W poprzedniej części zakończyłam wigilijny poranek wizytą w Rijskmuseum, której puentą była filiżanka gorącej czekolady w pobliskiej kawiarence z bonusem na widok Zimowego pejzażu z łyżwiarzami. Pokrzepiona na duszy i ciele udaję się na kiermasz kwiatowy, gdzie wzrok sycę niezliczoną ilością kwiatów i ich cebulek, aby stamtąd dojść na Świąteczny Jarmark na ulicy Damrak łączącej Dworzec Centralny z Placem Dam. Drewniane stoiska prezentujące regionalne wyroby z różnych części Europy kuszą swą zawartością; ciasteczka, czekoladki, owoce w czekoladzie, sery, wędliny, suszone pomidory, ryby, sushi, paelle, zupy, gorące kiełbaski, świąteczne dekoracje, tulipanowe cebulki, wełniane czapki, szaliki i swetry to tylko część bogatego i przyciągającego (nie tylko wzrok) asortymentu. Idę, obserwuję i częstuję się wystawionymi do spróbowania serami i kawałkami ciasta. Udziela mi się nastrój radosnego oczekiwania.
Co prawda nie wiem, czy ci ludzie dookoła mnie też czekają na święta, ale na pewno są radośni i zadowoleni, nie widzę pośpiechu, zmęczenia i stresu, jaki nieodłącznie kojarzy mi się z polską wigilią i ze świętami w kraju. Kiedy zaczyna się zmierzchać kolorowe, migające lampki ozdabiające budynki mieszkań, domów handlowych, straganów i drzew stają się bardziej wyraziste (świecą się od rana), a atmosfera robi się jeszcze bardziej radosna (zdjęcia nr 1 i 2). Towarzysząca temu wszystkiemu muzyka, która zwykle drażni mnie swoją nachalnością, tutaj sprawia wrażenie jak najbardziej na miejscu, może dlatego, że nie przeszkadza, nie zagłusza, stanowi jedynie tło tego zimowego (choć bez zimy) pejzażu.
Kolację wigilijną organizuję w trakcie piętnastominutowych zakupów w pobliskim markecie, gdzie udaje mi się kupić śledzia i keksa (makowca kupiłam już na jarmarku), wino i parę delikatesów na świąteczne ucztowanie. Dołączając do tego czerwony barszczyk i paszteciki z grzybami (z kraju) mam „prawie” polską wigilię, którą spożywam słuchając i nucąc kolęd przy zapalonej (dla nastroju) świeczce. Jak niewiele potrzeba, aby poczuć nastrój świąt. A może to mnie tak niewiele potrzeba. Nie szukam prezentów pod choinką, bo już sam pobyt tu i teraz jest jednym wielkim prezentem.
Boże Narodzenie rozpoczynam od wizyty u Van Gogha, wizyty, która jest najważniejszym punktem programu i przynosi niełatwe do wypowiedzenia emocje. Trzeba mieć talent Herberta lub co najmniej Karpińskiego, aby tak pięknie pisać o wzruszeniu, w jakie wprawia oglądanie obrazów, które w umyśle istnieją od dawna. Zwiedzanie muzeów poświęconych jednemu twórcy daje nieporównywalną ze zbiorami innych muzeów okazję do skoncentrowania się na twórczości jednego artysty, a tym samym do pełniejszego jej poznania - nie w sensie ilości, choć ta gra tu niebagatelne znaczenie, ale raczej głębi przeżyć. Oglądałam już obrazy Van Gogha w Paryżu i w Londynie, ale z taką ilością Van Goghów (ponad dwieście obrazów, kilkadziesiąt rysunków, szkiców, listy do brata, akcesoria malarskie) i z taką ilością dzieł jednego malarza w ogóle spotykam się po raz pierwszy. Jakkolwiek wiele obrazów jest mi doskonale znanych z licznych reprodukcji, wiele oglądałam wcześniej w postaci lepszych lub gorszych odbić rzeczywistości; w różnych formatach, odcieniach, kopiach, czy fragmentach to zawsze oglądanie oryginałów sprawia wrażenie osobistego kontaktu z twórcą, mogę dotknąć wzrokiem każdy z obrazów (wiele obrazów), przenieść się w jego (obrazu) wnętrze usiłując jednocześnie poznać lepiej wnętrze (myśli) artysty.
