Zeszyty Literackie Rok wydania 2003
Im niżej opada rtęć w termometrze, tym wygląd miasta staje się coraz bardziej fantastyczny. Dwadzieścia pięć stopni mrozu to już dość, ale temperatura nie przestaje się obniżać i jak gdyby uporawszy się z ludźmi, rzeką i budowlami, sięga teraz idei i pojęć abstrakcyjnych. Domy wzdłuż bulwaru, z płynącym nad ich dachami białym dymem, coraz bardziej przypominają zatrzymany pociąg: jego kierunek to wieczność. (str. 24)
W Petersburgu byłam tylko raz, nazywał się wówczas Leningradem, ja miałam pięć lat i miałam nieco ponad metr wzrostu. Niewiele zapamiętałam z kilku miesięcy pobytu, ale to co zapamiętałam to klimat miasta, który odnajduję w szkicu Brodskiego Przewodnik po przemianowanym mieście. Dla mnie były to wydrążone w śniegu tunele sięgające wysokości dorosłego człowieka, słońce iskrzące się w płatkach śniegu, skrzypienie pod butami i przejmujące zimno, które hartuje człowieka na długie lata. Pamiętam, że odbierałam je, jako piękne, bajkowe i trochę groźne miasto (z powodu monumentalności budowli). Te zamarznięte sople lodu, te piękne fontanny, to sprawiające wrażenie czystości miasto (dzięki bieli śniegu) robiło na dziecku wrażenie miasta z tysiąca i jednej nocy.
W Petersburgu wszystko może się zmienić prócz tutejszej pogody. I światła. To światło północne, blade i rozsiane; oko i pamięć nabierają w nim niezwykłej bystrości. (…) …chodzenie pod tym niebem. Po bulwarach z cynamonowego granitu, wzdłuż ogromnej szarej rzeki, już samo przez się poszerza życie i uczy dalekowzroczności. W ziarnistości granitowego bulwaru w pobliżu nieustannie płynącej wody jest coś, co nasyca stopy zmysłowym pragnieniem chodzenia. Wiatr znad morza, przesycony zapachem wodorostów, uleczył tu niemało serc przepełnionych kłamstwem, rozpaczą i poczuciem bezradności. Jeśli to sprzyja zniewoleniu, niewolnikowi można wybaczyć. W tym mieście jakoś łatwiej znieść samotność niż gdzie indziej, bo samo miasto jest samotne (str. 23)
Za czasów Piotra I ziściły się dążenia dynastii Romanowów; uzyskano dostęp do morza. Marzeniem cara, człowieka nie bojącego się wyzwań, wykształconego i otwartego na zachód, pozbawionego kompleksów niższości wobec Europy było wybudowanie miasta-portu; okna na Europę. Wyzwanie było tym trudniejsze, iż budowę należało przeprowadzić od podstaw, na podmokłym gruncie i na słabo zaludnionych terenach. Był władcą i to władcą absolutnym, więc wizja zbudowania miasta innego, niż dotąd istniejące, nie naśladującego, a stanowiącego wzór do naśladowania, potwierdzającego pozycję Rosji i nadającego ton Europie, zmieniła się w rzeczywistość. Cóż z tego, że wysokim kosztem, czy przyszłe pokolenia podziwiając pomniki przeszłości będą pamiętać o krzyżach na placu budowy.
