Francuska kawiarenka literacka

piątek, 30 września 2011

Musical Notre Dame de Paris - w Paryżu, w Gdyni, w Warszawie

Musical NDdP, powstał na podstawie powieści Victora Hugo Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu, znanej także pod tytułem Dzwonnik z Notre-Dame. Muzykę skomponował Richard Cocciante, a słowa napisał Luc Plamondon. Premierę miał trzynaście lat temu w Paryżu (1998 r.). Po raz ostatni został zagrany w 2005 r. Dwa lata temu i rok temu odbyło się kilka koncertów u naszych wschodnich sąsiadów z udziałem francuskich wykonawców.
W musicalu wystąpili Garou, Bruno Pelletier, Helena Segarą, Daniel Lavoie, Patrick Fiori. Wiem, że dla osób nie interesujących się muzyką francusko-kanadyjską te nazwiska, może poza Garou nic nie mówią. Zresztą i dla mnie były pustym dźwiękiem, dopóki nie trafiłam przypadkiem na reklamę widowiska Notre Dame de Paris w Gdyni. Takie widowiska miały miejsce w kilku miastach Polski. Od tego czasu popadłam w kolejną obsesję, po Upiorze, Tańcu Wampirów przyszedł czas na Notre Dame.
Do obejrzenia i wysłuchania historii zaprasza nas poeta Gringoire (w tej roli znakomity Bruno Pelletier). W powieści jest on jedną z równorzędnych postaci, raczej epizodem niż bohaterem, tutaj jest narratorem, który tłumaczy i wprowadza w akcję. Pierwszy utwór to zapowiedź tego, czego za chwilę będziemy świadkami; miłosnej historii rozgrywającej się u schyłku średniowiecza. Historii, której akcja dzieje się w murach pięknej katedry. Katedra jest domem oszpeconego dzwonnika i schronieniem biedaków (ich azylem).
Musical ten urzekł mnie, poza muzyką oczywiście, także tym, że przenosi do piętnastowiecznego Paryża. Wiek piętnasty – schyłek średniowiecza i narodziny nowych idei - renesansu. Czasy okrutne, w których nie chciałabym żyć, ale czasy z historycznego punktu widzenia bardzo ciekawe. Okres odkryć geograficznych, wynalezienie druku, a tym samym początek wielkiej przygody człowieka z myślą, okres, w którym człowiek na nowo odkrywa mądrość starożytnych myślicieli i twórców.
Pieśń Le temps des Cathedrales (Czas Katedr) to nie tylko wprowadzenie do historii miłosnej z Paryżem w tle, to także hołd dla wysiłków wielkich budowniczych katedr. Powody, dla których wznoszono ogromne, coraz większe i wspanialsze katedry nie były oryginalne i chlubne. Ale ja chcę w nich widzieć także poza chęcią przesłania o potędze i chwale, może irracjonalne, ale jakże piękne, dążenie sięgnięcia do gwiazd. Odczuwam dumę wielkich budowniczych i małych rzemieślników, z tego, że ich dzieło będzie trwać, kiedy ich już nie będzie. Pięknie byłoby, gdyby każdy mógł robić coś, co przetrwa, coś twórczego, coś wzniosłego. Bruno śpiewa także inną piękną pieśń Lune (Księżyc), to pieśń o uczuciu silniejszym od wszelkich przeciwności losu, silniejszym nawet od śmierci. Moją ulubioną, choć właściwie lubię wszystkie utwory z tego musicalu jest pieśń Florence – pieśń o renesansie i pięknej Florencji. Tutaj można posłuchać tej cudownej muzyki i jeszcze piękniejszych słów.
Pieśń, której słowa są wydawałoby się mało interesujące, cóż ciekawego może być w pieśni o Dante, Bramante, Gutenbergu i Lutrze. Ale to właśnie mi się w tej pieśni podoba, to odkrywanie nowych lądów i nowych idei, to wypieranie rzeczy starych przez nowe. Zapewne dla człowieka okresu schyłku wieków, zmiany epok, było to równie przerażające doświadczenie, jak dla nas pędzące lotem światła tempo zmian.
I dlatego i my obawiamy się, że z tego postępu nic dobrego nie będzie i nam wydaje się, że świat zmierza w ślepą uliczkę, tak jak nasi poprzednicy z okresu schyłku średniowiecza obawiali się, że to co nadejdzie zniszczy to co istnieje.
Ten musical to dla mnie nie tylko banalna historia pożądania i miłości do pięknej Cyganki, to także hołd złożony sztuce (Les cathedrales, Florence).
W oryginalnym francuskim wykonaniu jest fantastyczna piosenka Belle (Piękna), śpiewana przez Garou (Quasimodo), Daniela Lavoie (Frollo) oraz Patrica Fiori Phoebus). Tutaj można posłuchać Belle i zakochać się w głosie Garou, a także pozostałej dwójki. Śpiewają tak cudownie, że trudno mi dokonać wyboru, który najładniej, który najbardziej mi się podoba.
Podobają mi się prawie wszystkie utwory. Dla przykładu jedynie kilka;
-wspaniały liryczny duet Esmeraldy i Quasimodo Mój dom jest twoim domem (kiedy śpiewają o Katedrze, będącej domem, schronieniem i azylem Quasimodo, do którego dzwonnik zaprasza Esmeraldę, kiedy tylko będzie tego potrzebowała),
- fantastyczna przepiękna modlitwa (prośba o opiekę) Ave Maria w wykonaniu Esmeraldy;
-śpiewane przez Frollo piosenki o trawiącym go pożądaniu,
-duet Esmeraldy i Fleur – de –Lys Soleil (pełen miłości ku obiektowi ich westchnień- wcale tej miłości niegodnego),
- przejmująca pieśń „Rozdarty”, w której Phoebus skarży się na swój los, który skazał go na miłość dwóch kobiet, nieszczęsny chciałby mieć i żonę i kochankę.
Muzyka, którą otrzymałam (wielkie dzięki „ofiarodawcy” raz jeszcze) zawiera także aplauz podczas finalnego utworu. Słuchając tego aplauzu przenoszę się dwanaście lat wstecz do Pałacu Kongresowego w Paryżu i czuję te emocje, jakie towarzyszyły widowni, tę eksplozję radości i to uniesienie. Wyobrażam sobie, jak ciężko byłoby po takim spektaklu wrócić do hotelu. Zapewne musiałabym wybrać się pod Katedrę i głowę daję, że nie byłabym jedyna.
Katedra Notre Dame de Paris- widowisko muzyczne
Co do widowiska muzycznego w Sali widowiskowo-sportowej w Gdyni (listopad 2010 r.) miałam mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawość i mimo wszystko oczekiwanie na przyjemne przeżycia, z drugiej spore obawy co do widowiska w otoczeniu tak niesprzyjającym musicalowi.
Musical jest rodzajem sztuki, która wymaga pewnego rodzaju intymności (klimatu), natomiast sala służy raczej do występów sportowych i występów muzyków obliczonych na tłumy na widowni.
Czy hala przesycona potem zawodników drużyn sportowych i podnieceniem kibiców okaże się właściwa dla tego rodzaju widowiska.
Przeważyło jednak moje uwielbienie dla musicalu i ciekawość, jaki pomysł mieli realizatorzy na jego przedstawienie nie mając praw licencyjnych do wystawienia całego musicalu. Poza tym była we mnie ciekawość polskiego tłumaczenia i wykonania. A występ artystów z Teatru Muzycznego Roma Edyty Krzemień (Eponine z Nędzników) i Marcina Mrozińskiego (Mariusa z Nędzników oraz Raula z Upiora w Operze) też był dobrą rekomendacją.
Duże obawy budziła także kwestia nagłośnienia Sali, co do której słyszałam wiele głosów krytycznych.
Było….. chyba po raz pierwszy zabrakło mi słów, aby opisać wrażenie.
Było magicznie, zjawiskowo, było cudownie, było bosko. Podczas pierwszego utworu jeszcze przez chwilę przeszkadzała mi aura miejsca, kompletnie nieodpowiedniego dla tego typu spektaklu.
Już jednak podczas drugiego utworu zapomniałam, gdzie jestem i przeniosłam się w gotyckie mury paryskiej Katedry i w towarzystwie wyimaginowanych gargulców śledziłam z zapartym tchem losy garbatego dzwonnika i pięknej Cyganki, zupełnie, jakbym nie znała ich na pamięć, wysłuchawszy wcześniej każdej z pieści po kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt razy.
Jeśli przeszkadzałoby mi otoczenie zimnej, bezdusznej sali wystarczyło zamknąć oczy i tylko słuchać i słuchać i zatopić się w muzyce. I znowu rosły mi skrzydła, a muzyka unosiła mnie pod dach katedry i dalej pod niebiosa, aż do gwiazd.
Muszę przyznać, że nie spodziewałam się takiej eksplozji przeżyć. Nasi rodzimi wokaliści spisali się doskonale. Co do artystów z Romy nie miałam wątpliwości, że sobie poradzą z rolą. Natomiast zaskoczyli mnie Marcin Kołaczkowski jako Quasimodo i Paweł Tucholski jako Frollo. Niesamowite, mocne głosy, które poradziły sobie nawet z niedoskonałą akustyką Sali. Małym rozczarowaniem były partie wykonywane przez Michała Rudasia (Gringoire), którego momentami słabo było słychać. Nie wiem, czy to wina akustyki, nagłośnienia, czy zbyt słabego głosu. Jednak w pieśni Lune był tak przekonywujący i wzruszający, że za tę jedną pieśń mogę wybaczyć mu wszystkie pozostałe.
A pieśń rozpaczy Quasimoda po stracie ukochanej była tak pięknie wzruszająca, że nie jedna łza spłynęła na widowni.
To niemożliwe, żebym nie mogła tego przeżyć jeszcze chociaż raz.
Oczywiście mogę podpisać się pod głosami wszystkich tych, którzy oponowali przeciwko wystawianiu musicalu, czy też widowiska w Sali widowiskowo-sportowej w Gdyni. Mogę tylko wyobrazić sobie, jak cudownym byłoby przeżyciem obejrzenie i wysłuchanie tego w Romie, w Sali Kongresowej albo w Teatrze Muzycznym im. Baduszkowej, ale mimo niesprzyjających okoliczności przeżycia były fantastyczne.
Kilka dni temu zauważyłam, iż 3.12.2011 r. w Sali Kongresowej w Warszawie odbędzie się ponownie widowisko Notre Dame de Paris (z tą samą obsadą, którą miałam okazję podziwiać w Gdyni). Mam nadzieję, że tym razem nic nie stanie na przeszkodzie, jak miało to miejsce w przypadku koncertu Bruno Pelletiera, który został przeniesiony na przyszły rok i "musical" się odbędzie. Podaję link na stronę z informacją o koncercie oraz drugi
Gdyby nie to, że 16 grudnia będę miała szczęście uczestniczyć w koncercie NDdP w Paryżu (Bercy) z udziałem Garou, Peletiera i całej obsady musicalu (relacja tutaj) już zarezerwowałabym bilety.
Osobom lubiącym musicale, którym "po drodze" do stolicy mocno polecam koncert, bo nie wiadomo, czy trafi się jeszcze taka okazja.
Zdjęcia: 1. Okładka płyty DVD z musicalem, 2. Garou w roli Quasimodo, 3. Garou, 4. Reklama koncertu na Bercy (16-18.12.2012 r.)
Kiedy to pisałam nie miałam pojęcia, że będzie mi dane uczestniczenie w koncercie Notre Dame de Paris w Paryżu z pierwotną obsadą. Tutaj relacja.