Patrząc na obrazy sadu Van Gogha (zdjęcie przy poprzednim poście), Słoneczników, Drzewa migdałowca (zdjęcie nr 3) czy Żółtego Domku słyszy się szelest liści, śpiew ptaków, brzęczenie pszczół, czuje na twarzy słońce. Oglądanie tych (takich) obrazów daje wytchnienie po ciężkim dniu, a w pogodny słoneczny poranek wprawia w błogostan. Świadomość takiego odbioru sztuki sprawiłaby radość Vincentowi o wiele większą niż milionowe ceny jego obrazów osiągane na paryskiej czy londyńskiej aukcji. Stanowią one zresztą ironiczny komentarz do biografii i przywołują na myśl film Roberta Altmana Vincent i Theo. Film zaczyna się sceną licytacji obrazu Vincenta (podniecenie, hazard, żądza posiadania w oczach „miłośników sztuki” i rosnące wciąż cyfry coraz większe, coraz bardziej niewyobrażalne, coraz bardziej horrendalne, dziennikarze, media, sensacja). Kolejne sceny przenoszą do nędznych pokoi, w których Vincent cierpiąc głód, choroby, niedostatki, niezrozumienie i samotność maluje obraz za obrazem, i w których nie udaje mu się sprzedać ani jednego (albo co najwyżej jeden z nich).
W Fajce Van Gogha Wojciech Karpiński opisuje, iż zbiory Muzeum składają się z ekspozycji stałej oraz ekspozycji, którą można by nazwać czasową, bowiem z uwagi na wielkość zbiorów nie ma możliwości jej prezentacji w całości. Z tego powodu każda wizyta w muzeum odbywana w pewnym przeciągu czasowym pozwala na nowe odkrycia. Ponadto ekspozycja stała też co jakiś okres czasu zmienia umiejscowienie obrazów, co daje pole do nowych przemyśleń, skojarzeń, porównań. Dla przykładu trzy obrazy sadów zaprezentowane w poprzednim wpisie wiszące obok siebie i tworzące pewien cykl nie zawsze wisiały w takiej właśnie konfiguracji, podobnie, jak będące wersją Pokoju malarza dwa obrazy - zdjęcie nr 4 i 5 (mogące dziś stanowić ilustrację znanej zabawy w znajdowanie różnic).
Jako wielbicielka sztuki pisania listów zwróciłam uwagę na trzy listy do brata; każdy pięknie ilustrowany (ze szkicem fragmentu obrazu) i niemal bez skreśleń (zdjęcie nr 6). Myślę, że stanowią bogaty materiał dla grafologów. Ciekawostką jest możliwość obejrzenia pod mikroskopem fragmentów obrazów odkrytych podczas ich konserwacji czy prac badawczo-naukowych.
Oczywiście z wielką przyjemnością patrzyłam na sztandarowe obrazy, ale z nie mniejszą oglądałam te mniej znane; jak obrazy martwej (jakże nietrafnie przetłumaczono angielskie stil life) natury. Buty, owoce, warzywa, kraby, kwiaty przyciągają wzrok nie mniej, niż pejzaże czy portrety i autoportrety.
Nie umiałabym wybrać tego jednego, jedynego, natomiast chyba największe przyciąganie – obrazy do których wracałam najczęściej - powodowały obrazy Paryża i Arles (może to sentyment do miejsca) oraz te najbardziej depresyjne namalowane u schyłku dni; niepokojące i poruszające (zdjęcie nr 7).
Uzbrojona w obrazy piękna i szaleństwa pod powiekami, bogatsza o nowe doznania oraz posilona gorącą i przepyszną zupą grzybową (ze zdziwieniem stwierdzam, iż bardzo mi holenderskie jadło smakowało) ruszam na spacer nad rzeką Amstel. Ze zdziwieniem spostrzegam, iż nadbrzeżne łodzie są w sporej części zaludnione, a krzątający się tutaj ich mieszkańcy wykonują prace w nadbrzeżnych ogródkach. W pierwszej chwili zapominając o porze roku myślę sobie, że to najwyższa pora na wiosenne porządki. Dopiero po chwili, będąc z dala od obowiązków, codzienności i pośpiechu dostrzegam, to, czego nie widzę na co dzień; anomalie pogodowe.