"Kiedy tak się zdarza, że wizjoner jest w dodatku cesarzem, wówczas działa bez wszelkiej litości. Określenie metod, których używał Piotr, jako "przymusowe", byłoby zbyt delikatne. Opodatkował wszystko i wszystkich, chcąc zmusić swoich poddanych do podbijania nowych obszarów. Przy Piotrze poddani korony rosyjskiej mieli dość ograniczone możliwości: pobór do wojska albo odprawa na budowę Sankt-Petersburga, przy czym trudno orzec, co bardziej groziło śmiercią. Dziesiątki tysięcy poginęły bezimiennie w błotach newskiej delty, której wyspy zyskały sobie sławę nie lepszą niż współczesny Gułag. Z tą tylko różnicą, że w wieku osiemnastym wiedziałeś, że budujesz, i miałeś szansę, że otrzymasz ostatnie namaszczenie i drewniany krzyż na mogile. Zapewne Piotr nie mógł w inny sposób wykonać swojego planu. (….) Powszechne podporządkowanie wszystkiego i wszystkich, o które starał się Jeździec Spiżowy, zrodziło rosyjski totalitaryzm, którego owoce smakują niektórym lepiej niż nasiona. Masy wymagały decyzji na skalę masową, a Piotr ze względu na swoje wykształcenie i ze względu na historię Rosji nie był zdolny do niczego innego. Traktował ludzi zupełnie tak samo, jak ziemię, na której wznosił swoją przyszłą stolicę. (…)To miasto rzeczywiście wznosi się na kościach swoich budowniczych w tej samej mierze, co na wbitych przez nich słupach. (str. 8-9)
Petersburg, zaplanowany, jako nowy Amsterdam, dziś nazywany jest Wenecją północy. To zapewne wszechobecność wody spowodowała, iż tak ważne miejsce w sercu poety zajęła potem Wenecja, tutaj powracał wielokrotnie, co znamienne wyłącznie zimą i tutaj spoczął (Znak wodny).
Dwadzieścia kilometrów biegu Newy w obrębie miasta, dzielącej się w samym jego środku na dwadzieścia pięć wielkich i małych odnóg, stwarza mu takie wodne lustro, że narcyzm staje się czymś nieuniknionym. Odbijając się co sekundę w tysiącach metrów kwadratowych płynnego srebrnego amalgamatu, miasto jak gdyby dosłownie jest stale fotografowane przez rzekę, a tak zdjęty metraż wpada do Zatoki Fińskiej, która w słoneczny dzień wygląda jak zbiornica tych oślepiających fotografii. Nic dziwnego, że niekiedy miasto sprawia wrażenie skrajnego egoisty, zajętego wyłącznie swoją własną powierzchownością. Z pewnością w takich miejscach bardziej zwraca się uwagę na fasady niż na wygląd sobie podobnych. Niewyczerpane, przyprawiające o zawrót głowy mnóstwo odbić tych pilastrów, kolumnad i portyków wskazuje naturę tego kamiennego narcyzmu, nasuwa myśl, że, przynajmniej w świecie nieożywionym, można traktować wodę jak skondensowany Czas.(str.12-13)
Kiedy Petersburg, jako kolebkę rewolucji przemianowano na Leningrad stał się on na szczęście pustą jej kolebką.
Wojna domowa szalała wokół niego i w całym kraju, straszliwe pęknięcie podzieliło naród na dwa wrogie obozy; ale tu nad brzegami Newy, po raz pierwszy od wieków, panował spokój, a trawa wyrastała ze szpar między płytami trotuarów i kamieniami bruku opustoszałych placów. Głód robił swoje, a razem z nim Czeka (dziewicza nazwa KGB), ale poza tym miasto zostało pozostawione samo sobie i swoim widziadłom. Jak długo kraj ze stolicą przywróconą w Moskwie staczał się ku przyrodzonemu sobie klaustro- i ksenofobicznemu stanowi, Petersburg nie mając gdzie się podziać, trwał nieruchomo w swoim kształcie miasta dziewiętnastowiecznego zupełnie jak gdyby pozował do fotografii. (str. 22)
Jedyną zmianą było wybudowanie na przemysłowych przedmieściach nowych budowli oraz polityka mieszkaniowa nakazująca do mieszkań ludzi bogatych dokwaterowywać biedotę. Znak wodny Brodskiego uznałam za najpiękniejszy obraz Wenecji, Przewodnik po przemianowanym mieście to portret miasta, który w sercach tych, którzy kiedykolwiek odwiedzili miasto wzbudzi nostalgię i chęć powrotu, zaś u tych, którzy nigdy tam nie byli zrodzi marzenie odbycia choćby krótkiego spaceru nad Newą.
Moje blogowe koleżanki pisząc (tutaj Imani i tu Kaye) o Dyptyku petersburskim oddały głos poecie ograniczając pisanie do zacytowanych fragmentów eseju. Myślę, że miały rację.