Dopisane w 2016 roku. Z ogromną przyjemnością mogę poinformować iż we wrześniu br. odbędzie się premiera musicalu Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Zainteresowanie jest chyba dość duże co odnotowuję po ilości wejść na ten wpis w ostatnim czasie. A zatem do zobaczenia w Gdyni.
Recenzja z NDDP w Teatrze Muzycznym w Gdyni tutaj

czwartek, 29 września 2011

Upiór Józef, Ignacy Kraszewski, czyli o tym jak zostałam nabita w butelkę

Powróciłam dziś z biblioteki z dwoma powiastkami JIK-a (Klasztor oraz Skrypt Fleminga). Raz jeszcze zerknęłam na listę lektur, aby upewnić się, czy na pewno pozycje owe nie znajdują się na liście przeczytanych (lista wydrukowana, ale do plecaka zapakować się była zapomniała, więc czas najwyższy naprawić zaniedbanie). Zerknęłam i zdębiałam, bom nagle dostrzegła tytuł, który mnie zahipnotyzował. Wczoraj opublikowałam wpis na temat powieści G. Leroux Upiór w operze, a dziś widzę na liście lektur Upiór-opowiadanie przy kominku J.I.Krasickiego. Zajrzałam do biblioteki internetowej i znalazłam króciutkie (40 stronicowe) opowiadanko.
Domowe ognisko, na kominku pali się ogień, obok drzemie pies. Trójka starych myśliwych siedzi w zadumie i obserwuje płonące drwa. Za kanapką skrywa się narrator, którego zwabił urok opowieści, jakie snują przy ognisku gawędziarze. Zapowiada się interesująco, nieprawdaż? Jeden z myśliwych Seweryn Burba, człek stateczny i prawy zaczyna snuć opowieść o dawnych czasach, kiedy to młodzieńcem będąc, zmuszony porzucić służbę wojskową z powodu odniesionych ran, powrócił do kraju i rozpoczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Usłuchawszy rady brata postanowił na początek wziąć dzierżawę. W tym celu Seweryn wybrał się do krewnych, „azali się co nie trafi”. U niejakich Moskorzewskich na Podlasiu, gdzie odbywał się akurat zjazd rodziny (a był to okres zapustów) usłyszał o sąsiadach, Boguszach, którzy szukają właśnie dzierżawcy.
Boguszowie, to dwójka zacnych staruszków, (para siwiuteńkich gołąbków), którzy stracili syna jedynaka służącego w wojsku. Dwie zamężne córki z dorosłymi już dziećmi kolejno pomieszkiwały u rodziców. Ponieważ staruszka tak mocno jedynaka ukochała nikt z rodziny nie ośmielił się powiedzieć jej o śmierci syna i tak żyła ona w przekonaniu rychłego powrotu swego dziecka.
Kiedy Seweryn przybył do dworu okazało się, że wygląda on identycznie, jak zmarły syn Boguszów. Staruszka jest przekonana, iż to powrócił jej zaginiony syn, który z jakichś nieznanych jej powodów musi ukrywać się pod obcym nazwiskiem.
Szlachetny młodzieniec pragnie, jak najszybciej skończyć tę farsę wcielania się w rolę nieboszczyka. Wszak "być upiorem nie jest miłą rzeczą".
Tymczasem zarówno pan Bogusz, jak i pani Stawicka (jedna z córek Boguszów) proszą, zaklinają na wszystko, aby Seweryn zgodził się przyjąć dzierżawę i odgrywał rolę syna ukrywającego się pod obcym nazwiskiem. Młodzieniec, acz niechętnie, ogarnięty litością dla zbolałej matki Boguszowej, wyraża zgodę.
Za jakiś czas okazuje się, iż jego dobre serce przysporzyło mu sporo problemów.
W oko wpada mu wnuczka pani Boguszowej. Oficjalnie jest jednak jej wujkiem. Pojawia się konkurent do ręki „siostrzenicy”, którego sprowadza druga córka Boguszowej, która obawia się, aby matka zapaławszy sympatią do nieznajomego nie obdarzyła go należną jej częścią schedy. Jej obawy są słuszne, bowiem pani Boguszowa pragnie zapisać Sewerynowi majątek, na co ten, jako człowiek uczciwy nie wyraża zgody.
Czy pani Boguszowa do końca będzie wierzyła, iż Seweryn jest jej zaginionym synem, co stanie się z majątkiem Boguszów i czy „siostrzenica” przyjmie konkury podstawionego absztyfikanta? Myślę, że z łatwością potraficie odpowiedzieć na te pytania. Kraszewski jest bowiem w tym opowiadaniu tak przewidywalny, że aż zadziwia.
I muszę przyznać, że po raz kolejny dałam się nabić przez pisarza w butelkę. Kiedy przeczytałam tytuł Upiór - opowiadanie przy kominku, spodziewałam się czegoś w rodzaju historyjki z dreszczykiem.
Czy muszę pisać, że czyta się lekko, łatwo i przyjemnie. Nie muszę. Musiałabym napisać, gdyby było odwrotnie. Czy polecam? Na własną odpowiedzialność. Nie jest to opowiastka, która by mogła zachwycić, ale z powodu swej krótkiej formy nie zdąży też znudzić.

