywiście odpowiadam z szerokim uśmiechem. Kto dziś mówi dzień dobry. Od pięciu lat mieszkam pod nowym adresem, w bloku, który zamieszkuje około stu osób, a na pozdrowienia odpowiada zaledwie kilka starszych pań i panów.
Anielskie polichromie

Zanim wejdę do wnętrza Świątyni obchodzę ją dookoła. Jak przystało na gotycką katedrę jest majestatyczna, jej wieża sięga nieba, a okna zdobią piękne kolorowe witraże. W przeciwieństwie do francuskiego gotyku jest ceglana. Jej zewnętrze nie poraża dekoracyjnością. W zasadzie trzeba długo szukać, aby znaleźć jakieś zdobienia. Pierwsze i jedyne znajduję przy portalu północnym, który był kiedyś głównym wejściem do świątyni. Siedzący w tympanonie Chrystus otoczony aniołami prezentuje swoje rany. W porównaniu z francuskimi, czy włoskimi katedrami prezentuje się wyjątkowo skromnie, oczywiście nie licząc jej wielkości, która jest godna Domu Bożego. 
Pendella z Powitaniem Królewny Urszuli

Historia świątyni sięga XIII wieku, kiedy to Pelplin wraz z okolicznymi ziemiami został nadany cysterskim opatom. Były to tereny bagniste, co wcale nie przerażało cystersów. Słynęli oni z różnorakich umiejętności, między innymi melioracyjnych. Wyznawali i stosowali maksymę ora et labora, módl się i pracuj. I przez pierwsze wieki swej działalności tak czynili. Poszukiwali na siedziby swych wspólnot miejsc odludnych, które dzięki pracy swych rąk cywilizowali i przystosowywali do zamieszkania. Znali się na uprawie roli, budownictwie, hodowli bydła, karpi, tam gdzie się osiedlali następował postęp cywilizacyjny, bowiem od nich uczyli się różnych profesji okoliczni mieszkańcy. Długo szukali miejsca swej nowej siedziby i staranni ją wybierali. A kiedy już znaleźli przystąpili do osuszania gruntu i opalowania, wyrębu okolicznych lasów i gromadzenia materiału budowlanego, stawiania pieców do wypalania cegły i zakładania warsztatów. Prace budowlane rozpoczęto na początku XIV wieku i trwały one około 250 lat, jednak świątynię konsekrowano znacznie wcześniej, choć bez zasklepienia naw bocznych i transeptu.

Mestwin II

Wnętrze świątyni prezentuje się znaczniej ciekawiej. Nie będę opisywać wszystkich kaplic, rozkładu, usytuowania świątyni. Każdy zainteresowany i tak zwróci uwagę na co innego i to z różnych przyczyn. Pamiętam, jak bodajże Herbert opisywał tympanon zdobiący mały kościółek św. Trofima w Arles. Gdyby nie ten jego opis, ja nie zwróciłabym nań najmniejszej uwagi podążając śladami Vincenta. W katedrze Pelplińskiej spodobały mi się zdobiące transept polichromie z aniołami. Odezwała się od dawna datowana słabość do tych dobrych duchów opiekuńczych. Od razu też pojawia się skojarzenie z krakowskimi polichromiami w kościele Mariackim. Spodobały mi się też medaliony z łacińskim pisanymi gotycką czcionką inskrypcjami zawierającymi boże przykazania. Nie mam pojęcia z jakiego pochodzą okresu, bo wiadomo, że świątynia, jak każda historyczna budowla wiele przeszła i wielokrotnie była odbudowywana i przebudowywana, ale myślę, że dobrze to konweniuje z najcenniejszym dziełem znajdującym się w Muzeum Diecezjalnym w Pelplinie, czyli jedyną w Polsce Biblią Gutenberga. Bogato zdobione ołtarze, ambona, rokokowe konfesjonały czy przepiękne organy oczywiście przykuwają wzrok, ale ja zawsze staram się wyszukać jakiś element, który zapamiętam, coś co przykuje moją uwagę. Tym razem był to fresk pochodzący z przełomu XIV i XV wieku odkryty podczas prac regotyzacji prowadzonych pod koniec XIX wieku. Fresk przedstawia św. Krzysztofa niosącego na plecach małego Jezusa w szafirowej szacie. Święty będący patronem podróżnych i tutaj wywiązuje się ze swej roli chroniąc w podróży przyszłego Zbawiciela Ludzkości. Spośród licznych ołtarzy zdobionych białymi marmurowymi figurami świętych mój wzrok przykuła predella pod ołtarzem Św. Urszuli przedstawiająca wspaniały żaglowiec w porcie i jakieś szacowne towarzystwo wyglądające na dworskie. Zaciekawiło mnie, co robi tutaj królewska świta. Okazało się, że jest to, a jakżeby inaczej królewna Urszula, która przybyła do Kolonii witana przez Radę Miejską. Stroje dworzan i patrycjuszy są typowo XVII wieczne, a zatem taki obraz mógłby zdobić ściany mieszczańskiego domu zamożnego gdańszczanina, ba mógłby zawisnąć w samym Dworze Artusa. Królewna Urszula stoi na czele 11 dziewic (z których w przekazach zrobiono 11 tysięcy). No i wszystko jasne, chodzi o świętą Urszulę z jej świętą świtą.
Św. Krzysztof z Chrystusem (XIV/XV wieczny fresk)


