Już tu, a jeszcze tam.
Nie zdążyłam dobrze wejść w miasto, a już zaczęłam tęsknić. Dopiero się przywitałam sycąc oczy widokiem krakowsko- paryskiego Teatru a już dopadła mnie nutka żalu, że za parę dni trzeba będzie miasto opuścić.
Spacer pierwszy, drugi, trzeci …. nienasycenie. Wciąż i wciąż. Przychodzę i wychodzę (do hotelu). Chciałabym wykorzystać te kilka dni jak najpełniej, chciałabym być w kilku miejscach jednocześnie, a zarazem chciałabym się nie spieszyć, albo spieszyć się, ale powoli. Postanawiam nic nie planować i poza udziałem w teatralno-kabaretowych przedstawieniach, na które bilety zakupiłam dużo wcześniej poddać się chwili. Truizmem jest stwierdzenie, iż Kraków najlepiej oglądać wcześnie rano lub późną nocą, ewentualnie, kiedy pada deszcz. Co zrobić, kiedy to prawda. Wtedy jest najspokojniej, najciszej, wtedy oddajemy się wyobrażeniom, marzeniom, fantasmagoriom. Swoją drogę to dziwne, że wciąż sobie coś imaginujemy (że jesteśmy tutaj, ale w przeszłości, że spotykamy kogoś, kogo już nie ma), tak jakby to tu i teraz nam nie wystarczało, jakbyśmy nie potrafili docenić tego tu i teraz, które jutro czy za miesiąc będzie dla nas bardziej rzeczywiste niż to co nas otacza.
Zapełniamy te nasze szufladki pamięci na zapas, aby móc z nich w każdej chwili wydobyć odpowiedni obraz.
Wschód słońca nad Wisłą
Przed śniadaniem głodna widoków i spragniona tej ułudy szczęścia wyruszyłam w towarzystwie nieodłącznej siostry rozterki. Jest jeden wschód słońca i tyle miejsc, w których chciałabym przywitać ten dzień. Pijarską ruszam pod Teatr (biała bryła pięknie oświetlona czyni go jeszcze większym), mijam niepozorny Kościółek Św. Krzyża (do którego już później będę bezskutecznie usiłowała zajrzeć) i snuję się Szpitalną zaglądając w oczy antykwariatom. Szósta rano to dobra pora, jest rześko i ciemno. Prawie noc. Tajemniczo, poetycznie i zjawiskowo. Mijam bryłę kościoła Mariackiego i obok Żaczka przemykam na Rynek Główny, po którym snują się pojedynczy spieszący do pracy przechodnie.
Ulicą Grodzką obok Kościoła Wszystkich Świętych zauważam zmianę koloru nieba. Pochłonięta robieniem zdjęć mogłabym przegapić moment, kiedy granatowy firmament staje się intensywnie niebieski, aby już za chwilę pod Zamkiem zblednąć. Wschód słońca witam ze Smokiem. Jego szyję otula szalik kibica. Ktoś zadał sobie sporo trudu, aby go tam umieścić. Chwilę obserwuję Wisłę i narodziny nowego dnia. Nieco zmarznięta wracam przez planty do hotelu na śniadanie.
Zakup biletów i znowu jakaś obawa. Obawa przed rozczarowaniem, przed nieprzystawalnością mojego poczucia humoru i mojej wrażliwości do poczucia humoru i wrażliwości twórców /artystów. Jakże się myliłam. Od tej pory już zawsze będę się starała odwiedzić Piwnicę. Było inteligentnie, poetycko, zabawnie, groteskowo i nostalgicznie. To tylko parę przymiotników, ale jak oddać wzruszenie, radość i poczucie więzi, że oto są ludzie, którzy mają podobne do moich obawy, którzy nie godzą się z rzeczywistością i których orężem jest słowo. Ach jakże oni pięknie walczą tym słowem, bicz satyry smaga głupotę, miernotę, przekonanie o własnej nieomylności. Stańczyk, który chłoszcze bezmyślność jednych i uległość drugich to było coś wspaniałego. No i moje osobiste odkrycie - pani Dorota Ślęzak, która śpiewa jak anioł.