środa, 28 września 2011

Duch Opery Gaston Leroux (ciągle w klimacie Paryża)

Znając zdanie znajomych na temat mojego opętania Upiorem w Operze obawiałam się zamieścić tytuł książki w tytule wpisu, aby nie usłyszeć.. znowu, ileż można o tym upiorze, to jakaś obsesja. Dla niewtajemniczonych wpisy dotyczące musicalu ilustrują pewien rodzaj obłędu autorki tekstu. Przez dość długi czas poszukiwałam książki w bibliotekach i księgarniach. Kiedy wreszcie udało mi się nabyć książkę w księgarni internetowej, zabrałam się do lektury pełna nadziei na miłe spędzenie czasu i …. Mam mieszane uczucia; nie mogę powiedzieć, aby książka mnie znudziła, ale też nie mogę powiedzieć, aby mnie zachwyciła.
Musical, (który znam niemal na pamięć) stał się silną konkurencją, której wg mnie książka nie była w stanie dorównać. Choć z reguły bywa odwrotnie, to przecież ekranizacje i adaptacje rzadko dorównują literackiemu pierwowzorowi.
Być może to właśnie znajomość treści musicalu była przeszkodą w czytaniu. Początkowo lektura nastręczała pewne kłopoty; nie mogłam wyzwolić się z wizji filmowej ekranizacji.
Na plus książce muszę oddać, iż po paru rozdziałach książka zaczęła żyć własnym życiem, a ja budowałam nowe wyobrażenia postaci oparte na lekturze.
To, co mi się w książce spodobało najbardziej to klimat. Opera, jej mroczne zakamarki, podziemne jezioro opisane zostały w tak, że bez trudno przeniosłam się do paryskiej Opery Garnier i jej wnętrz.
Lektura tak naprawdę wciągnęła mnie dopiero od momentu, kiedy wicehrabia wraz z Persem znaleźli się w Sali tortur, czyli niemal pod koniec książki. Wcześniej opisana historia jest dla mnie mało wiarygodna. W musicalu zostałam przekonana o istnieniu upiora - Eryka, w książce nie.

Przeczytałam gdzieś opinię o tym, iż Upiór w Operze to połączenie romansu, kryminału i horroru mrożącego krew w żyłach.  Romans (jak dla mnie) jest nieprzekonywujący, naiwny, nieciekawy i ckliwy. Dialogi pomiędzy Christine a wicehrabią są sztuczne, postacie infantylne i papierowe. Wicehrabia zachowuje się niczym rozhisteryzowana panienka; jęczy i wzdycha i wpada w rozpacz. Podobnie Christine jest drętwą, choć niepozbawioną egoizmu osóbką. 
Kryminał – nie nazwałabym powieści kryminałem. Mamy co prawda kilka zbrodni, ale stanowią one jedynie poboczny wątek historii upiora.
Horror - może nie znam się na horrorach, ale żaden z opisów nie zmroził mi krwi w żyłach. Wprowadzenie na karty powieści Upiora jest dla mnie mało wiarygodne. Choć historia intryguje, bo wiedząc, że upiór nie jest upiorem, zastanawiałam się, jakie wyjaśnienie przyniesie rozwiązanie zagadki. To właśnie postać upiora jest jedyną (poza Persem) „żywą” postacią w całej powieści. Eryk nie jest marionetką. Jest człowiekiem, który popełnia zbrodnie, ale żyje, ma namiętności, pragnienia, działa. Myślę, że gdyby autor poświęcił więcej uwagi postaci Eryka oraz motywom jego działania powieść zyskałaby na wartości. Można by zgłębić problem odrzucenia przez społeczeństwo tego, co inne (w tym przypadku przerażająco brzydkie). Inne, a więc niezrozumiałe.

Trudno jest mi przyznać odpowiednią ilość punktów tej książce. Jak mogłabym przyznać jej małą ilość punktów, skoro tak kocham Upiora. Gdyby nie Gaston Leroux Andrew Webber nie stworzyłby musicalu, a Joel Schumacher filmu. No ale jak mogłabym przyznać jej większą ilość punktów, skoro nie zachwyciła mnie.
Dlatego tym razem bez punktów. Napiszę tak - polecam lekturę zwłaszcza wielbicielkom musicali dla porównania i wyrobienia sobie własnej opinii.