Nie potrafię napisać o swoich wrażeniach tak esencjonalnie i tak harmonijnie, zachowując proporcje w oddaniu odczuć zmysłowych i nie popadając w przesadę, jak czyni to Brodski pisząc o swoim mieście. Trudno wyobrazić sobie, jak na zaledwie dwudziestu paru stronach można napisać tyle o charakterze miasta, jego historii, klimacie, literaturze ("literatura rosyjska zrodziła się nad brzegami Newy" pisze Brodski), jak wyrazić tyle uczuć; tkliwości, miłości, ciepła, podziwu. I podobnie, jak w Znaku wodnym i tutaj zachwycam się prostotą i pięknem języka (ukłony w stronę tłumacza Pawła Hertza) oraz umiejętnością przekazania prozaicznej rzeczywistości w sposób poetycki i chwytający za serce.
W skład wydanego przez Zeszyty Literackiego Dyptyku petersburskiego wchodzi także esej W półtora pokoju. Jest to hołd złożony najbliższym; pełen uczucia obraz rodziców, których zmuszony był zostawić samych w półtorej pokoju, rodziców, którym nie mógł towarzyszyć w starości, chorobie, których nie dane mu było pożegnać. Próba ocalenia pamięci o przeszłości, gestów, spojrzeń, wypowiedzianych lata temu słów, zachowań, mimiki twarzy, zapamiętanych przedmiotów, zawsze wzrusza, a kiedy jest ona tak udana, jak w tym przypadku, mogę jedynie pochylić czoło przed umiejętnościami pisarza i wrażliwością człowieka.
Każde dziecko, choć w różnym stopniu, łaknie dorosłości i nie może doczekać się, kiedy w końcu opuści dom- to gniazdo, to więzienie. Wyrwać się! Ku prawdziwemu życiu! Ku szerokiemu światu. Ku samodzielności. To życzenie spełnia się w końcu. I przez jakiś czas istnieją tylko nowe horyzonty, absorbujące budowanie własnego gniazda, urządzanie własnej rzeczywistości. Potem pewnego dnia, gdy człowiek opanuje już nową rzeczywistość i osiągnie samodzielność, raptem przychodzi wiadomość, że stare gniazdo zniknęło, a ci którym zawdzięcza życie, umarli. Tego dnia czuje się jak skutek nagle pozbawiony przyczyny. Strata jest tak ogromna, że aż niezrozumiała. Umysł, spustoszony przez cios, doznaje skurczu, co jeszcze bardziej potęguje klęskę. Pojmujemy, że młodzieńczą pogonią za samodzielnością, ucieczką z gniazda, uczyniliśmy się bezbronnymi. Źle się stało, ale możemy obarczać winą naturalny porządek rzeczy. (str.51).
Kiedy czytam o rodzicach Josifa to wydaje mi się, że widzę ich na tej ograniczonej przestrzeni, tak bezbronnych w swym osamotnieniu, pogodzonych z losem, którego nie mogą i nie chcą zmienić.