Właściwie przestało się dla mnie liczyć co, a ważne było, jak śpiewa. Jej głos zniewalał jak głos Syreny, mnie zniewolił na tyle, że zakupiłam płytę. Wróciłam tam następnego dnia, aby napić się zimowej herbatki i w spokoju obejrzeć lokal. Napis przed salą, w której króluje Ewa Demarczyk głosi Jesteśmy wysepką w morzu: bestialstwa, szarzyzny, głupoty, łajdactwa, cynizmu, nietolerancji i przemocy. Oddaje on to, czym dla Piotra Skrzyneckiego była Piwnica pod Baranami. Tym też stała się ona dla mnie. Do wizyty w Piwnicy jeszcze wrócę (choćby do fotorelacji)
Spacer śladami Ady i Talowskiego (a może powinnam napisać Talowskiego i Ady)
O architekcie po raz pierwszy przeczytałam u Ady. To właśnie ona przekazała mi tę pałeczkę, którą sama otrzymała od innego blogera. Czy ktoś ją przejmie ode mnie? Po wpisach na temat kamienic Talowskiego (na blogu Kraków i okolice) powinnam zamilknąć.
Napiszę jedynie, iż pozostaję pod urokiem stworzonych przez niego budynków i na pewno nie raz do nich wrócę. Będę też szukać kolejnych stworzonych przez niego „dzieł sztuki”. Dokładnie zlustrowawszy (choć to słowo ma dziś negatywne konotacje) kamienice na ulicy Retoryka i na ulicy Smoleńsk, udałam się na Karmelicką (kamienica pod Pająkiem) oraz na Cmentarz Rakowicki (w poszukiwaniu nagrobka pana Teodora). Niestety krakowski cmentarz nie posiada w przeciwieństwie do powązkowskiego tak dobrej informacji na temat miejsc pochówku najbardziej znanych obywateli. A zatem poszukiwanie nagrobka ze Sfinksem będzie kolejnym wyzwaniem. Nawiasem mówiąc jeśli ktoś potrafi przybliżyć w której części nekropolii można go znaleźć byłabym wdzięczna.
Przepyszne obiady w Barze na Grodzkiej.
Wspominałam już kiedyś o nim, ale nic na to nie poradzę, że wszystko mi tam smakuje przeogromnie. Kiedy jem tam obiad to rozumiem co oznacza powiedzenie o trzęsących się uszach. Jest
smacznie, domowo i cenowo przystępnie. A do tego przesympatyczna i sprawna (szybka) obsługa. Mieści się dokładnie vis a vis Dedalusa. Najczęściej odwiedzam najpierw księgarnię, a potem z nową książką pod pachą siadam w barze. Jednak nie łudźcie się, że tu poczytacie. Jedzenie podają tak szybko, że nie zdążycie.
Kawa z książką w Bonie
Kilka kroków dalej, na ulicy Kanoniczej mieści się księgarnio-kawiarnia Bona. Można tutaj przy filiżance ciepłego lub zimnego napoju (w zależności od potrzeb i pory roku) poczytać. To wspaniały pomysł, aby przez zakupem zapoznać się z książką, która wpadnie czytelnikowi w oko. Jest jednak pewne niebezpieczeństwo, kiedy zacznie się czytać, a książki się nie kupi pozostaje niedosyt. Jak w moim przypadku.
Mogłabym mnożyć obrazy; spacery, galerie, teatry, świątynie, nekropolie, Wawel, kawiarnie, czy nawet kina. W Krakowie zwykłe wyjście do kina jest rodzajem święta, a nie tylko sposobem spędzenia wolnego czasu. Może dlatego, że wybieram tradycyjne, stare kina, a nie nowoczesne multipleksy, a może to genius loci. W Krakowie czytanie książek ma dodatkowy walor (uczucie bezkarności czytania - to że nie muszę nikogo (łącznie z sobą samą) okradać z czasu, jaki poświęcam na czytanie jest bezcenne).
Jak po każdej podróży żywię nadzieję, że uda mi się poświęcić choć parę wpisów miejscu tak bliskiemu memu sercu.
A na koniec fotograficzna zagadka. Nie mam pojęcia, czy łatwa, czy trudna. Odgadłabym zapewne jedynie dlatego, że znajdowała się blisko mojego hotelu.
Nocą |
w odbiciu szyby |
Rozumiem Cię doskonale. Można tęsknić za Krakowem.