Zdjęcia: 1. Okładka książki, 2. Scena Opery Garnier wraz z lożą nr 5, 3. Foyer Opery Garnier

wtorek, 27 września 2011

Paryż - architektura w służbie nowoczesności (dzieło sztuki, czy szrama na twarzy miasta)

Paryż jawi mi się, jako miasto pełne sprzeczności. Z jednej strony mnóstwo tam pomników historycznej przeszłości, która najczęściej wiąże się jak nie z Rewolucją, to z Napoleonem. Z drugiej strony coraz więcej tam pomników mniej lub bardziej nowoczesnej "sztuki", mającej rozsławić kolejnych rządzących (wieża Eiffla, Halle, Centrum Pompidou, Łuk Tryumfalny na La Defense, Piramida Peia). Nie wszystkie te "dzieła sztuki" muszą się nam podobać, ale na pewno są niepowtarzalnymi przykładami inwencji twórczej i rzadko pozostawiają obserwatora obojętnym. Budzą gorące dyskusje Paryżan, oraz bądź to uznanie bądź oburzenie turystów.
Wieża Eiffla wybudowana została specjalnie na Wystawę światową w 1889 r., jako ukoronowanie XIX wiecznej epoki przemysłu stalowego. Miała zostać rozebrana po dwudziestu latach. Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, iż na jej pomysł wcale nie wpadł Gustaw Eiffel, a dwaj inżynierowie z jego pracowni, od których konstruktor odkupił a następnie nieco przekształcił pomysł. Ta „żelazna dama” – dzisiejszy symbol Paryża budziła sprzeciw ludzi sztuki.
„My pisarze, malarze, rzeźbiarze i architekci, żarliwi miłośnicy nietkniętego dotąd piękna Paryża protestujemy (..) przeciwko wybudowaniu zbędnej i okropnej wieży Eiffla w centrum naszej stolicy (…). Aby pojąć, czego nadejście wieszczymy, należy wyobrazić sobie widok wywołującej zawroty głowy, śmiesznej wieży, która niczym ogromny ponury komin fabryczny góruje nad Paryżem. Należy też wyobrazić sobie upokorzenie wszystkich naszych zabytków i zmniejszenie budowli, które na końcu zginą w tym koszmarze.” Tej treści broszurę opublikowano na trzy miesiące przed przyjęciem pierwszych gości na wieży w gazecie Le Temps. Podpisali ją między innymi Charles Garnier (architekt Opery Paryskiej) oraz Emil Zola.
Jakiś czas później pojawili się gorący zwolennicy, także wśród artystów.
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam żelazną damę poczułam się, jak… jak w Paryżu. Co by nie mówić Wieża Eiffla to chyba dla większości pierwsze skojarzenie z miastem. Pierwsze spotkanie robi wrażenie, ale jest to, przynajmniej w moim przypadku, wrażenie blaknące z czasem. Na niektórych może ona sprawiać wrażenie wielkiego rusztowania, a jeśli od czasu jej odmalowania upłynie trochę czasu, może sprawiać wrażenie wielkiego, skorodowanego rusztowania.
Będąc po raz pierwszy na wycieczce (po trzech godzinach stania w kolejce) wjechałam na wysokość drugiego poziomu (wieża składa się z trzech poziomów, pierwszy na wysokości 57 metrów, drugi 115 metrów, trzeci 254 metry). Na trzeci poziom z powodu silnego wiatru nie zawsze można wjechać. Widok z takiej wysokości jest piękny, ale, jeśli chce się wjechać na górę tylko z powodu widoku można wybrać wieżę Montparnasse (masywny wieżowiec o wysokości około 200 metrów). Montparnasse znajduje się dokładnie na wprost Eiffla. Jeśli macie dużo czasu i wielką ochotę powinniście wjechać, (zawsze gorzej żałować tego, czego się nie zrobiło, niż tego, co się zrobiło), jeśli jednak dysponujecie ograniczonym zasobem czasu i nie jesteście przekonani spokojnie możecie sobie odpuścić. Wieżę najlepiej ogląda się wieczorem, kiedy oświetlona świeci i migocze niczym bożonarodzeniowa choinka.
Najlepiej ogląda się wieżę spod Palais Chaillot. Stamtąd też z powodu dobrej perspektywy wychodzą najlepsze zdjęcia.
Halle - o tej dzielnicy pisałam tutaj w Halle znajduje się również Centrum Georges Pompidou (Beaubourg). W 1969 r. nowo wybrany prezydent Francji podjął decyzję utworzenia centrum kulturalnego. Ogłoszono konkurs architektoniczny, w którym zwyciężył budynek, zwany rafinerią, albo budynkiem z wnętrznościami na wierzchu. Wszystkie instalacje; wentylacja, elektryka, wodociągi, a nawet schody i windy znajdują się na zewnątrz budynku, co pozwala na pełniejsze wykorzystanie wnętrz. Trudno mi ocenić, jak wygląda owo wnętrze, ponieważ nie byłam w środku. Znajduje się tam centrum sztuki nowoczesnej, której nie jestem zwolenniczką. Natomiast to, co widać z zewnątrz wygląda „dziwnie”. Może, gdyby Centrum znajdowało się w innym otoczeniu, np. na osiedlu La Defense (osiedle nowoczesnych biurowców z betonu oraz szkła), można by potraktować je jako ciekawostkę architektoniczną, tutaj w dzielnicy Les Halles, położonej tak blisko historycznego centrum Paryża po prostu razi swoją pstrokacizną i futuryzmem.
Kolejna osobliwość to Grande Arche znajdujący się w nowoczesnej dzielnicy miasta La Defence.
Grand Arche bywa również nazywany Wielkim Łukiem Braterstwa, Łukiem Tryumfalnym albo Łukiem F. Mitteranda, ponieważ to on ogłosił konkurs na budowlę mającą uczcić ludzkość i idee humanitarne. Łuk stanowi pusty w środku sześcian (betonowe podpory ze szklaną fasadą) o wysokości 110 metrów i głębokości 112 metrów. Jak dla mnie ani to ładne, ani dekoracyjne, ani odkrywcze. Ponieważ jednak Łuk znajduje się w dzielnicy La Defense, która bardzie przypomina Nowy York niż Paryż budowla nie odstaje od otoczenia.
Piramida Peia - nowe wejście do Muzeum Luwru. Konieczność przebudowy zespołu budynków Luwru spowodowała zaproszenie do przeprowadzenia analizy i wykonania projektu amerykańskiego architekta chińskiego pochodzenia Minga Peia, który zasłynął z umiejętności łączenia historii z nowoczesną formą nie popadając w przesadę, czy kicz.. Zaproponowana przez niego budowa podziemnego budynku nie budzi takich kontrowersji, jak nowe wejście do Muzeum przez Szklaną Piramidę, zwaną Piramidą Peia.
Ta wysoka na 21 metrów szklana piramida ma kształt geometryczny ostrosłupa, wykonana jest z całkiem przezroczystego szkła. Dla mnie jest to połączenie przeszłości z przyszłością - kształt piramidy (egipskiego grobowca) - doskonałej bryły wg wierzeń, nie tylko faraonów, przed kompleksem będącym połączeniem architektury kilku wieków oraz świątynią sztuki.
Piramida Peia już na zawsze kojarzyć mi się będzie ze sceną z filmu Kod da Vinci. Kiedy patrzę na Piramidę widzę ją oświetloną i owianą tajemnicą ukrytych znaków i symboli. Widzę Toma Hanksa (jako Roberta Langdona), którego oczekuje francuski komisarz policji. Wypowiada on słowa, które są potwierdzeniem poglądów wielu, nie tylko Francuzów. Piramida to szrama na twarzy Paryża.
Nie dla mnie. Ja uważam ją za bardzo ciekawe rozwiązanie i w tej chwili już nie wyobrażam sobie placu przed Luwrem bez tej szklanej bryły, bo moim zdaniem doskonale się wpasowała w otoczenie. No ale oczywiście każdy ma prawo do swojego zdania.
Nawiasem mówiąc już odwrócone piramidy znajdujące się blisko podziemnego wejścia do Muzeum nie budzą takich emocji. Wydaje się, że wręcz przeciwnie, wiele osób doszukuje się ich właściwości uzdrawiających. Każdy turysta chce dotknąć czubka piramidy (dla zdrowia) i zrobić sobie zdjęcie przy odwróconej piramidzie (dla wspomnień).
Zdjęcia: 1-2 Wieża Eiffla, 3. Centrum Pompidou, 4. Grende Arche, 5 Piramida Peia, 6. Odwrócona Piramida