Spacer bożonarodzeniowy przekształca się zatem w spacer wiosenny, wody kanałów odbijają promienie słońca, ptaki śpiewają, mieszkańcy łodzi odnawiają swe domostwa a mnie mijają co chwila rowerzyści i uprawiający jogging. Rowery to symbol tego miasta. Tak jak w Rzymie motory zdobią każdą ulicę, tak tutaj rowery są wszechobecne; mijają mnie co chwila, stają przyczepione do balustrad mostków i przydomowych barierek, leżą na ziemi. W świąteczny dzień Bożego Narodzenia widzę nawet kilka odświętnie przybranych gałązkami świerkowymi. Kawiarnie i restauracje pełne są gości, którzy spędzają czas na rozmowach i grach towarzyskich (widzę grających w karty, oraz układających puzzle). Uliczkami nieśpiesznie spacerują przechodnie, a Jarmark w ten Bożonarodzeniowy dzionek cieszy się nieco mniejszym zainteresowaniem.
Wieczorem miasto wygląda szczególnie pięknie dzięki odbywającemu się Festiwalowi Światła. Różnokolorowe instalacje w różnych punktach miasta przyciągają turystów i mieszkańców. Jest coś z dziecięcej radości w obserwowaniu migających tysiącem lampek wielkich kul, drzew, zarysów budowli, wpatrywaniu się w różnokolorowe refleksy świetlne na wodach rzeki, przypatrywaniu zmianie kolorów. Podobnie, jak w oglądaniu miniaturowego zaprzęgu reniferów poruszającego się po szynach dziecięcej kolejki z bajecznie, kolorowo, kiczowatymi postaciami Mikołajów, w otoczeniu bałwanków, sarenek, choinek. Przypomina to trochę ogrodowe krasnale, a jednak w tej scenerii (raz do roku) nie budzi niesmaku, a raczej wywołuje pogodny uśmiech. Rozświetlony iskrzącymi światełkami wieczór, scenografia Jarmarku, ślizgawek, kolejki z reniferami sprawia, iż człowiek zaczyna uśmiechać się do swoich myśli i przenosi w świat dzieciństwa, jak z baśni Andersena. I nawet brak śniegu nie jest w stanie zmienić tej scenerii, bo radość jest w nas, a nie poza nami.
Drugiego dnia świąt, w tzw. tutaj Boxing Day udaję się do Domu, zwanego Domem Anny Frank i z zaskoczeniem, ale i nadzieją na
przyszłość konstatuję, iż odwiedzających jest niemal tyle samo, jak nie więcej niż w galerii handlowej. To, że ludzie w taki szczególny dzień czują potrzebę odwiedzenia miejsca, które nie pozwala zapomnieć o ludzkim bestialstwie jest budujące. Duże wrażenie robi przejście ze świata żywych do świata skazanych na niebyt, czyli wejście za biblioteczkę do mieszkania, w którym ukrywała się rodzina Anny Frank, małe, pozbawione mebli wnętrza (ich obecność nie pozwoliłaby na poruszanie się w tej ciasnej przestrzeni) i zasłonięte czarnym materiałem okna sprawiały przerażająco, klaustrofobiczne wrażenie. Jedyne pozostawione akcesoria to zdobiące ściany gazetowe wycinki fotografii aktorów, koronowanych głów oraz reprodukcji dzieł sztuki (w tym Piety Michała Anioła!). Do tego parę książek, zeszytów, oraz gra planszowa. Filmy dokumentalne z lat okupacji, filmy i zdjęcia z obozów i filmy wspomnieniowe. No i oczywiście rękopis Dziennika Anny Frank, a w sklepie z pamiątkami niemal wszystkie jego wersje językowe, poza polską.
Południowy spacer kończę przy Placu Rembrandta, na którym pod pomnikiem malarza stoi brązowa replika jego Nocnej straży; kolejne ulubione miejsce turystów stanowiące pożądane tło fotografii. Nieco przemarznięta (z powodu dżdżystej aury) udaję się do pobliskiej kawiarni na lody z gorącą gruszką i czekoladą.
Potem jeszcze tylko wizyta w kościele i wracam do hotelu, aby zanurzyć się w świecie literatury.