OdpowiedzUsuńCzy odbicie w szybie to Muzeum Czartoryskich?
Jeszcze wpadnę by rozkoszować się w Twoim poście.
Serdeczności, Małgosiu:)
Dziś w Gdańsku, a nadal jakbym spacerowała po Kanoniczej, Szpitalnej, Św. Jana, Jagielońskiej ...
UsuńKamienicami Talowskiego jestem oczarowana.
OdpowiedzUsuńPisałam o nich http://czarownyswiat.blogspot.com/2015/03/krakowskie-kamienice-talowskiego.html
Byłam na Cmentarzu Rakowickim i nie znalazłam grobowca.
Pozdrawiam:)
Przeczytałam twój wpis dopiero teraz, jakoś mi umknął na wiosnę. Ale cieszę się, że teraz dotarłam. przepiękną miałaś pogodę i zdjęcia wyszły cudownie. Ja nie miałam tyle szczęścia. Ale i tak cieszę się, że odkryłam te miejsca.
UsuńZaczytałam się, przepadłam w tym Twoim Krakowie i właściwie mogłabym za nim zatęsknić... jakie szczęście, że dzieli mnie od niego jeszcze dwa dni. Pięknie się to wszystko czyta, można zamknąć oczy i sobie wyobrażać, przypominać. Ciekawie się te ścieżki łączą i plączą i miło (bardzo!) zobaczyć wśród nich również moje. W odnalezieniu Sfinksa pomogła mi książka p. Grodziskiej o Cmentarzu Rakowickim (świetne są wszystkie jej publikacje), dzięki niej i dokładnie opisanej lokalizacji mogę odwiedzać tych czy innych bliskich sercu posiłkując się jakimś tam schematycznym nawet planem. I zdjęcia bardzo ciekawe, puste kadry, Szpitalna mokra od deszczu czy topniejącego śniegu, lubię... I te dwa ostatnie, xiężna I. byłaby zachwycona :)
OdpowiedzUsuńSzczęściara. To prawie już. Też lubię wpisy na temat Krakowa i zdjęcia, chociażby miała swoje, niemal identyczne. Często zdarza się, że widzę jakieś ciekawe ujęcie i też chcę takie zrobić. :) A ścieżki nam się przeplatają, może kiedyś i my przetniemy sobie drogę, nawet o tym nie wiedząc. :) Mam książkę o cmentarzu powązkowskim, teraz będę szukać książki o cmentarzu Rakowickim. Mam (dziś) kilka nazwisk, których grobów tam poszukuję od jakiegoś czasu, jednak łatwiej znaleźć ciekawy nagrobek czy rzeźbę nie szukając, niż doszukać się błądząc alejkami, choć to błądzenie zawsze przynosi niespodziewane odkrycia.
UsuńNa wszelki wypadek polecam lokalizator grobów: http://www.rakowice.eu
UsuńZajrzę wieczorem, jak wrócę stamtąd dokąd się za niedługo muszę udać:) Próbowałam skorzystać z jednego lokalizatora, ale to była jakaś skucha, bo pokazał, że nie ma grobu Talowskiego, co gorsza Matejki też nie ma. A jak nie ma, skoro- jest :). Ale tamten lokalizator chyba miał inny adres, więc jest nadzieja. Dam znać potem, jak mi poszło.
UsuńDziwna sprawa. Matejkę mi pokazał, matkę znajomego zmarłą kilka lat temu też, a Talowskiego faktycznie nie. Owszem, ale Stanisława. Z drugiej strony - przypuszczam, że tenże Stanisław pochowany jest w tym samym grobie. Kwatera VI, rząd 16, miejsce 12.
UsuńDzięki serdeczne. Czyli ten "twój" lokalizator dokładniejszy :)
UsuńKraków w nostalgicznym ujęciu. Wspaniała relacja. Zachwycam się klimatem drugiego zdjęcia. Pierwsze - to niemal mój ukochany Wyspiański... Nigdy jeszcze nie odbyłam wędrówki śladami Talowskiego. Poszukam wpisu na ich temat. To inspirujący motyw... Będzie znowu powód, by ruszyć do tak miłego sercu miasta...