poniedziałek, 26 września 2011

Nędznicy, czyli moja wielka miłość do Wiktora Hugo

Jeszcze nie wyczerpały się moje zapasy opowieści z Paryża. Niestety wróciłam dziś do pracy, a to nieco pozbawiło mnie sił twórczych. Postanowiłam zatem poprzeplatać wrażenia z pobytu przenoszonymi wpisami. Dziś wpis bardzo a propos Paryża, mała garść wrażeń z lektury dużego dzieła.
Z góry uprzedzam, jestem w Wiktorze H. zakochana, więc moja opinia może nie być opinią obiektywną. Chciałoby się polecieć Stachurą, jak Cię kocham, nie powiem, no bo nie wypowiem, tak ogromnie bardzo, jeszcze więcej może. Zaczęło się od Katedry Najświętszej Marii Panny, potem byli Nędznicy, a na końcu Człowiek śmiechu. Teraz szukam dalszych powieści, tylko z tym cięższa sprawa, bowiem repertuar biblioteki na tych trzech pozycjach się skończył. Przyjdzie czytać ebooki (za czym nie przepadam). Powieść Wiktora Hugo opublikowana w 1862 r. powstawała na wygnaniu w przeciągu niemal dwudziestu lat. Nic w tym dziwnego, zważywszy na jej objętość, jest naprawdę imponująca. Całość liczy sobie ok. 1700 stron. 
Jest to połączenie wielu wątków, wielu gatunków literackich, wielu dygresji. Jest to kilka książek w jednej. Gdybym miała wybrać tylko kilka książek na bezludną wyspę, to na pewno nie zabrakłoby wśród nich prozy Hugo (a jeśli dodałabym do tego płytki z musicalami, to mogłabym rzec …trwaj chwilo, trwaj…).
Niedzielnego popołudnia przeczytałam ostatnie 550 stron powieści. Od chwili kiedy zaczęłam czytać do chwili, kiedy skończyłam nie oderwałam się od lektury nawet na chwilę. Była ona tak pasjonująca, że zapomniałam o całym świecie. 
Co mnie urzekło w lekturze? Wszystko. Prosty język, dogłębna znajomość wielu bardzo różnorodnych zagadnień, połączenie powieści historycznej, obyczajowej, dramatu, kryminału oraz powieści o miłości.
Nędznicy, podobnie jak i Katedra Najświętszej Marii Panny  w Paryżu posiadają sporo odniesień zarówno do genezy wydarzeń historycznych, jak i do przyczyn problemów społecznych niszczących (tutaj) XIX wieczną Francję. Odniesień, które osadzają akcję w miejscu i czasie, które pozwalają łatwiej zrozumieć pewne zachowania, czy zjawiska. Odniesień, bez których pewne zjawiska czy zachowania mogłyby wydawać się anachroniczne i niezrozumiałe. Jeśli ktoś w książkach szuka jedynie fabuły, to powinien zrezygnować z lektury Nędzników. To zdecydowanie książka dla tych, którzy kochają czytać. Opisy wojen napoleońskich, powstań i rozruchów, a także opisy życia: w klasztorze czy w więzieniu (Hugo doszukuje się pewnych analogi obu rodzajów odosobnienia), życia duchowieństwa, czy życia na ulicy, topografii Paryża oraz systemu kanałów, mogą być momentami nieco nużące, ale naprawdę warto się z nimi zapoznać, aby wejść w klimat epoki. 
Jednym z bohaterów powieści jest były galernik Jan Valjean próbujący żyć normalnie i uczciwie. Nie jest to proste. Zaopatrzony w żółty paszport jest niczym trędowaty, od którego odwracają się niemal wszyscy; nawet ci, którzy są na bakier z prawem. Były galernik w XIX wiecznej Francji to gorzej niż złodziej, nędzarz, czy prostytutka. Żółty paszport oznacza dożywotnie wykluczenie poza nawias społeczeństwa. A kiedy do tego były galernik (skazany za kradzież bochenka chleba) zdesperowany brakiem możliwości otrzymania w uczciwy sposób noclegu i pożywienia popełnia kolejne przestępstwo (kradzież monety) zamyka sobie drogę powrotu na łono społeczeństwa na zawsze. Ma on dwa wyjścia; albo przystąpić do jednej z grup przestępczych albo ukrywać się, uciekać, zacierać ślady, czyli żyć, jak zaszczute zwierzę.
Innym bohaterem jest bezwzględny stróż prawa, inspektor policji Javert. Urodzony, jako syn ludzi spoza nawiasu społeczeństwa, odnajduje swoje miejsce na ziemi poprzez pracę w policji. Życie w zgodzie z zasadami, ślepe posłuszeństwo przepisom i przełożonym prowadzą do tragedii, kiedy Javert odkrywa, że to co zgodne z prawem ludzkim nie koniecznie musi być zgodne z prawem boskim, że żyjąc w zgodzie z przepisami, można być bardziej nieuczciwym, niż żyjąc w niezgodzie z prawem. 
Wśród bohaterów znajdują się także cierpiące nędzę kobiety. Te, żyjące w skrajnej nędzy kobiety, stanowią jeszcze bardziej pożałowania godny widok niż znajdujący się w analogicznym położeniu mężczyźni. Fantine - naiwnie zakochana dziewczyna, która dla utrzymania córki zmuszona jest sprzedawać się po kawałku (włosy, zęby, ciało). Eponine - córka złodziejskiej pary, której przyszłość została już przesądzona, a której tragedii dopełnia nieszczęśliwe ulokowanie uczuć (choć z drugiej strony jest to jedyne pięknie uczucie i jedyny powód do szczęścia dla biednej dziewczyny). 
Bohaterami lektury są także dzieci; mała Kozeta, dziecko, wykorzystywane, jako służąca i popychadło, Gavroche, dziecko ulicy, mały złodziejaszek o niezwykłej uczciwości oraz cała plejada małych głodnych, łachmaniarzy. Mnie chyba jednak, z powodów rodzinnych najbardziej w pamięci pozostanie dwójka braci (pięcio i siedmioletni), którzy z dnia na dzień trafiają na ulicę i od tej chwili tułają się w poszukiwania kawałka chleba i miejsca do spania. 
Minęły niecałe dwa stulecia, a taka nędza, jak opisana w powieściach Hugo czy Dickensa wydaje się aż niewyobrażalna. I niewyobrażalne jest to, że była ona czymś tak powszechnym, iż nie budziła powszechnego sprzeciwu.
Nędznicy, nie byliby nędznikami, gdyby nie znaleźli się wśród nich tacy ludzie, jak młodzi, gniewni studenci z grupy Abecadła (Enjolras wraz ze swoimi kolegami). Jedyni, którzy w roku 1832 dostrzegali konieczność podjęcia działań przeciwko istniejącemu status quo.
Inną kwestią jest pytanie o sens takiego działania, jakie wybrali studenci. Ich mogłaby się wydawać bezsensowna, dwudniowa walka na barykadach nam Polakom kojarzyć się będzie z powstaniem warszawskim (podobnie jak kanały, z których korzysta Jan Valjean dla opuszczenia placu boju kojarzyć się będą z kanałami warszawskimi). Pojawiają się odwieczne pytania o cenę godności i honoru. Pytania, na które każdy musi sam znaleźć odpowiedź.
Jest coś jeszcze, co zrobiło na mnie duże wrażenie. Wykład rewolucjonisty (z czasów Wielkiej Rewolucji Francuskiej), jakiego udzielił pewnemu biskupowi, dobrodusznemu człowiekowi i praworządnemu rojaliście na temat przyczyn i konieczności rewolucji. Gdyby podręczniki historii w ten sposób opisywały genezę rewolucji mielibyśmy o wiele mniej kłopotów ze zrozumieniem tego epokowego zjawiska. 
Nie można też nie wspomnieć o pięknym sposobie opisywania uczuć przez Hugo. Miłość jest opisywana w sposób tak subtelny i delikatny, że wydaje się być zjawiskiem na tyle kruchym, że byle letni zefirek może ją zniszczyć, a jednocześnie tak mocnym, że przetrzyma nawet natarcie armat wroga.
Kiedy dwie dusze, które poszukiwały się w tłumie, może od bardzo dawna, odnajdą się nareszcie; kiedy spostrzegą, że pasują do siebie, czują do siebie sympatię i uzupełniają się, mówiąc krótko: są do siebie podobne, wtedy zawiązuje się między nimi wspólnota, gorąca i czysta tak, jak oni sami; jedność, która ma początek na ziemi, a kontynuację w wieczności. Ta jedność to miłość, prawdziwa miłość, taka jaką potrafi pojąć w istocie niewielu ludzi; ta miłość, która jest "religią", która ubóstwia ukochaną osobę, której życie rodzi się z nabożeństwa i namiętności, i dla której największe ofiary są najsłodszą rozkoszą.
W lutym przyszłego roku mają ruszyć zdjęcia do Les Miserables, który będzie adaptacją musicalu wystawianego na Broadwayu od 1985 roku.
Zdjęcia 1-2 okładki, 3) portret Cosette z pierwszego wydania książki, 4) Most Wymiany łączący Cite z Less Halles, most związany z ostatnimi chwilami życia inspektora Javerta, 5) pierwowzór Enjolrasa - Louis Saint Just, 6) Ogród Luksemburski, gdzie Marius, po raz pierwszy ujrzał Kozetę.