Lubili operowe arie, tenory i gwiazdy filmowe czasów swojej młodości. Malarstwo nie interesowało ich zbytnio, mieli pojęcie o sztuce „klasycznej”, lubili rozwiązywać krzyżówki i byli zakłopotani i zaniepokojeni moimi próbami literackimi. Uważali, że postępuję niesłusznie, martwili się moją sytuacją, ale popierali mnie w miarę swoich możliwości, gdyż byłem ich dzieckiem. Później, gdy udało mi się tu i tam coś wydrukować, byli zadowoleni, a nawet dumni; ale wiem, że gdybym okazał się zwyczajnym grafomanem i próby moje zakończyły się niepowodzeniem, ich stosunek do mnie byłby taki sam. Kochali mnie bardziej niż siebie samego i prawdopodobnie w ogóle by nie zrozumieli mojego poczucia winy w stosunku do nich. Najważniejsze, że był chleb na stole, czysta odzież i dobre zdrowie. To były dla nich synonimy miłości, i lepsze były one niż moje. (str. 72-73)
Im niżej opada rtęć w termometrze, tym wygląd miasta staje się coraz bardziej fantastyczny. Dwadzieścia pięć stopni mrozu to już dość, ale temperatura nie przestaje się obniżać i jak gdyby uporawszy się z ludźmi, rzeką i budowlami, sięga teraz idei i pojęć abstrakcyjnych. Domy wzdłuż bulwaru, z płynącym nad ich dachami białym dymem, coraz bardziej przypominają zatrzymany pociąg: jego kierunek to wieczność. (str. 24)
W Petersburgu byłam tylko raz, nazywał się wówczas Leningradem, ja miałam pięć lat i miałam nieco ponad metr wzrostu. Niewiele zapamiętałam z kilku miesięcy pobytu, ale to co zapamiętałam to klimat miasta, który odnajduję w szkicu Brodskiego Przewodnik po przemianowanym mieście. Dla mnie były to wydrążone w śniegu tunele sięgające wysokości dorosłego człowieka, słońce iskrzące się w płatkach śniegu, skrzypienie pod butami i przejmujące zimno, które hartuje człowieka na długie lata. Pamiętam, że odbierałam je, jako piękne, bajkowe i trochę groźne miasto (z powodu monumentalności budowli). Te zamarznięte sople lodu, te piękne fontanny, to sprawiające wrażenie czystości miasto (dzięki bieli śniegu) robiło na dziecku wrażenie miasta z tysiąca i jednej nocy.
W Petersburgu wszystko może się zmienić prócz tutejszej pogody. I światła. To światło północne, blade i rozsiane; oko i pamięć nabierają w nim niezwykłej bystrości. (…) …chodzenie pod tym niebem. Po bulwarach z cynamonowego granitu, wzdłuż ogromnej szarej rzeki, już samo przez się poszerza życie i uczy dalekowzroczności. W ziarnistości granitowego bulwaru w pobliżu nieustannie płynącej wody jest coś, co nasyca stopy zmysłowym pragnieniem chodzenia. Wiatr znad morza, przesycony zapachem wodorostów, uleczył tu niemało serc przepełnionych kłamstwem, rozpaczą i poczuciem bezradności. Jeśli to sprzyja zniewoleniu, niewolnikowi można wybaczyć. W tym mieście jakoś łatwiej znieść samotność niż gdzie indziej, bo samo miasto jest samotne (str. 23)
Za czasów Piotra I ziściły się dążenia dynastii Romanowów; uzyskano dostęp do morza. Marzeniem cara, człowieka nie bojącego się wyzwań, wykształconego i otwartego na zachód, pozbawionego kompleksów niższości wobec Europy było wybudowanie miasta-portu; okna na Europę. Wyzwanie było tym trudniejsze, iż budowę należało przeprowadzić od podstaw, na podmokłym gruncie i na słabo zaludnionych terenach. Był władcą i to władcą absolutnym, więc wizja zbudowania miasta innego, niż dotąd istniejące, nie naśladującego, a stanowiącego wzór do naśladowania, potwierdzającego pozycję Rosji i nadającego ton Europie, zmieniła się w rzeczywistość. Cóż z tego, że wysokim kosztem, czy przyszłe pokolenia podziwiając pomniki przeszłości będą pamiętać o krzyżach na placu budowy.