OdpowiedzUsuńTo może Ty będziesz tą osobą, która przejmie pałeczkę. Polecam wpisy u Ady, czy u Łucji (link w komentarzu). Są tam nie tylko przepiękne zdjęcia, ale i bogactwo treści. Kamienice urzekają swoim wyglądem, ilością detali, zdobień, pomysłowością, łacińskimi sentencjami i pogodą. W szarości ulic są jak słoneczny promyczek. A zwierzątka, które je zdobią są jak żarcik w poważnej rozmowie (tu śpiewająca i grająca żaba, tam osioł, gdzie indziej smok-bazyliszek, albo pajączek, który snuje swą sieć. A Kraków to setki powodów :) do odwiedzin.
OdpowiedzUsuńMiałaś piękną odskocznię od codzienności! Świetnie wyszły Ci nocne zdjęcia, wyglądają zupełnie bajkowo. Ja w Krakowie byłam dość dawno, pamiętam jak godzinami chodziłam po mieście, powędrowałam wtedy na Plac na Groblach, żeby na własne oczy zobaczyć dom gdzie mieszka Piotr Skrzynecki...Tak, Kraków to naprawdę klimatyczne miasto. Serdecznie pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńGdzie mi tam ze zdjęciami do innych blogerów:) Mam bardzo kiepski aparat, bo pożałowałam pieniędzy i kupiłam idiot-aparat dla dzieci i seniorów i teraz pomstuję, wychodzi (i to jako tako) co któreś zdjęcie. Byłam na trzech wspaniałych wystawach - narobiłam dziesiątki zdjęć, a nie wiem, czy choć kilka nada się do pokazania. Nie byłam na Placu na Groblach, nie wiedziałam wcześniej, iż lubię Skrzyneckiego, może dopiero teraz do niego dorosłam. Pozdrawiam
UsuńNajpiękniej piszą o Krakowie osoby... spoza Krakowa :) to oczywista oczywistość :) A ja wczoraj obejrzałam stary polski film Kalosze szczęścia, nie mam cudownych kaloszy (a nawet takich zwykłych, na szczęście nie muszę brodzić po błocku jak Ada, choć w Krakowie różnie z tym bywało, vide słynne ogłoszenie w Czasie o zagubieniu dziecka w przejściu ulicą Franciszkańską), ale film i tak mnie uszczęśliwił, bo oto na zebraniu plastyków kogóż widzimy przy drabinie? Piotra S. właśnie :)
UsuńTylko księżnej I. nie było :)
A to jest prawda, cała świnto, a to trzecie to już raczej nie (:)Najpiękniej o Gdańsku piszą przyjezdni, ja sama jak czytam to jest mi wstyd, bo nie mam ani takiej wiedzy, ani takiej pasji, choć kocham swoje miasto i żadnego innego sobie nie wyobrażam do życia. To pewnikiem jak w rodzinie, ile to razy dzieci pisarzy nie znają ich książek, a osoby obce znają niemal na pamięć. Skoro mamy coś na wyciągnięcie ręki... Kaloszy także nie posiadam, nabyłam swego czasu podczas powodzi stulecia, kiedy chciałam pomóc znajomej, której skarpa obsunęła się do ogródka i trochę do domku, poleciałam wówczas z moimi kaloszkami i ogrodową łopatką... a okazało się, iż potrzebny był ciężki sprzęt- więc moją łopatkę schowałam, a kaloszki sparciały nieużywane (czy tak się mówi o kaloszach- popękały w każdym razie ze starości i wylądowały w koszu). Potem na szczęście nie było już takich powodzi. Choć ostatnio grzęzłam w błocie na Rakowickim. Filmu nie pamiętam, tzn. pamiętam tytuł i to że oglądałam, ale tak dawno, że ho, ho. Może uda się kiedyś obejrzeć.
UsuńTak samo jest z czytaniem książek, które się już nabyło na własność. Skoro są na wyciągnięcie ręki, to mogą poczekać, zawsze jest coś pilniejszego. Mam tak też z wystawami w Muzeum Narodowym, zawsze lecę w ostatniej chwili. Na Gisele Freund w końcu nie poleciałam... ale też mówiła mi przyjaciółka-fotografka, że nic specjalnego, no poza znanymi osobistościami na zdjęciach.