niedziela, 25 września 2011

Paryż- szlakiem literatury - część 3 (wokół Les Halles)

Jeszcze chwilkę was pomęczę moimi wrażeniami z wakacji.
Okolicą, do której autorzy powieści mają szczególne upodobanie jest Les Halles. Przeszłość tej dzielnicy jest niezwykle urozmaicona. Tutaj umiejscowił akcję swojej powieści Emil Zola „Brzuch Paryża”, tu rozpoczyna swą ziemską wędrówkę Jan Baptysta Grenouille (Pachnidło Suskinda) tu także mają swoją siedzibę Klopin Postraszgłupca i jego kompania żebraków, włóczęgów, złodziei, łotrów spod ciemnej gwiazdy, którzy i mokrą robotą nie pogardzili (Dzwonnik z Notre Dame Wiktora Hugo).
Od ośmiuset lat w dzielnicy Halle znajdowały się hale targowe. Wokół Hal rozrastały się nowe kamienice; kupcy i rzemieślnicy się bogacili, a biedota przenosiła się na Dziedziniec Cudów. Stał tu pręgierz, do którego przywiązywano nieuczciwych kupców. Można było z nich drwić, szydzić, obrzucać błotem i odpadkami, ale nie można było używać kamieni, ani ostrych przedmiotów, aby nie uczynić fizycznej krzywdy.
Wiktor Hugo akcję swej powieści usytuował pod koniec XV wieku. Poza opisem Katedry największe wrażenie wywarł na mnie opis dzielnicy Hale i Dziedzińca Cudów. Wciąż przed oczami mam postać biednego poety Gringoira, który przemarznięty i głodny przemierza ulice od Placu Greve po Dziedziniec Cudów szukając w rynsztokach miejsca, w którym mógłby złożyć głowę i zażyć snu na znalezionym na ulicy sienniku. Niestety większość „miejscówek” jest już zajęta, a poeta idąc za całą masą beznogich, bezrękich, kalekich żebraków trafia na Dziedziniec Cudów.
Był rzeczywiście na tym strach budzącym Dziedzińcu Cudów, gdzie nigdy uczciwy człowiek nie znalazł się o tak późnej porze; w kręgu magicznym, gdzie znikał bezpowrotnie każdy urzędnik grodzki, każdy strażnik starościński, jeśliby się ośmielił tu zapędzić, w państwie złodziei, tej obrzydliwej brodawce na obliczu Paryża; w cuchnącym ścieku, z którego co rana wypływały i do którego co wieczór wracały, by gnić w nim przez całą noc, brudne wody występku, żebractwa, włóczęgostwa, zalewając zawsze ulice wszystkich stolic; w potwornym ulu, do którego o zmroku wracały ze swym łupem wszelakie trutnie społecznego porządku; w łże-szpitalu, gdzie Cygan, zbiegły mnich, wykolejony żak, łotr każdej nacji- Hiszpanie, Włosi i Niemcy, każdej religii; Żydzi, chrześcijanie, mahometanie i poganie, w dzień żebracy, pokryci malowanymi ranami, przeobrażali się nocą w zbójów, był krótko mówiąc, w ogromnej garderobie, gdzie ubierali się i rozbierali wszyscy aktorzy komedii, którą kradzież, prostytucja i zbrodnia od niepamiętnych czasów odgrywają na bruku Paryża.”
Nazwę swą dziedziniec zawdzięczał cudom, które się tam działy; żebracy i złodzieje- pseudoparalitycy i kalecy, będąc u siebie, przestawali udawać chorych.