Moje bystre oko wypatrzyło też posąg Mestwina II jedyny posąg świecki w świątyni. Ale można powiedzieć, że mu się to należało, wszak gdyby nie on nie byłoby cystersów i nie byłoby tu ich siedziby.

Oczywiście nie sposób przeoczyć przepięknych drewnianych stalli tych renesansowych pod obrazem Przemienienie na Górze Tabor oraz tych wczesnobarokowych pod ołtarzami Św. Maurycego i Św. Młodzianków. No i to, co w gotyckich katedrach zachwyca mnie od zawsze piękna witrażowe okna z tym najbardziej dekoracyjnym za ołtarzem głównym. Swoją drogą ołtarz główny to największy w Polsce i należący do największych w Europie ołtarzy o wysokości 25 metrów. Złocone zdobienia dają po oczach.

Okno witrażowe za ołtarzem głównym

Nie udało mi się obejrzeć ambony będącej akurat w renowacji. Jest zatem powód do kolejnych odwiedzin Pelplina. Mam już nawet chętną do towarzystwa.

Po odwiedzeniu katedry udałam się do Muzeum Diecezjalnego. Sama nie wiem, co było dla mnie ważniejsze, odwiedziny w świątyni, czy obejrzenie pierwszej na świecie drukowanej księgi, zwanej Biblią Gutenberga. W Muzeum znajdują się biblie sprzed okresu druku Biblii Gutenberga przepisywane ręcznie, oraz biblie powstałe po wydrukowaniu pierwszej książki. Jest tam też zrekonstruowana maszyna drukarska, na jakiej drukowano pierwsze książki.  Dla miłośniczki słowa drukowanego (pisanego też) to niezły rarytas możliwość obejrzenia księgi pochodzącej z XV wieku, księgi wydrukowanej w ok 200 egzemplarzach, z których do dnia dzisiejszego przetrwało 47 lub 49 sztuk. Z czego w krajach Europy Wschodniej zaledwie trzy (dwie w Rosji i jedna w Polsce). Aż dziw, że Muzeum było całkowicie puste. Nie napiszę, że mnie to smuciło, mogłam sobie spokojnie przyjrzeć się tej najważniejszej w Polsce księdze i pozostałym eksponatom. 
Biblia Gutenberga



Po wizycie w Muzeum był czas na spacer po Ogrodach Biskupich. Nie są one zbyt rozległe, ale właśnie dzięki niewielkim rozmiarom są klimatyczne; staw, pergola, parę klombów, pomnik Guttenberga (zgodnie z tablicą informacyjną wcześniej stał przy ulicy Jaśkowa Dolina w Gdańsku). Na koniec kawa w kawiarence Cystersów, gdzie jest dość duży wybór słodkości a także parę kanapek do wyboru. To był ładny, słoneczny i ciepły dzień i ciekawa wycieczka, która uświadamia, iż czasami nie trzeba daleko jechać, aby zobaczyć ciekawe miejsca i bezcenne zbiory. 
Pomnik Gutenberga w Ogrodach Biskupich



W Ogrodach Biskupich