W Fajce Van Gogha Wojciech Karpiński opisuje, iż zbiory Muzeum składają się z ekspozycji stałej oraz ekspozycji, którą można by nazwać czasową, bowiem z uwagi na wielkość zbiorów nie ma możliwości jej prezentacji w całości. Z tego powodu każda wizyta w muzeum odbywana w pewnym przeciągu czasowym pozwala na nowe odkrycia. Ponadto ekspozycja stała też co jakiś okres czasu zmienia umiejscowienie obrazów, co daje pole do nowych przemyśleń, skojarzeń, porównań. Dla przykładu trzy obrazy sadów zaprezentowane w poprzednim wpisie wiszące obok siebie i tworzące pewien cykl nie zawsze wisiały w takiej właśnie konfiguracji, podobnie, jak będące wersją Pokoju malarza dwa obrazy - zdjęcie nr 4 i 5 (mogące dziś stanowić ilustrację znanej zabawy w znajdowanie różnic).
Jako wielbicielka sztuki pisania listów zwróciłam uwagę na trzy listy do brata; każdy pięknie ilustrowany (ze szkicem fragmentu obrazu) i niemal bez skreśleń (zdjęcie nr 6). Myślę, że stanowią bogaty materiał dla grafologów. Ciekawostką jest możliwość obejrzenia pod mikroskopem fragmentów obrazów odkrytych podczas ich konserwacji czy prac badawczo-naukowych.
Oczywiście z wielką przyjemnością patrzyłam na sztandarowe obrazy, ale z nie mniejszą oglądałam te mniej znane; jak obrazy martwej (jakże nietrafnie przetłumaczono angielskie stil life) natury. Buty, owoce, warzywa, kraby, kwiaty przyciągają wzrok nie mniej, niż pejzaże czy portrety i autoportrety.
Nie umiałabym wybrać tego jednego, jedynego, natomiast chyba największe przyciąganie – obrazy do których wracałam najczęściej - powodowały obrazy Paryża i Arles (może to sentyment do miejsca) oraz te najbardziej depresyjne namalowane u schyłku dni; niepokojące i poruszające (zdjęcie nr 7).
Uzbrojona w obrazy piękna i szaleństwa pod powiekami, bogatsza o nowe doznania oraz posilona gorącą i przepyszną zupą grzybową (ze zdziwieniem stwierdzam, iż bardzo mi holenderskie jadło smakowało) ruszam na spacer nad rzeką Amstel. Ze zdziwieniem spostrzegam, iż nadbrzeżne łodzie są w sporej części zaludnione, a krzątający się tutaj ich mieszkańcy wykonują prace w nadbrzeżnych ogródkach. W pierwszej chwili zapominając o porze roku myślę sobie, że to najwyższa pora na wiosenne porządki. Dopiero po chwili, będąc z dala od obowiązków, codzienności i pośpiechu dostrzegam, to, czego nie widzę na co dzień; anomalie pogodowe.
Spacer bożonarodzeniowy przekształca się zatem w spacer wiosenny, wody kanałów odbijają promienie słońca, ptaki śpiewają, mieszkańcy łodzi odnawiają swe domostwa a mnie mijają co chwila rowerzyści i uprawiający jogging. Rowery to symbol tego miasta. Tak jak w Rzymie motory zdobią każdą ulicę, tak tutaj rowery są wszechobecne; mijają mnie co chwila, stają przyczepione do balustrad mostków i przydomowych barierek, leżą na ziemi. W świąteczny dzień Bożego Narodzenia widzę nawet kilka odświętnie przybranych gałązkami świerkowymi. Kawiarnie i restauracje pełne są gości, którzy spędzają czas na rozmowach i grach towarzyskich (widzę grających w karty, oraz układających puzzle). Uliczkami nieśpiesznie spacerują przechodnie, a Jarmark w ten Bożonarodzeniowy dzionek cieszy się nieco mniejszym zainteresowaniem.