Suskind, który swą powieść umieścił w początku XVIII wieku tak opisuje to miejsce:
„A w obrębie Paryża było znowu miejsce, gdzie panował smród zgoła infernalny, pomiędzy ulicami aux Fers i de la Ferronnerie, mianowicie na Cmentarzu Niewiniątek. Przez osiemset lat chowano tu zmarłych ze szpitala Hótel-Dieu i okolicznych parafii, przez osiemset lat dzień w dzień tuzinami zwożono tu trupy i zrzucano do podłużnych dołów, przez osiemset lat w kryptach i kostnicach składano warstwami kości. I dopiero później, w przededniu Rewolucji Francuskiej, kiedy to niektóre groby zapadły się niebezpiecznie i smród występującego z brzegów cmentarzyska skłonił mieszkańców już nie do gołych protestów, ale do prawdziwych buntów, cmentarz został nareszcie zamknięty i zlikwidowany, miliony piszczeli i czaszek zsypano do katakumb Montmartre'u, a na tym miejscu urządzono targowisko.
Tu właśnie, w najsmrodliwszym zakątku całego królestwa, 17 lipca 1738 roku urodził się Jan Baptysta Grenouille. Był to jeden z najgorętszych dni roku. Upał
przygniatał cmentarz ołowianą czapą i tłoczył w sąsiednie uliczki powietrze ciężkie od odoru zgniłych melonów przemieszanego ze swądem palonego rogu. Gdy zaczęły się bóle, matka Grenouille'a stała za straganem rybnym przy ulicy aux Fers i skrobała ukleje, które uprzednio wypatroszyła. Ryby, rzekomo tegoż ranka świeżo złowione w Sekwanie, cuchnęły już tak strasznie, że ich smród głuszył smród trupów”.
Mniej więcej w miejscu, gdzie dawniej znajdował się Cmentarz, zwany cmentarzem Niewiniątek dzisiaj znajduje się Fontanna Niewiniątek. Myślę, że nie wszyscy turyści fotografujący się na jej tle zdają sobie sprawę z makabrycznej roli, jaką przez wieki spełniało to miejsce. Dopiero Ludwik XVI po zamknięciu cmentarza i jego likwidacji (przez lata wywieziono kilka tysięcy wozów z kośćmi z terenów cmentarza) przyznał tereny sprzedawcom ziół i warzyw.
W XIX wieku Hale rozwinęły się i rozrosły. Wówczas Napoleon III wmurował kamień węgielny pod budowę targowiska w nowym klasycznym stylu. Miała to być konstrukcja z żelaza („otwarte parasole”). Powstały tam nowoczesne, przestronne, jasne hale, które zaopatrywały mieszkańców miasta w podstawowe artykuły spożywcze i artykuły luksusowe. Pomnik Halom wystawił w swej powieści „Brzuch Paryża” Emil Zola. Ta lektura jeszcze przede mną.
Hale miały swój specyficzny klimat, były wyjątkowym miejscem, z którym wiązały się oryginalne postaci, rytuały, zwyczaje i język. Nie brakło tu zarówno prostytutek, złodziei, kloszardów, jak i zagranicznych turystów. Tworzyły one folklor dzielnicy.
Niestety dzisiaj trudno odnaleźć klimat Hal z czasów Drugiego Cesarstwa. W 1969 r. decyzją burmistrza miasta J. Chiraca zburzono dawne hale i wybudowano nowe. Mają one przypominać „żelazne parasole” starych hal, jednak moim zdaniem wyglądają nijako. Takie połączenie szkła i metalu, w którym znajduje się kolejne centrum handlowe. Nowym Halom zabrakło duszy.
Powtórzyć można za Hugo … żałość bierze człowieka, kiedy widzi w czyje ręce dostała się architektura … (u Hugo średniowiecza, tutaj Drugiego Cesarstwa) i w jaki sposób dzisiejsi partacze (tutaj politycy) traktują ruiny tej wielkiej sztuki (tutaj historii i tradycji).
Zauważyłam, iż prowadzone są prace budowlane wokół Hal. W związku z krytyką Hal prowadzone są prace modernizacyjne. Co powstanie w ich wyniku nie wiem, może nadadzą klimat temu miejscu, a może uczynią je jeszcze bardziej pospolitym. Czas pokaże.
Zdjęcia: 1. Les Halles Felix Benoist, litografia ok. 1870-1880 rok, 2. Hale wśród zieleni, 2. Fontanna Niewiniątek, 3. Hale wewnątrz

sobota, 24 września 2011

Konkurs nr 1 (6) z Paryżem w tle rozstrzygnięty

Przepraszam wszystkich uczestników, że tak długo musieli czekać. Nie sądziłam, że w Paryżu będę miała dostęp do Internetu. A dziś miałam gości i tak zeszło do wieczora. Przede wszystkim dziękuję za zainteresowanie i polecenie mi tylu książek.
Ponieważ nie mogłam się zdecydować z wyborem zwycięzcy zrobiłam losowanie (wybaczcie, ale nie mam sił na robienie zdjęć, no i nie mam maszyny losującej w postaci któregoś z moich siostrzeńców), więc od razu napiszę, że wypadło na Nemeni , którą poproszę o adres na maila guciamal@wp.pl
Nagrodą, tak jak obiecałam jest książka z Paryżem w tle oraz niespodzianki z Paryża (kalendarz, obrazki, zakładka do książek). Zestaw nagród na zdjęciu.
Następny konkurs ogłoszę 3.10.2011 r. tj. z okazji pierwszego roku istnienia mojego bloga na wirtualnej.

piątek, 23 września 2011

Paryż szlakiem literatury - część 2

Paryż końca XIX wieku jest tłem akcji wielu powieści. Jest to okres wielkich przemian w strukturze architektonicznej miasta, przemian zapoczątkowanych przez Napoleona III, a przypisywanych prefektowi Haussmannowi.
Wąskie uliczki ustępują miejsca szerokim, przestronnym alejom, powstają nowe parki, ogrody, place, bulwary, wyburzeniu ulega spora część średniowiecznej zabudowy miasta. Młody, nieznany dotąd nikomu architekt Charles Garnier wygrywa w konkursie na projekt budynku opery narodowej. Powstają pierwsze wielkie magazyny handlowe takie, jak „Le Bon Marche” i „Le Louvre”. Magazyny zajmują ogromną powierzchnię, mieszczą się na kilku piętrach obszernych kamienic, posiadają bogato udekorowane witryny i ogromne ilości towarów.
Taki obraz takiego Paryża wyłania się z kart powieści Emila Zoli „Wszystko dla pań”.
Dzisiaj klimat tamtego świata (drugiego Cesarstwa) można odnaleźć w dziewiątej dzielnicy Paryża. Tam znajduje się Bulwar Hausmanna, Opera Garnier i takie domy handlowe jak; Galeria Lafayette oraz Printems. Ta dzielnica wielkich magazynów handlowych przyciąga codziennie tysiące Paryżan. Na rogu ulic La Fayette oraz la Chaussee-d`Antin znajduje się dziesięciopiętrowy budynek Galerii Lafayette. Tam na 70 tys. metrów kwadratowych powierzchni znajduje się wszystko, nie tylko dla pań. Wystawy sklepów dzisiaj tak samo, jak w powieści Zoli wabią klientów. Galeria powstała ponad 115 lat temu. Jest to ekskluzywny dom handlowy, w którym ceny mogą przyprawić o szybsze bicie serca. Podobno najdroższa torebka wystawiona na sprzedaż kosztowała 15 tysięcy euro. Wybór towarów jest tak rozległy, że oszałamia dzisiejsze klientki niemal tak samo, jak wybór towarów w sklepie Oktawa Moureta.
Główną galerię przykrywa wspaniała secesyjna kopuła stanowiąca połączenie kolorowego szkła oraz metalu. Wygląda ona niczym witrażowe okna we francuskich katedrach, tyle, że dekoracje są bardziej świeckie.
Znajdujące się pod kopułą witryny wystaw wyglądają jak teatralne loże. Odnosi się tutaj wrażenie, jakby wszystko emanowało jakimś blaskiem, który przyciąga do siebie. Kobiety biegają z błyskiem w oku, który smuci ich mężów, a cieszy właścicieli. Ja również zaszalałam i zafundowałam sobie … kawę z rogalikiem. Była to najwspanialsza kawa i najsmaczniejszy rogalik, jakie spożyłam w Paryżu. I o dziwo wcale nie najdroższe. A może ten niepowtarzalny smak to zasługa otoczenia. Nie wiem. W każdym razie prawdy opisane przez Zolę są aktualne i dziś. Poza ruchomymi schodami w sklepie wszystko inne pozostało bez zmian, zwłaszcza żądza posiadania. Nie odmówiłam sobie również spaceru zarówno Bulwarem Haussmanna, Avenue Opera oraz Rue Lafayette.
Zdjęcia: 1. Galeria Lafayette- a raczej jej malutki fragment, 2. Widok parteru; perfumy i skóra, 3. Fragment Kopuły, 4. Witryny, wystawy, sklepiki w Galerii Lafeyette