UsuńNie znam się na fotografii, ale jak dla mnie mają te zdjęcia wartość głównie dokumentalną. Zresztą to były chyba początki fotografii. Mnie podobało się zdjęcie Evy Peron z odbiciem w lustrze i Nabokova wśród kwitnących drzew. Ale z ciekawością obejrzałam osoby - niektóre znane mi z nazwiska, nie z twarzy, choć w sumie co to za problem zajrzeć do netu:)
UsuńSmakowita relacja!
OdpowiedzUsuńJednak, nie oszukujmy się, jest to relacja osoby, która nie zwiedza Krakowa z dwójką ciągle wysoce małoletnich dzieci. Twój Kraków i nasz Kraków to byłyby dwa całkiem inne miasta:D
Planowaliśmy wyjazd tam na ferie, jednak ostatecznie zmieniliśmy plany. Jedno jest pewne: płuca będziemy mieli zdrowsze, choć z pewnością nie ubogacimy się o szereg wrażeń...
O relacji osoby odwiedzającą Kraków z dwójką małoletnich dzieci napiszę (może:) w lipcu, bowiem wybieram się z siostrzeńcami. Choć kto wie. Nie napisałam o zwiedzaniu Warszawy z chłopakami w maju zeszłego roku. Jest to zupełnie inne zwiedzanie, nastawione na pokazywanie, a nie poznawanie (no chyba, że własnej cierpliwości:), na zainteresowanie dzieciaków; tak więc był Park Nauki Kopernik, była panorama z tarasu PKiN, był Stadion (ze wszelkich stron, ale nie w środku, tam byli później z rodzicami), był Sejm- bo bliźniaki pojęły iż najlepsza fucha w życiu to zostać politykiem (mam nadzieję, że zmądrzeją), było muzeum wojska polskiego, bo czołgi, broń... No tak- to byłaby zupełnie inna relacja. Ale wcale nie gorsza. Niestety smog może dokuczyć, jestem alergikiem i pierwsze dwa dni ciężko mi się chodziło po mieście, nawet podejrzewałam chwilami, iż zgubiłam gdzieś radość odkrywcy, a potem się wyjaśniło, że to smog był.
UsuńJak miło pobyć w ulubionym mieście. Czytam, oglądam, odnajdując swoje myśli, swoje spostrzeżenia. Poranny spacer... w moim wykonaniu ostatni raz był w czasach studenckich. Dawno... To była inna epoka.
OdpowiedzUsuńA Kraków wciąż uwodzi.
Poranny spacer wymaga dłuższego zatrzymania się w mieście, a nie zawsze jest na to czas i możliwości. Wędrując uliczkami grodu wspominałam w myślach wszystkie blogerki, które o Krakowie pisały, Ciebie również :)
UsuńTeż kocham Kraków.
OdpowiedzUsuńOdkrywanie go na nowo przynosi ogromną frajdę.
Twój wpis jest inspiracją do kolejnego odwiedzenia tego unikatowego i bardzo magicznego miasta.
Świetna opowieść o Krakowie.
Pozdrawiam:)
Wiem, pamiętam twój ostatni wpis z słonecznego, sierpniowego Krakowa. Taką piękną pogodę miałam tylko pierwszego dnia, potem mnie nie rozpieszczała, ale za to pogoda ducha była ze mną codziennie. Pozdrawiam
UsuńJa tez się cieszę, że mogłam przenieść się do magicznego K. I chciałam zapytać jakie wystawy odwiedziłaś (jeśli to nie tajemnica), dla mnie Kraków to również miasto sztuki i takimi tropami lubię podążać. Ostatnio byłam na kameralnym oprowadzanie po malarstwie Stanisławskiego w Kamienicy Szołayskich, której odwiedzanie zresztą nieustannie polecam. Pozdrawiam. Magda