Wieczorem miasto wygląda szczególnie pięknie dzięki odbywającemu się Festiwalowi Światła. Różnokolorowe instalacje w różnych punktach miasta przyciągają turystów i mieszkańców. Jest coś z dziecięcej radości w obserwowaniu migających tysiącem lampek wielkich kul, drzew, zarysów budowli, wpatrywaniu się w różnokolorowe refleksy świetlne na wodach rzeki, przypatrywaniu zmianie kolorów. Podobnie, jak w oglądaniu miniaturowego zaprzęgu reniferów poruszającego się po szynach dziecięcej kolejki z bajecznie, kolorowo, kiczowatymi postaciami Mikołajów, w otoczeniu bałwanków, sarenek, choinek. Przypomina to trochę ogrodowe krasnale, a jednak w tej scenerii (raz do roku) nie budzi niesmaku, a raczej wywołuje pogodny uśmiech. Rozświetlony iskrzącymi światełkami wieczór, scenografia Jarmarku, ślizgawek, kolejki z reniferami sprawia, iż człowiek zaczyna uśmiechać się do swoich myśli i przenosi w świat dzieciństwa, jak z baśni Andersena. I nawet brak śniegu nie jest w stanie zmienić tej scenerii, bo radość jest w nas, a nie poza nami.
Drugiego dnia świąt, w tzw. tutaj Boxing Day udaję się do Domu, zwanego Domem Anny Frank i z zaskoczeniem, ale i nadzieją na
przyszłość konstatuję, iż odwiedzających jest niemal tyle samo, jak nie więcej niż w galerii handlowej. To, że ludzie w taki szczególny dzień czują potrzebę odwiedzenia miejsca, które nie pozwala zapomnieć o ludzkim bestialstwie jest budujące. Duże wrażenie robi przejście ze świata żywych do świata skazanych na niebyt, czyli wejście za biblioteczkę do mieszkania, w którym ukrywała się rodzina Anny Frank, małe, pozbawione mebli wnętrza (ich obecność nie pozwoliłaby na poruszanie się w tej ciasnej przestrzeni) i zasłonięte czarnym materiałem okna sprawiały przerażająco, klaustrofobiczne wrażenie. Jedyne pozostawione akcesoria to zdobiące ściany gazetowe wycinki fotografii aktorów, koronowanych głów oraz reprodukcji dzieł sztuki (w tym Piety Michała Anioła!). Do tego parę książek, zeszytów, oraz gra planszowa. Filmy dokumentalne z lat okupacji, filmy i zdjęcia z obozów i filmy wspomnieniowe. No i oczywiście rękopis Dziennika Anny Frank, a w sklepie z pamiątkami niemal wszystkie jego wersje językowe, poza polską.
Południowy spacer kończę przy Placu Rembrandta, na którym pod pomnikiem malarza stoi brązowa replika jego Nocnej straży; kolejne ulubione miejsce turystów stanowiące pożądane tło fotografii. Nieco przemarznięta (z powodu dżdżystej aury) udaję się do pobliskiej kawiarni na lody z gorącą gruszką i czekoladą.
Potem jeszcze tylko wizyta w kościele i wracam do hotelu, aby zanurzyć się w świecie literatury.
Huura, jest kolejny post o Amsterdamie...
OdpowiedzUsuńGosiu, nawet nie wiesz jak cieszę się, że ten świąteczny czas miałaś udany. Wiedziałam, że będziesz zadowolona z pobytu u Van Gogha...
Dziękuję. Moje wspomnienia dzięki Twojemu przepięknemu postowi na nowo odżyły.
Pozdrawiam serdecznie:)
Jakoś ciężko mi się ostatnio zabrać za pisanie. Mało czasu, mało chęci. :( A sam wyjazd- nadspodziewanie udany, przyznam się, że miałam obawy, przyznam się, że Amsterdam nie był moim miastem z marzeń, przyznam się, że wróciwszy stwierdziłam, że to ciekawe i warte obejrzenia miejsce, ale nie będę tam wracać tak często jak w inne miejsca. A dziś łapię się na tym, że chętnie bym pospacerowała jego uliczkami, że mogłabym wyskoczyć na weekend. No i same święta spędziłam bez smutku i nostalgii :) Pozdrawiam również.
OdpowiedzUsuńPiszesz tak ciekawie. masz tyle spostrzeżeń, które potrafisz na dodatek pięknie przekazać, że z twoich podrózy powstała by niezwykle interesująca książka. Jestem pełna podziwu dla Twojego daru.
OdpowiedzUsuńDziękuję, choć ja sama siebie nie zadowoliłam wpisem. Ale dobrze, jeśli czytelnikom się podoba :)
UsuńNapawam się Twoim wpisem :) I tak Ci zazdroszczę wizyty w Muzeum Van Gogha! Miałam przyjemność widzieć jego obrazy na żywo w Londynie, ale te migdałowce...