"Kiedy tak się zdarza, że wizjoner jest w dodatku cesarzem, wówczas działa bez wszelkiej litości. Określenie metod, których używał Piotr, jako "przymusowe", byłoby zbyt delikatne. Opodatkował wszystko i wszystkich, chcąc zmusić swoich poddanych do podbijania nowych obszarów. Przy Piotrze poddani korony rosyjskiej mieli dość ograniczone możliwości: pobór do wojska albo odprawa na budowę Sankt-Petersburga, przy czym trudno orzec, co bardziej groziło śmiercią. Dziesiątki tysięcy poginęły bezimiennie w błotach newskiej delty, której wyspy zyskały sobie sławę nie lepszą niż współczesny Gułag. Z tą tylko różnicą, że w wieku osiemnastym wiedziałeś, że budujesz, i miałeś szansę, że otrzymasz ostatnie namaszczenie i drewniany krzyż na mogile. Zapewne Piotr nie mógł w inny sposób wykonać swojego planu. (….) Powszechne podporządkowanie wszystkiego i wszystkich, o które starał się Jeździec Spiżowy, zrodziło rosyjski totalitaryzm, którego owoce smakują niektórym lepiej niż nasiona. Masy wymagały decyzji na skalę masową, a Piotr ze względu na swoje wykształcenie i ze względu na historię Rosji nie był zdolny do niczego innego. Traktował ludzi zupełnie tak samo, jak ziemię, na której wznosił swoją przyszłą stolicę. (…)To miasto rzeczywiście wznosi się na kościach swoich budowniczych w tej samej mierze, co na wbitych przez nich słupach. (str. 8-9)
Petersburg, zaplanowany, jako nowy Amsterdam, dziś nazywany jest Wenecją północy. To zapewne wszechobecność wody spowodowała, iż tak ważne miejsce w sercu poety zajęła potem Wenecja, tutaj powracał wielokrotnie, co znamienne wyłącznie zimą i tutaj spoczął (Znak wodny).
Dwadzieścia kilometrów biegu Newy w obrębie miasta, dzielącej się w samym jego środku na dwadzieścia pięć wielkich i małych odnóg, stwarza mu takie wodne lustro, że narcyzm staje się czymś nieuniknionym. Odbijając się co sekundę w tysiącach metrów kwadratowych płynnego srebrnego amalgamatu, miasto jak gdyby dosłownie jest stale fotografowane przez rzekę, a tak zdjęty metraż wpada do Zatoki Fińskiej, która w słoneczny dzień wygląda jak zbiornica tych oślepiających fotografii. Nic dziwnego, że niekiedy miasto sprawia wrażenie skrajnego egoisty, zajętego wyłącznie swoją własną powierzchownością. Z pewnością w takich miejscach bardziej zwraca się uwagę na fasady niż na wygląd sobie podobnych. Niewyczerpane, przyprawiające o zawrót głowy mnóstwo odbić tych pilastrów, kolumnad i portyków wskazuje naturę tego kamiennego narcyzmu, nasuwa myśl, że, przynajmniej w świecie nieożywionym, można traktować wodę jak skondensowany Czas.(str.12-13)
Kiedy Petersburg, jako kolebkę rewolucji przemianowano na Leningrad stał się on na szczęście pustą jej kolebką.
Wojna domowa szalała wokół niego i w całym kraju, straszliwe pęknięcie podzieliło naród na dwa wrogie obozy; ale tu nad brzegami Newy, po raz pierwszy od wieków, panował spokój, a trawa wyrastała ze szpar między płytami trotuarów i kamieniami bruku opustoszałych placów. Głód robił swoje, a razem z nim Czeka (dziewicza nazwa KGB), ale poza tym miasto zostało pozostawione samo sobie i swoim widziadłom. Jak długo kraj ze stolicą przywróconą w Moskwie staczał się ku przyrodzonemu sobie klaustro- i ksenofobicznemu stanowi, Petersburg nie mając gdzie się podziać, trwał nieruchomo w swoim kształcie miasta dziewiętnastowiecznego zupełnie jak gdyby pozował do fotografii. (str. 22)
Jedyną zmianą było wybudowanie na przemysłowych przedmieściach nowych budowli oraz polityka mieszkaniowa nakazująca do mieszkań ludzi bogatych dokwaterowywać biedotę. Znak wodny Brodskiego uznałam za najpiękniejszy obraz Wenecji, Przewodnik po przemianowanym mieście to portret miasta, który w sercach tych, którzy kiedykolwiek odwiedzili miasto wzbudzi nostalgię i chęć powrotu, zaś u tych, którzy nigdy tam nie byli zrodzi marzenie odbycia choćby krótkiego spaceru nad Newą.
Moje blogowe koleżanki pisząc (tutaj Imani i tu Kaye) o Dyptyku petersburskim oddały głos poecie ograniczając pisanie do zacytowanych fragmentów eseju. Myślę, że miały rację.