OdpowiedzUsuńWitam nową czytelniczkę. Byłam na wystawie fotografii w MNK Gisele Freund (Francusko-niemiecka fotografka, która robiła zdjęcia znanym osobowościom z początku ubiegłego wieku - jak Sartre, Nabokov, Woolf, Joyce, Neruda, Kahlo, czy Evie Peron). Przyznam, że nie znałam wcześniej tego nazwiska, mało interesowałam się fotografią, poszłam bardziej z powodu filmu Paryż jest kobietą (na który jednak nie poczekałam z powodu zbyt wczesnego przybycia do Muzeum), a przy okazji obejrzałam wystawę, no i pokręciłam się przy obrazach młodopolan:) Kamienica Szołajskich to chyba moje ulubione muzeum w Krakowie. Byłam tam na wystawie Wyspiańskiego (lata temu) potem Zawsze Młoda (dwukrotnie) a tym razem trafiłam na kolekcję zbiorów Feliksa Jasińskiego Niech żyje sztuka. Ponadto wracając przez Warszawę zahaczyłam o wystawę Mistrzowie pastelu w Narodowym. Jakoś tak miałam farta, bo pierwsza i trzecia wystawa właśnie się kończyły. Pozdrawiam Gosia
UsuńA' propos Twego ulubionego baru: ponieważ jest blisko pracy mojej, tam właśnie się udałam, gdy wymogi dietetyczne przed paskudnym badaniem (och, w końcu było do zniesienia jednak) nakazywały mi spożyć ostatni posiłek w postaci lekkiej zupy przed godz. 14.00 poprzedniego dnia. Z lekkich zup była pomidorowa ;) Zasiadłam skromnie z boku, nie pchając się do witryny z szopką. Oj, nie trzęsły mi się uszy nad talerzem (a raczej miseczką). Jadłam powolutku, delektując się każdą łyżką, świadoma, że czeka mnie od tej chwili dieta totalna :)
OdpowiedzUsuńJeśli to badanie które mam na myśli- to polemizowałaby, czy da się znieść, choć dwa razy znosiłam :( i z powodu rodzinnych obciążeń czeka mnie jeszcze za jakiś czas powtórka. W każdym razie, jakiekolwiek by nie było badanie- konieczność diety to przykra sprawa, zwłaszcza dla mnie byłaby ciężka w takim miejscu, gdzie wszystko mi tak smakuje, że jem, jakby nie jadła od kilku dni, gdy normalnie wciąż jestem na diecie z powodów zdrowotno-estetycznych:) Ja przed badaniem mawiam, iż jem ostatni posiłek.
UsuńOstatnią Wieczerzę :)
UsuńDokładnie, tyle, że czasami przybiera ona postać obiadu. :) Ponieważ lubię sushi to serwuję je sobie - jako ostatni posiłek przed zabiegami.
Usuńnapisałam dwa komentarze, bo dopiero założyłam konto i myślałam, że coś żle nacisnęłam, proszę wybrać jeden komentarz:)
OdpowiedzUsuńMagdo, niektórzy blogerzy mają włączoną opcję zatwierdzania komentarzy z powodu trolli, którzy nam uprzykrzają życie. :) Stąd wrażenie, że coś nie poszło. Może to troszkę uciążliwe dla odwiedzających, ale uwierz - przydatne. Chroni nie tyle mnie, co moich gości.
UsuńPięknie ubogaciłaś post swymi zdjęciami Krakowa. I słowo i zdjęcia zawarte w tym poście potrafią pobudzić wyobraźnię.....ale również przyciągnąć do tego magicznego miejsca.
OdpowiedzUsuńA ja mam tak blisko do niego.....
Masz do Krakowa zdecydowanie bliżej :) no tak, ale ja mam bliżej nad morze, co wcale nie znaczy, że nad morzem bywam częściej.
OdpowiedzUsuńDziękuję za odpowiedź, cudowne wystawy:)
OdpowiedzUsuń:)
UsuńUbiegły weekend spędziliśmy w Krakowie i dość przypadkowo wstąpiliśmy na obiad właśnie do baru na Grodzkiej. I chyba to będzie teraz nasz ulubiony bar w Krakowie. Potwierdzam, że smacznie, tanio i nawet bez wielkich tłumów. Bardzo mi smakowały naleśniki. Co do atmosfery w Krakowie do podpisuje się pod twoim postem, bo i tak bym ładniej tego nie opisał.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Byłam tam w sobotę, jakoś tak około 13.30 :) może się mijaliśmy:) Z tłumami to bywa różnie, zależy jak się trafi, ale zauważyłam, że sporo też przychodzi tam cudzoziemców. Bar odkryłam kilka lat temu i za każdym razem jadąc do Krakowa już sobie myślę, co zamówię. Naleśników nie jadłam, ale placki ziemniaczane - pycha.