OdpowiedzUsuńDzięki Tobie przynajmniej mogłam to sobie wyobrazić :)
Podoba mi się taka minimalistyczna "oprawa" ekspozycji, tak to przynajmniej wygląda na Twoich zdjęciach.
Migdałowiec - już sama nie potrafię ocenić, czy mi się podoba, bo mi się podoba, czy dlatego, że atakuje mnie z każdej pamiątki, zakupiłam reprodukcję dla mamy, dla siebie zakładkę do książki i filiżaneczki do espresso (a ja nie pijam espresso:) z gałązkami migdałowca. Mnie się teraz marzy obejrzenie Tarasu kawiarni w nocy (tej kawiarni, której replikę miałam okazję obejrzeć, a nawet spożyłam tam posiłek). Oprawa rzeczywiście jest skromna. Prawdę powiedziawszy w pierwszej chwili nie mogłam sobie przypomnieć ram obrazów, co oznaczałoby, iż nie rzucały się w oczy. Spojrzałam na zdjęcia z Muzeum, a to potwierdziło moje przypuszczenia. W sporej mierze zwykłe drewniane ramy, czasami pozłacane i delikatnie rzeźbione.
UsuńPo Twoim ostatnim poście zastanawiałam się, czyje święta są bardziej świąteczne: Polaków, którzy zasadniczo kiszą się we własnych domowych sosach, zamulając się dodatkowo telewizyjną rozrywką czy Holendrów, którzy może i nie spotkają się z ciocią-o-boże-jak-ty-dziecko-się-postarzałaś-a-kiedy-wreszcie-wyjdziesz-za-mąż, ale za to robią to, co opisałaś i są przez to dużo bardziej radośni. A to przecież radosne święta.
OdpowiedzUsuńNatomiast zdjęcie listu van Gogha podbudowało moje serce. Wprawdzie nie umiem tak ładnie ozdabiać korespondencji, ale pismo mam równie nieczytelne jak on:))
Ano właśnie. Rok rocznie od znajomych słyszę obawy związane z nadchodzącymi świętami, a po świętach stwierdzenia, jak dobrze że się już skończyły i można wrócić do codzienności, bez konieczności rozsiewania sztucznych uśmiechów i zagryzania zębów, coby nie powiedzieć czegoś, co tę "sielską" atmosferę zepsuje. I tak, jak początkowo moja decyzja świątecznego wyjazdu budziła zdziwienie i nawet lekką konsternację, no bo jakże tak w taki piękny czas wyjeżdżać, pozbawiać się pięknych wrażeń, tak z czasem zaczynała budzić coś w rodzaju zrozumienia, a nawet chęci naśladownictwa. A prawdziwą radość świąt odczułam właśnie tam, radość, jaką odczuwałam kiedyś dawno temu, jako dziecko.
UsuńPiękne zdjęcia i cudowna relacja. Muszę Ci powiedzieć, że z Twojego tekstu bije spokój i radość, z czego bardzo się cieszę. :) Sposób spędzania Świąt Bożego Narodzenia przez Holendrów jest całkiem sympatyczny, a przynajmniej sprawia takie wrażenie. :) U nas rzeczywiście dominuje pośpiech, czy zdążymy ze wszystkimi przygotowaniami, co nieco zabija ducha radości przynajmniej na początku, gdy jeszcze jesteśmy zmęczeni tą bieganiną. :) Pomysł z wyjazdem do Amsterdamu okazał się chyba "strzałem w dziesiątkę"
OdpowiedzUsuńI na mnie taki sposób spędzania świąt sprawił wrażenie bardzo odpowiedniego, oddanie się temu, co sprawia przyjemność, jeśli jest to spotkanie z przyjaciółmi to czemu nie, a jeśli pomalowanie łódki czy pielenie ogródka to w czym może być ono gorsze od rodzinnego zasiadania przez cały dzień przy stole i wtórze telewizora. My (dotąd ja również) koncentrujemy się za bardzo na otoczce (ważnej, ale przecież nie najważniejszej- aby posprzątać, aby zgromadzić zapasy jadła, aby upiec, ugotować, przygotować, a potem zmęczeni przy stole marzymy, aby te święta już się skończyły i można było odpocząć). Po raz pierwszy od bardzo dawna miałam i wypoczynek i refleksję i spokój i radość ze świętowania, tak więc pomysł wyjazdu i to właśnie tam (nie wiem, jak byłoby w bardziej zatłoczonym miejscu) rzeczywiście był dla mnie strzałem w dziesiątkę. :)
UsuńJest coś niemoralnego w licytowaniu obrazów malarzy uznanych za wielkich po śmierci. Dobrze, że są muzea, w których przeciętny człowiek może je podziwiać, a nie tylko zachłannie strzeżone kolekcje prywatne.
