Wykorzystując przymusowy pobyt w domu (z powodu silnej reakcji alergicznej na winogrona z Biedronki) postanowiłam choć w maleńkim stopniu zmniejszyć ilość blogowych zaległości recenzyjnych. Ilekroć piszę o swojej pisaninie „recenzje” uśmiecham się sama do siebie, grafomaństwo- ot- co, a nie żadne recenzje. Policzyłam i wyszło mi jedenaście zaległych lektur. Jedyne wyjście to kolejna hurtownia książek. Coraz ciężej pisze mi się o książkach przeczytanych kilka miesięcy temu. A zaległości sięgają już grudnia. Ach, gdzie te piękne czasy, kiedy ilość książek opisanych równała się ilości książek przeczytanych. Niestety nie mam zwyczaju robienia notatek, karteczki przyklejam z rzadka, więc pozostaje ledwie ślad w pamięci. A i ten z czasem blednie coraz bardziej.
Zalotnica niebieska Magdalena Samozwaniec.
Znającym twórczość Magdaleny Samozwaniec (siostry Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej, córki Wojciecha Kossaka, wnuczki Juliusza Kossaka, kuzynki Zofii Kossak-Szczuckiej, autorki między innymi parodii Trędowatej Na ustach grzechu) nie potrzebuję do lektury zachęcać. Tych, którzy czytali Marię i Magdalenę muszę ostrzec, iż część historyjek i anegdotek opisana w MiM została w Zalotnicy niebieskiej powtórzona. I trudno się dziwić, wszak osoby w nich występujące są tożsame. To kolejna książka wspomnieniowa, w której siostra siostrze składa wyraz miłości i podziwu w sposób niemal bezkrytyczny. Może to trochę irytować, choć z drugiej strony to może uczucie zazdrości nam doskwiera, bo dobrze mieć taką siostrę - przyjaciela. Zalotnica niebieska to książka o silnych więzach rodzinnych (przyjaźni z siostrą, kumplostwie z ojcem), o czasach dwudziestolecia międzywojennego, o wielkich tej epoki, wśród których toczyło się życie Kossaków. Dla osób wielbiących klimat epoki i poczucie humoru pani Magdaleny, dla kochających poezję Marii ta książka to prawdziwa gratka i myślę, że nie będzie im wcale przeszkadzać powtarzalność. Osobiście, choć dużym sentymentem darzę książkę Maria i Magdalena nigdy nie byłam szczególną admiratorką ani dwudziestolecia międzywojennego, ani córek Kossaka. Co więcej po lekturze MiM nieco znielubiłam Lilkę (za jej egoizm i poczucie wyższości wobec osób mniej uzdolnionych, za próżność, powierzchowność), a w postawach obu sióstr pewien bezkrytycyzm wobec tatki. Paradoksalnie większe zrozumienie dla Lilki znalazłam w Zalotnicy niebieskiej, a to z powodu zamieszczonych tu wierszy. Paradoks polega na tym, iż w odbiorze poezji jestem kaleką i mimo kilkudziesięciu prób zmiany tego stanu rzeczy - jestem na poezję po prostu głucha. Jedyny rodzaj poezji, która do mnie przemawia to poezja śpiewana. Czytając książkę ze zdziwieniem stwierdziłam, że kilka z wierszy Pawlikowskiej słyszałam już wcześniej w postaci śpiewanej i bardzo mi się one podobały. Co więcej poznałam i polubiłam kilka kolejnych, co poczytuję sobie za duży krok na przód w przezwyciężaniu własnych ograniczeń. Myślę, że dzięki poezji, a także dzięki fragmentom korespondencji udało mi się nieco lepiej zrozumieć poetkę, a mój odbiór postaci stał się cieplejszy i życzliwszy.