UsuńMam pewne podejrzenia, że mówicie o dwóch różnych miejscach :) "nawet bez wielkich tłumów" mnie na ten trop kieruje... w barze naprzeciw Taniej Jatki (ze stolikiem w witrynie) jada Guciamal, a Wkraj chyba była Pod Temidą, w barze mlecznym nieopodal, na rogu, z trzema salkami. Bardzo popularne miejsce, zwłaszcza wśród studentów (czego w sumie nie rozumiem, bo mają przecież swoje stołówki), ale przede wszystkim wśród turystów, w tym zagranicznych - obsługa już nieco yngliszuje :)
UsuńPoszukałam, sprawdziłam- Bar, który jest moim ulubionym, smacznym zakątkiem nazywa się Grodzki, choć nazwa Bar jest nieadekwatna dla tego miejsca, we Włoszech nazywałoby się to tratoria - czyli miejsce, gdzie serwuje się domowe, rodzinne obiadki (więc ceny są wyższe niż w tradycyjnym polskim barze, aczkolwiek niższe niż w restauracjach. Nie zauważyłam nazwy Grodzki bowiem patrzyłam na szyld na którym stoi Bar specjalność placki ziemniaczane. Vis a vis mieści się księgarnia Dedalus, obok sklep z pamiątkami. Bar mleczny mieści się kilka domów dalej idąc w kierunku Rynku i przyznam, że też mnie kusił, bowiem już w Gdańsku doświadczyłam, że w barach jada się smacznie i tanio, jedynie z uwagi na niskie ceny czasami jest się narażonym na niezbyt "sympatyczne" towarzystwo (tzn. nietrzeźwe i nieumyte). W Barze Grodzkim z uwagi na nieco wyższe ceny tego nie doświadczyłam. :)
OdpowiedzUsuńSprawdziłam dzisiaj rano idąc do pracy, faktycznie nazywa się Grodzki i rzeczywiście ta nazwa mało rzuca się w oczy. To, że tak Ci tam wszystko smakuje, ma pewien wymiar transcendentny :) Jeszcze w latach powojennych na piętrze tej kamienicy odbywały się uczty... duchowe :) a teraz zgadnij u kogo i kto tam bywał :)
UsuńBar na pewno ten sam, ale nie mogliśmy się minąć, bo ja byłem tam w niedzielę. W sobotę zrobiliśmy sobie wspominkową wyprawę do kopalni w Wieliczce i tam przy okazji zjedliśmy obiad :)
UsuńPozdrawiam
W Wieliczce z tego co sobie przypominam też dają dobrze i niedrogo zjeść, coś mi się kojarzy żurek z kiełbaską. A ja z kolei w niedzielę postanowiłam dla odmiany zjeść niedzielnie-inaczej (i nie był to dobry pomysł, bo było i mniej smaczne i dużo droższe, tak więc kolejne obiadki jadłam już w Grodzkim:)
UsuńNie wiem dlaczego ta nazwa umyka, bo jak patrzę na zdjęcie to widać wyraźnie, natomiast szyld jest taki niepozorny. Nie mam pojęcia kto zacz bywał w kamienicy - wyczytałam jedynie, iż mieszkał tam znany krakowski muzykolog, kompozytor, krytyk muzyczny i teatralny, utrzymujący związki z Teatrem Słowackiego, więc może któryś ze znanych aktorów?