OdpowiedzUsuńWyjazd okazał się wspaniały:)
Nie zazdroszczę Holendrom sposobu spędzania świąt, wszak to Amsterdam, ale byłabym ciekawa świąt na prowincji, w miasteczkach bez muzeów.
Też mam takie odczucia odnośnie licytowania i kupczenia dziełami sztuki. Koleżanka zaprowadziła mnie w Paryżu do znanego domu aukcyjnego, moje wrażenia z pobytu tam były zgoła odmienne od jej. Ona była zachwycona i zbudowana ilością zainteresowanych sztuką, a ja uważam, że to nie zainteresowanie sztuką, a możliwość przyszłego zysku ściągnęła tam te tłumy (oczywiście zakładam wyjątki) i generalnie to miejsce wprawiło mnie w przygnębienie, bo to co dla mnie piękne i wzniosłe zostało sprowadzone do roli przedmiotu, czegoś co można dobrze kupić i jeszcze lepiej sprzedać. Ale to taki moje naiwne mrzonki, a życie ma swoje prawa.
UsuńCo do Holendrów - nie tyle zazdroszczę, co podoba mi się ich podejście do sposobu spędzania świąt, być może to nie tylko podejście Holendrów, bo z rozmów przeprowadzanych z mieszkającymi we Włoszech i Francji wynika, iż tam również wygląda to o wiele spokojniej, bardziej refleksyjnie, choć nie tak uroczyście jak u nas. I uważam, że jak się ma zdrowe podejście do świąt to nasze polskie z powodu swej uroczystej oprawy i pięknego ceremoniału są wyjątkowe i najpiękniejsze. Brakowało mi uroczystej mszy w kościele ze śpiewaniem kolęd, ta na której byłam odbiegała od moich wyobrażeń (a wybrałam się do rzymskokatolickiego kościoła)
Przecież nieustannie słyszymy, że kapitał należy inwestować w złoto, nieruchomości, ziemię w dobrym miejscu i właśnie dzieła sztuki. To kupczenie nie tylko pięknem, ale i talentem osoby, która często za życia przymierała głodem. Chociaż niektórzy współcześni artyści wiodą życie całkiem wygodne. Czy ich sztuka też będzie ponadczasowa?
UsuńMój kapitał (prawdziwy inwestor uśmiałby się na słowo kapitał zobaczywszy te parę papierków) inwestuję w podróże i oglądanie dzieł sztuki, dlatego podobnie, jak Ty uważam, że dobrze, iż mamy możliwość oglądania ich w państwowych galeriach. Co do dzisiejszych artystów, jeśli nimi są, jeśli mają talent, lub jeśli inni się tego talentu dopatrzą to sztuka ich przetrwa wieki niezależnie od stanu posiadania :)
UsuńBardzo dziękuję za kolejny wpis. Twoja opowieść o muzeum Anny Frank potwierdziła moje przypuszczenia. Muszę Ci powiedzieć, że uczennice mojej szkoły, które uczestniczyły w wymianie, opowiadały, że jedyne muzeum w Amsterdamie, przed którym widziały kolejki, to był właśnie dom Anny. Zaznaczam, że to było zupełnie poza sezonem turystycznym.
OdpowiedzUsuńMigdałowiec jest cudowny i wcale się nie dziwię, że Cię osacza ze wszystkich stron. :)
Jeszcze raz bardzo dziękuję za piękną widokówkę - poczułam się tak, jakby przyfrunął do mnie skrawek świątecznego Amsterdamu!