Od pewnego czasu nie wyjadę nigdzie dopóki nie „poznam literacko” miasta, do którego zmierzam. Kiedy inni kupują foldery, bedekery, przewodniki pełne kolorowych zdjęć na kredowym papierze, ja czytam raczej literaturę, słucham muzyki, poznaję architekturę kraju, do którego zmierzam oraz zbieram informacje na temat zbiorów muzealnych. Ciężko mnie zadowolić „zwykłym” przewodnikiem zawierającym typowe turystyczne informacje, choć i takie przeglądam. Nietypowy przewodnik nie zawiera ani jednej kolorowej fotografii, ani jednego zdjęcia sztandarowych zabytków grodu nad Wisłą, a jest jak do tej pory najciekawszą pozycją o Krakowie, jaką czytałam. Nietypowy przewodnik po Krakowie to bogaty zbiór informacji z różnych dziedzin życia; zbiór faktów, i anegdotek. Autor prowadząc nas uliczkami i zaułkami królewskiego grodu z pasją opowiada o swoim ukochanym mieście. Całości dopełniają fragmenty wierszy oraz czarno-białe rysunki krakowskich detali; fragment gzymsu, posąg, kolumna, dorożka. Detal, który od razu przywodzi na myśl opisywany obiekt. Przed każdym spacerem znajduje się odręcznie narysowana mapka fragmentu miasta. Książkę można czytać od początku do końca chronologiczne, można też czytać rozdziałami, w zależności od potrzeb. Towarzyszyła mi podczas wszystkich spacerów po mieście. Jedyny minus to brak bibliografii.Książka przeczytana w ramach wyzwania z półki 2013
Król Maciuś Pierwszy Janusz Korczak
Po audiobooka sięgnęłam pod wpływem lektury biografii Korczaka pióra Joanny Olczak-Ronikier. Na fali przewijających się refleksji, czy powinno się wracać do lektur dzieciństwa, czy też raczej pozostać przy pierwszym wrażeniu nieskażonym wiedzą i doświadczeniem nie mogę zabrać głosu, bowiem Króla Maciusia, jako dziecko nie czytałam. Jak przez mgłę kojarzę filmowe ekranizacje. Jak na Korczaka przystało bajka dla dzieci nie pozbawiona jest sporej porcji dydaktyzmu. W fikcyjnej krainie po śmierci króla jego następcą zostaje mały chłopiec Maciuś. Początkowo uzależniony od dorosłych pełni on funkcje reprezentacyjne, jednak z czasem ogarnięty dziecięcym marzeniem zdobycia sławy wyrusza wraz z przyjacielem na wojnę. Tam przechodzi trudną szkołę życia, nabiera doświadczenia i pokory. Po powrocie przejmuje ster rządów, wprowadza reformy, przyznaje dzieciom prawa dorosłych, jednak z czasem ulega podszeptom złych doradców i zaprzepaszcza wszystko, co osiągnął wcześniej. Za doprowadzenie kraju do upadku zostaje skazany na pobyt na bezludnej wyspie. Ta początkowo przygodowo-awanturnicza opowieść niesie smutne przesłanie i gorzką pigułkę o życiu dorosłych, którzy sobie i dzieciom zgotowali okrutny los. Jakoś trudno mi czytać Maciusia wyzwoliwszy się od wiedzy na temat drogi życiowej jego autora. Korczak zawsze traktował dzieci bardzo poważnie i po partnersku, dlatego przekazuje im wiedzę trudną na temat odpowiedzialności ludzi sprawujących rządy. Porusza w niej kwestie uczciwości, fachowości, lojalności, samodzielności, tolerancji. Podkreśla, jak ważne jest, aby dorośli nie zapominali o tym, że sami także byli kiedyś dziećmi. Mnie się książeczka podobała, choć nie jestem do końca przekonana, czy dzieci potrafią odczytać jej przesłanie. Polityka zawsze jawiła mi się i nadal tak mi się jawi, jako coś brudnego, wstrętnego, przytłaczającego, coś od czego chcę się trzymać z daleka i od czego chciałabym trzymać z daleka dzieci. Chyba jestem anarchistką.