OdpowiedzUsuńDla mnie ta kamienica łączy się właśnie ze wspomnieniem Jachimeckich. Warto szczególnie pamiętać o Zofii Jachimeckiej, utalentowanej tłumaczce i secesyjnej piękności, ulubienicy malarzy. Witkacy, Axentowicz, Mehoffer - oni ją malowali. Dunikowski stworzył bodaj jej popiersie. U Jachimeckich bywała cała śmietanka ówczesnego Krakowa. Na pewno Jachimeckiego odwiedzał często Karol Szymanowski. Na pewno także Irena Solska, Leon Schiller, Boy Żeleński. Tak to sobie wyobrażam, a pewnie jeszcze inni, o których tutaj nie pamiętam. Państwo Jachimeccy byli bardzo rozpoznawalni i z wielkim szacunkiem wspomina się o nich choćby w takiej przepięknej książce o Krakowie, jaką jest "Kopiec wspomnień" - znajdź koniecznie jakieś stare wydanie (nie wiem, czemu takie książki nie są wznawiane, to po prostu cudna lektura dla miłośników Krakowa). Przepraszam, że tak strasznie chaotycznie, ale to był długi dzień ;)
UsuńPrzy czym fama niesie, że było to białe małżeństwo, a Szymanowski miał prosić panią Zofię o zgodę na hm... przyjaźń z jej małżonkiem ;)
UsuńNo proszę, jakie smakowite kąski mi tu serwujecie. Obejrzałam parę portretów; piękna kobieta. To rzeczywiście nie dziwota, że mi tam tak smakuje, skoro unosi się tam duch Młodej Polski:)
UsuńJak to się dzieje, że gdy ja "podróżuję" w wyobraźni, palcem po mapie, Ty już jesteś w miejscach, o których ja dopiero myślę? ;-) Najpierw Lizbona, która chodzi mi po głowie od dawna, teraz - Kraków. Niedawno zdałam sobie sprawę, że tak dawno - zbyt dawno! - mnie tam nie było i że warto kupić bilet i wsiąść do pociągu.
OdpowiedzUsuńPięknie wygląda to miasto wczesnym świtem, zupełnie jak dekoracja z filmu grozy (zauroczyły mnie wszystkie zdjęcia, ale drugie od góry w szczególności). No i dobrze, że ktoś dba o smoka. W końcu styczeń był raczej zimny ;-)
Dla uspokojenia napiszę, że w lutym nigdzie się nie wybieram :) Czasami wydaje mi się, że wszystkie większe podróże mam za sobą. Skoro nie mogę lecieć do miejsc, za którymi tęsknię, to nie lecę wcale. Ale Kraków jest teraz bliżej Gdańska (zaledwie pięć godzin z kawałkiem, co to jest do niedawnych dziewięciu godzin). Widziałam reklamy promocji złotego pociągu (biletów po 29 zł). A Kraków podoba mi się w każdej odsłonie, może poza szczytem sezonu turystycznego i szczytem dnia. Gdyby o mnie tak ktoś zadbał, jak zadbano o smoka, pewnie dziś nie bolałoby mnie gardło:) No, ale chciała być Zosia (upss.. Gosia) taką samosią to ma:)
UsuńAtmosferycznie bardzo, zatopilam sie.
OdpowiedzUsuńCzy potrzebne koło ratunkowe? :)
UsuńKraków rzeczywiście lepszym zdaje się być z daleka :) W czasie rocznego epizodu na jednej z krakowskich uczelni, już po paru miesiącach spowszedniał był i przestał robić wrażenie, jak w pierwszych dniach. Ale to raczej tak ze wszystkim co mamy na co dzień :)
OdpowiedzUsuńTo pewnie tak jest, że będąc tu i teraz na dłużej coś może spowszednieć, choć wydaje się, że takie stwierdzenie brzmi, jak herezja. Dystans pozwala zobaczyć inaczej, czy pełniej, dogłębniej? Nie wiem, może trochę bardzie przez różowe okulary. Mieszkanie a odwiedzanie jest może jak małżeństwo i narzeczeństwo :) i jedno i drugie ma swoje zalety i wady.
UsuńDokładnie :D
Usuń:)
OdpowiedzUsuńA ja bym wróciła tam, ech. Mi tam Kraków przez 10 lat nie spowszedniał. Ostatnio moje pobyty tam, to długa nasiadówka w restauracji, potem szybki spacer i powrót. Ech. Dzięki Gosiu za ten wpis!
OdpowiedzUsuńMnie także wydaje się niemożliwe, aby Kraków, Paryż, Rzym... etc mogłyby mi spowszednieć. Gdańsk, w którym mieszkam od urodzenia (czyli już ponad pół wieku) wciąż czaruje i zachwyca. Tyle, że za nim nie zdążę zatęsknić, bo nawet jadąc na trzy tygodniowy urlop (tak, wiem, że to absolutna rewelacja, ale zdarzyły mi się ze dwa takowe) mam świadomość, że zaraz wrócę, w przeciwieństwie do odwiedzanych miejsc.
OdpowiedzUsuń