Nie potrafię napisać o swoich wrażeniach tak esencjonalnie i tak harmonijnie, zachowując proporcje w oddaniu odczuć zmysłowych i nie popadając w przesadę, jak czyni to Brodski pisząc o swoim mieście. Trudno wyobrazić sobie, jak na zaledwie dwudziestu paru stronach można napisać tyle o charakterze miasta, jego historii, klimacie, literaturze ("literatura rosyjska zrodziła się nad brzegami Newy" pisze Brodski), jak wyrazić tyle uczuć; tkliwości, miłości, ciepła, podziwu. I podobnie, jak w Znaku wodnym i tutaj zachwycam się prostotą i pięknem języka (ukłony w stronę tłumacza Pawła Hertza) oraz umiejętnością przekazania prozaicznej rzeczywistości w sposób poetycki i chwytający za serce.
W skład wydanego przez Zeszyty Literackiego Dyptyku petersburskiego wchodzi także esej W półtora pokoju. Jest to hołd złożony najbliższym; pełen uczucia obraz rodziców, których zmuszony był zostawić samych w półtorej pokoju, rodziców, którym nie mógł towarzyszyć w starości, chorobie, których nie dane mu było pożegnać. Próba ocalenia pamięci o przeszłości, gestów, spojrzeń, wypowiedzianych lata temu słów, zachowań, mimiki twarzy, zapamiętanych przedmiotów, zawsze wzrusza, a kiedy jest ona tak udana, jak w tym przypadku, mogę jedynie pochylić czoło przed umiejętnościami pisarza i wrażliwością człowieka.
Każde dziecko, choć w różnym stopniu, łaknie dorosłości i nie może doczekać się, kiedy w końcu opuści dom- to gniazdo, to więzienie. Wyrwać się! Ku prawdziwemu życiu! Ku szerokiemu światu. Ku samodzielności. To życzenie spełnia się w końcu. I przez jakiś czas istnieją tylko nowe horyzonty, absorbujące budowanie własnego gniazda, urządzanie własnej rzeczywistości. Potem pewnego dnia, gdy człowiek opanuje już nową rzeczywistość i osiągnie samodzielność, raptem przychodzi wiadomość, że stare gniazdo zniknęło, a ci którym zawdzięcza życie, umarli. Tego dnia czuje się jak skutek nagle pozbawiony przyczyny. Strata jest tak ogromna, że aż niezrozumiała. Umysł, spustoszony przez cios, doznaje skurczu, co jeszcze bardziej potęguje klęskę. Pojmujemy, że młodzieńczą pogonią za samodzielnością, ucieczką z gniazda, uczyniliśmy się bezbronnymi. Źle się stało, ale możemy obarczać winą naturalny porządek rzeczy. (str.51).
Kiedy czytam o rodzicach Josifa to wydaje mi się, że widzę ich na tej ograniczonej przestrzeni, tak bezbronnych w swym osamotnieniu, pogodzonych z losem, którego nie mogą i nie chcą zmienić.
Lubili operowe arie, tenory i gwiazdy filmowe czasów swojej młodości. Malarstwo nie interesowało ich zbytnio, mieli pojęcie o sztuce „klasycznej”, lubili rozwiązywać krzyżówki i byli zakłopotani i zaniepokojeni moimi próbami literackimi. Uważali, że postępuję niesłusznie, martwili się moją sytuacją, ale popierali mnie w miarę swoich możliwości, gdyż byłem ich dzieckiem. Później, gdy udało mi się tu i tam coś wydrukować, byli zadowoleni, a nawet dumni; ale wiem, że gdybym okazał się zwyczajnym grafomanem i próby moje zakończyły się niepowodzeniem, ich stosunek do mnie byłby taki sam. Kochali mnie bardziej niż siebie samego i prawdopodobnie w ogóle by nie zrozumieli mojego poczucia winy w stosunku do nich. Najważniejsze, że był chleb na stole, czysta odzież i dobre zdrowie. To były dla nich synonimy miłości, i lepsze były one niż moje. (str. 72-73)
Gdybym miała porównać Dyptyk ze Znakiem wodnym postawiłabym między nimi znak równości, oba są napisane pięknym językiem, pełne poezji, są wyrazem wrażliwości i umiejętności ich twórcy.
Moja ocena - oczywiście nie może być inna, jak 6/6.