Pierwsze spotkanie z prozą Maraia było udane i dobrze rokujące na przyszłość. Z odniesieniami do jego prozy spotykałam się zarówno w literaturze, jak i na zaprzyjaźnionych blogach, dlatego byłam jej niezmiernie ciekawa. Na pierwszy ogień sięgnęłam po krótką formę. Książeczka liczy nieco ponad sto stron. Jest to książka z gatunku tych, które zostają gdzieś w człowieku jeszcze długo po przeczytaniu, powodują literackiego kaca, bo nie zostają na powierzchni a włażą pod skórę. Książka mnie zaintrygowała. Myślę, że Marai zostanie moim dobrym znajomym, jak wcześniej np. Szabo, takim, którego można nie widywać latami, ale jak się pojawi zawsze znajdzie się z nim nić porozumienia. Po kilkudziesięciu latach milczenia do domu Estery przyjeżdża Lajos, jej jedyna miłość, oszust, fałszerz, nicpoń, kłamca, wampir emocjonalny, diabeł wcielony. Nie ma w rodzinie osoby, której by nie oszukał, a jednak wszyscy ponownie ulegają jego urokowi i każdy na nowo podejmuję jego grę. Krótka książeczka budzi spore emocje, dlaczego, jak to możliwe, czy jest jakiś powód, usprawiedliwienie, przyczyna. Autor nie udziela odpowiedzi, nie wiemy, dlaczego rodzina, dlaczego Estera po raz kolejny grają w grę, w której Lajos rozdaje karty. Lajos irytujący, wkurzający, niereformowalny, Lajos, który krzywdzi i oszukuje wmawiając ofierze, że to dla jej dobra. Estera opowiada całą historię z dystansem, nieco ironicznie, humorystycznie, choć jest to humor gorzki. Ona, podobnie, jak czytelnik próbuje zrozumieć swoje wybory. Tyle, że ich nie sposób zrozumieć. Podobał mi się klimat opowieści, tajemniczość, zaprzeczenie tezie, że wszystko da się wytłumaczyć.
Garden party Katherine Mansfield
Garden party to zbiór opowiadań, jakie Kaherine Mansfield wydała w 1922 r. Kilkakrotnie już podkreślałam, iż nie przepadam za krótką formą, jest taka ulotna i rzadko zostaje w pamięci na dłużej. Dziś po czterech miesiącach od lektury w pamięci pozostały jedynie; liryczno-poetycki klimat opowiadań, kilka szczegółowych opisów miejsc, parę postaci, znajdujących się w zwyczajnych sytuacjach i przeświadczenie, że nic tu nie dzieje się przypadkiem i zwyczajnie. Pamiętam tytułowe opowiadanie. W domu Laury trwają przygotowania do przyjęcia. Robotnicy przestawiają meble, dziewczęta szykują kwiaty, kucharki przygotowują jedzenie. W pewnej chwili okazuje się, iż w sąsiedztwie zmarł człowiek. Propozycja Laury, aby odwołać przyjęcie nie spotyka się ze zrozumieniem rodziny. Przyjęcie się odbywa, a po jego zakończeniu Laura zostaje wysłana do domu sąsiadów z poczęstunkiem. To zderzenie dwóch światów, bogactwa i biedy, obłudy i uczciwości, pozorów i szczerości, życia i śmierci, dwóch życiowych filozofii robi wrażenie. I wahania Laury - będące jakąś iskierką nadziei i niedopowiedzenie, czy to zdarzenie coś w jej życiu zmieni, czy też wszystko pozostanie po staremu.
Uff, ależ odwaliłam kawał dobrej, nikomu niepotrzebnej roboty, zupełnie, jakbym była w pracy, a nie na zwolnieniu.
Potrzebne, potrzebnej roboty:)
OdpowiedzUsuńDziekuje za przypomnienie "Zalotnicy niebieskiej", nie czytalam, bo zawsze cos...
I koniecznie musze zdobyc taki przewodnik po Krakowie, teraz nie wyobrazam sobie, abym miala odwiedzic Krakow bez tej lektury w rece:)
Na taki komentarz liczyłam :)
UsuńPrzewodnik na pewno się przyda i mam nadzieję spodoba
Jak odebrałaś Krzysztofa Tyńca czytającego Maciusia? Słuchałem tylko fragmentu, ale dla mnie to nieporozumienie, niestety.