I ja myślałam, że mowa o kolejkach przed tym muzeum to przesada, tymczasem w drugi dzień świąt, a więc wydawałoby się dzień, w którym ludzie chcą się radować, a nie katować pamięcią bolesnych wydarzeń odwiedzających było całkiem sporo. Właśnie czytam dziennik Anny Frank, co jest efektem tej wizyty, właściwie kolejność odwrotna byłaby bardziej wskazana, ale jest co jest. Skoro widokówka sprawiła Ci taką przyjemność to już chciałabym wyjechać, aby jej sprawić jeszcze więcej :)
UsuńRzeczywiście, wydawać by się mogło, że święta to czas na beztroskie rozrywki, ale to optymistyczne., że nawet w takim okresie są chętni, by swoją obecnością zaświadczyć, że to, co spotkało Annę i jej rodzinę, było niewyobrażalnym złem.
UsuńMyślę, że kolejność jest świetna, bo dotknięciu tego miejsca, odbierasz wspomnienia Anny zupełnie inaczej.
A propos tematu to może być ciekawa lektura uzupełniająca:
http://lubimyczytac.pl/ksiazka/173517/wstret-do-tulipanow
Nie czytałam, ale zapowiada się ciekawie.
To prawda, że czytając mam przed oczami scenerię, widzę pokój Anny, jej rodziców, ich współlokatorów, kantor na dole i poddasze, zardzewiały, odrapany zlew i nagie ściany przystrojone fotosami aktorów, członków rodziny królewskiej i dzieł sztuki, które Annie początkowo wydawały się tak piękną dekoracją a z powodu swej mizerii stanowią raczej smutny i przygnębiający widok i te okna nie dające światła. Życie w ciemności i strachu. Zajrzałam na LC - rzeczywiście ciekawie się zapowiada ta książka, wydaje mi się, że gdzieś w blogosferze mi mignęła, ale teraz zapamiętam i na pewno będę chciała przeczytać (lubię fikcję, która nosi znamiona prawdopodobieństwa).
UsuńDoskonały miałaś pomysł na święta! Polskie są oczywiście wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju, bla, bla, bla, ale tyle się ich przeżyło, że dobrze raz na jakiś czas wyrwać się z kieratu obowiązków i ceremonii i zobaczyć jak inne nacje spędzają ten czas :) Wyostrzyłaś mój apetyt na Amsterdam, który pojawił się dopiero w tym roku, głównie ze względu na Muzeum van Gogha.
OdpowiedzUsuńZa każdym razem, gdy pomyślę, jak potwornie van Gogh zmagał się z rzeczywistością, jak umarł niedoceniony, o tym, jakie ceny osiągają jego dzieła obecnie, zalewa mnie mieszanina żalu, smutku i poczucia absurdalności naszego świata.
Nie widziałam filmu Altmana - dzięki za podpowiedź.
Skoro ja wyostrzam apetyt u takiej globtroterki, jak Ty to mogę się tylko ucieszyć. I dla mnie Van Gogh był tym wabikiem, który w ogóle spowodował chęć odwiedzin. On, a potem portowe miasto, to czego nie odnalazłam w Marsylii (co oznacza, że powrót nieodzowny) odnalazłam tutaj, choć w nieco innej odsłonie. Miasto są nieporównywalne, ale ten portowy charakter jest ich cechą wspólną,.
UsuńCo do Van Gogha mam zbliżone odczucia, podobnie, jak do paru jeszcze malarzy, tyle, że w przypadku Vincenta są one najsilniejsze, bo już takie niedocenienie, jak w przypadku jego talentu to się chyba nie zdarzyło nikomu. A film Altmana z chęcią obejrzę ponownie, co mi przypomniało, iż zaraz napiszę do koleżanki o pożyczkę :)
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńCzy naprawdę Holendrzy nazywają drugi dzień świąt B. N. "Boxing Day"??? Prejęli to niedawno od Anglików? Myślałem, że nazywają go po pristu "tweede Kerstdag".
OdpowiedzUsuńNie jestem ekspertem w tej kwestii, kiedy byłam tam cztery lata temu taką wyczytałam informację w internecie i chyba też (choć tu głowy nie dam) na sklepach, które w większości były pootwierane i odwiedzane dość licznie z powodu wyprzedaży.
UsuńA, to widocznie to było na użytek turystów. Zaskakujące byłoby, gdyby Holendrzy nazwą akurat tego święta przejęli byli od Anglosasów, Akurat Amerykanie przejęli, stykając się w Ameryce Pn. z Holendrami, natomiast holenderskie określenie "Sinter Klaas" (w. Mikołaj) i zrobili z tego "Santa Claus".
Usuń