OdpowiedzUsuńJa w ogóle nie trawię jego głosu w bajkach nawet jak podkłada. W ogóle mi nie pasuje. A już nie mogę znieść w bajce "Timon i Pumba".
UsuńNo cóż zachwycona nie byłam, ale nie przeszkodził mi on wysłuchać do końca.
UsuńTyniec to dla mnie głos komediowy, a to przecież smutna i poważna bajka... Nie przepadałam za "Królem Maciusiem...", zawsze było to dla mnie przygnębiajace i abstrakcyjne.
UsuńTak i to chyba tworzy ten dysonans. Ja, jako dziecko lubiłam smutne bajki, jeśli mimo to niosły pozytywne przesłanie. Maciuś I nie do końca spełnia tę rolę- pozytywne jest to, że Maciusiowi darowano karę śmierci, ale bezludna wyspa to ciężka alternatywa dla dziecka, choć ja czasami chętnie bym się na taką wybrała pod warunkiem, że nie byłby to pobyt dożywotni
Usuń"Esterę" po latach cenię najbardziej z nurtu psychologicznego Marai (podobały mi się też autobiograficzne Wyznania patrycjusza i Ziemia, ziemia). Pewnie dlatego, że traktuje o kobiecie i łatwiej się wczuć.
OdpowiedzUsuńCiekawe czym sypane te winogrona:(.
Czyli miałam nosa do lektury na pierwsze spotkanie :) a wybrałam trochę na chybił trafił, miała być duża czcionka i książka nie za gruba (wstyd powiedzieć, ale czasami książkom z biblioteki stawiam i takie kryterium, kiedy mam ciężki plecak)
UsuńA chętnie przeczytałabym z tego "Garden Party" i " Dziedzictwo Estery". Samozwaniec czytałam. A przewodniki bardzo lubię, nawet w tych chwilach czytaj obecnie latach, gdy tkwię w domu.
OdpowiedzUsuńHurtowania książek nie jest zła:) Ale winogrona z Biedronki Cię załatwiły, nieźle. Mnie kiedyś obsypało po jabłkach, ale jadłam je kilogramami dziennie więc może dlatego.
pozdrawiam serdecznie
Hurtownia pozwala się pozbyć wyrzutów sumienia, że coś zalega, choć z drugiej strony czasami szkoda dobrą książkę opisać kilkoma zdaniami, powierzchownie. Winogrona były piękne, dorodne i co dziwne - ja nie przepadam za winogronami, a na nie się połakomiłam. Dobrze, że zjadłam ich niewiele, bo inaczej mogłoby się skończyć jeszcze gorzej.
UsuńMoże Ty masz po prostu takie zadaniowe podejście do życia? :) Podziwiam, chapeau bas, dla mnie blog to musi być czysty wypoczynek. A Katherine Mansfield bym przeczytała, podobno Virginia Woolf uważała ją za swoją największą konkurentkę literacką...
OdpowiedzUsuńWracaj szybko do zdrowia!
czara
Coś w tym jest - jakaś zachłanność na życie, jakaś chęć wykorzystania każdej chwili, choć z drugiej strony lubię czasami NIC nie robić tylko po prostu BYĆ. :) A teraz lecę do lekarza do kontroli- brrrr.... troszkę się nadenerwuję, ostatnia wizyta w przychodni - godzina opóźnienia lekarza.
OdpowiedzUsuńI cieszę się, że możesz komentować, wczoraj to mam nadzieję był jednostkowy przypadek
Po pierwsze życzę zdrowia, akurat ja za winogronami nie przepadam, ale Elwi lubi, choć ja nie kupuję poza sezonem, wolę takie "z krzaczka", ale z supermarketu, a jeśli już, to solidnie je płukamy.
OdpowiedzUsuńI bardzo mnie dziwi to, że niektórzy się dziwią, że myjemy banany...Przecież obiera się ze skórki - mówią... A mnie od zarania dziejów uczono, choćby w podstawówce, że owoce i warzywa myje się przed spożyciem...;-)
A, tylko nie myśl, że ja myślę, że nie myłaś. Czasem i tak można dostać czegoś, mnie raz wysypało po mandarynce.
Po drugie-
Z ciekawością przeczytałam Twe wypowiedzi, Marai ciągle daleko przede mną, Mansfield już spróbowałam kiedyś i "odhaczyłam", że na razie wystarczy (w obliczu ile jeszcze mam do poznania innych)
A z tą potrzebnością tej 'roboty', to chyba każdy ma czasem wątpliwości. Jasne, że też bym chciała opisać choć krótko każda lekturę, ale to czasochłonne. Ostatnio piszę niemal o każdej, ale w 2011 lista lektur a lista recenzji/opinii to "niebo a ziemia" ;-) pisałam bardzo wybiórczo, rzadko, co nie znaczy, że tamte były niewarte opisania, wręcz przeciwnie, tylko łatwiej mi było wówczas więcej czytać niż pisać.
Teraz to tak różnie...
W każdym razie cieszę się, że opisałaś swoje wrażenia, zwłaszcza o Marai, dziękuję Ci za czas i zaangażowanie, jakie w to włożyłaś.
Wiosennie pozdrawiam!
Och uwielbiam takie długie komentarze:) Nie wiem, czy już pisałam, że ja także za winogronami nie przepadam, kupuję kilka razy w roku po jednym, małym gronie, z którego zjadłam kilkanaście sztuk :( Albo umyłam nie dość dokładnie, albo spryskane były za mocno, albo jedno i drugie. A co do pisania to bardziej mimo wszystko wynika ono z potrzeby niż obowiązku, gdybym tego nie lubiła, gdyby nie dawało to pewnego rodzaju satysfakcji żadne argumenty nie skłoniłyby mnie do pisania. I pewnie kiedyś nadejdzie taki moment (a nadszedłby wcześniej, gdyby zmuszały mnie do tego domowe obowiązki i radości), że nie będę pisała o każdej przeczytanej książce, tak jak powoli odchodzę od pisania o każdej sztuce teatralnej, czy każdym obejrzanym miejscu. Trzeba dokonywać wyboru. Piszę oczywiście po to, aby ktoś to przeczytał, aby zamyślił się, skonfrontował z własnymi ocenami, ale też piszę dla siebie. Dla przyjemności i dla pamięci, zdarza mi się, kiedy czytam czyjąś recenzję książki czytanej rok temu, że przypominam sobie, jak ją odbierałam wówczas na świeżo i jak odbieram teraz. A czas? W łóżku niewiele rzeczy można robić (...) podczas chorowania - najlepiej wychodzi spanie, czytanie i pisanie. Telewizja mnie nudzi. Pozdrawiam również
UsuńGosiu, ja również nie ruszam się bez przewodnika. Bardzo często się przydaje. Wracaj szybko do zdrowia i pomyśleć, że nawet na winogronach można dostać uczulenia.
OdpowiedzUsuńKiedy mnie wysypało od razu podejrzenie padło na ten owoc, a pierwsze pytanie lekarki było, czy jadła pani może ostatnio winogrona. Pozdrawiam
UsuńGuciu,,
OdpowiedzUsuńAleż oczywiście, że potrzebnej! Przeczytałam wszystkie Twoje recenzje, wynotowałam do kupienia Rożka i Maraia i bardzo Ci dziękuję za sugestie czytelnicze i inspirację. I z całego serca życzę powrotu do zdrowia. Informację o reakcji na winogrona z Biedronki może wyślesz Olbrychskiemu-słyszałam, że bardzo ten sklep ostatnio zachwala...Pewnie były jednak za bardzo pryskane...
Miło mi. A co do Biedronki- nadal będę tam robiła zakupy, bo to najbliższy, tani i mimo wszystko dobrze zaopatrzony sklep. A tak naszprycowana chemią partia winogron mogła trafić i do innych sklepów. A może to ja zawiniłam niedokładnym myciem- na przyszłość każde grono wyparzę i wyszczotkuję :)
UsuńUdział gwiazd w reklamie - nieco podkopuje w moich oczach ich wizerunek. Rozumiem, że może lata ich świetności wypadły w niedobrym czasie i nie uciułali sobie na dostatnią jesień życia, ale .... no właśnie zawsze jest jakieś ale...