A już jutro rozstrzygnięcie konkursu z Paryżem w tle

czwartek, 22 września 2011

Moje spotkania z impresjonistami

Pisałam już, iż nie wyobrażam sobie wizyty w Paryżu bez odwiedzin Muzeum Orsay. Ta mieszcząca się w budynku dawnego, nieczynnego dworca kolejowego galeria sztuki zawładnęła mną od pierwszych odwiedzin. Mieszczą się tam głównie dzieła impresjonistów i postimpresjonistów; od Moneta, Maneta, Degasa, Renoira, Pissarro, Sisleya po Touluse Loutreca, Van Gogha, Gaugina. To oczywiście tylko niektóre nazwiska twórców znajdujących się tu rzeźb i obrazów. Zawsze lubiłam impresjonistów. Wydaje mi się, że sympatia dla impresjonistów jest czymś tak naturalnym, jak naturalnym jest oddychanie. Ich obrazy są tak pełne prostoty, delikatne,ciepłe, pastelowe, takie naturalne, że nie sposób ich nie lubić. Można się nimi nie zachwycać, ale nie lubić - nie, to chyba niemożliwe. Niosą one za sobą jednocześnie pewną nutę romantyzmu, tajemniczości i niedopowiedzenia. A wszystko to dzięki nieostrym, trochę rozmytym konturom postaci, natury, budowli. Są takie świetliste.
Pierwsza wizyta w Orsay to był wybuch entuzjazmu, zachwyt i ogromne uniesienia. Pamiętam doskonale to bieganie pomiędzy obrazami, to zachłanne rejestrowanie wrażeń; okiem, sercem i telefonem komórkowym. A wszystko to spowodowane ograniczeniem czasowym. Popełniłam ten powszechny błąd nowicjuszki, która chce zobaczyć wszystkie obrazy i zapamiętać jak najwięcej. Mimo, że poniosłam wówczas porażkę spowodowaną zbyt dużą zachłannością to wyniosłam coś bezcennego z tamtej wizyty – ogromny ładunek emocji, które sprawiły, że tamtą pierwszą wycieczkę do Paryża mogłam (mimo wielu niedociągnięć) zaliczyć do udanych. Wizyta zaowocowała także żywszym uczuciem do tego nurtu XIX wiecznego malarstwa.
Druga wizyta (miała miejsce rok temu) była bardziej przemyślana i nastawiona głównie na zapoznanie się z malarstwem Pissarro. Byłam wówczas świeżo po lekturze Bezmiaru sławy Irwinga Stone. Czytając książkę marzyło mi się równoczesne oglądanie obrazów, o których akcie tworzenia pisał autor. Niestety wówczas w Polsce nie było jeszcze żadnego wydania albumu z dziełami Pissarro. Miałam co prawda parę albumów malarstwa impresjonistów, ale te pięć do dziesięciu reprodukcji to było bardzo mało. Dlatego też, kiedy trafiłam do Sali poświęconej w całości dziełom tego malarza mogłam skonfrontować swoje wyobrażenia z rzeczywistością.
Konfrontacja wypadła na korzyść rzeczywistości. Jego obrazy to głównie pejzaże, choć jest też parę scenek rodzajowych oraz widoki Paryża. Pissarro, jeśli wierzyć Irwingowi Stone, a ja mu wierzę, był zwolennikiem przemian w zabudowie Paryża. Mogą o tym świadczyć chociażby obrazy, na których uwieczniał paryskie bulwary. Avenue Opera, Bulwar Monmartre, Rue Saint Honore to tylko niektóre z jego paryskich obrazów. Poza dziełami Pissarra przyjrzałam się lepiej sztandarowym dziełom impresjonistów.
Oczywiście i ta wycieczka do Paryża nie mogła obyć się bez wizyty w Orsay. Tym razem skupiłam się na kilku dziełach. Po pierwsze chciałam upewnić się, jaką tonację ma obraz pasterki Pissarro. Pisałam o nie w zakładce moi ulubieńcy. W Internecie można znaleźć kilka wersji kolorystycznych obrazów; od świetliście jasnych, poprzez bajecznie kolorowe aż po ponure wpadające we wszelkie odcienie ciemności. Przyglądając się długo Pasterce (Dziewczynie z patykiem) doszłam do wniosku, iż obraz ma jedyną właściwą barwę. Coś pośredniego pomiędzy prezentowanymi w moim wpisie wersjami.
Po drugie z wielkim zdziwieniem odkryłam dzieło „Prawda” Josepha Lefebvre, które zamieściłam, jako ilustrację do wpisu na temat … Siła przekonań Prawda, czy mity. Okazało się, iż zdobi ono ściany Muzeum Orsay i wisi w bliskim sąsiedztwie „Źródła” Ingresa, przedstawiającego akt kobiecy wzorowany na Wenus Botticellego.
Po trzecie muzeum zawiera wiele odniesień do mojej ulubionej Opery Garnier. Po pierwsze to tutaj znalazła się rzeźba „Taniec” Jana Baptiste`a Carpeaux, która zdobiła fronton Gmachu Opery. Z powodu skandalu, jaki wywołała grupa nagich i dość swobodnie przedstawionych tancerzy oryginał rzeźby znalazł się w zbiorach muzeum. W Muzeum znajduje się także kilka kopii rzeźby. Ponadto w budynku znajduje się miniatura Opery Garnier w przekroju (zawierająca liczne detale i szczegóły architektoniczne) a także miniatury scenografii do oper i sztuk teatralnych.
Mogłabym tak mnożyć liczebniki w nieskończoność, ale niech o mojej radości przebywania wśród dzieł sztuki świadczy to, że była to moja trzecia wizyta w Muzeum i mam nadzieję, że nie ostatnia.
Drugą galerią poświęconą w dużej mierze malarstwu impresjonistów jest Muzeum Oranżerii. Znajduje się ono w ogrodzie Tulieries. Najbardziej znane dzieła tam eksponowane to Nenufary Moneta. Znajdują się one w dwóch salach w kształcie okręgu. Taki sposób ekspozycji wywołuje niesamowite wrażenie, znajdujemy się w środku, a dookoła otaczają nas Nenufary, można powiedzieć, że są to Nenufary z metra. Kiedy się je ogląda można dostać zawrotu głowy, jak na karuzeli, gdzie nie spojrzysz- tam nenufary.
Ponadto w Oranżerii znajdują się m.in. dzieła Cezanne i Renoira. Najbardziej spodobały mi się portrety dzieci pędzla Renoira, a w szczególności ten zamieszczony poniżej. Prawda, że słodki?
Kiedy odwiedzałam Muzeum Luwru byłam przekonana, że co jak co, ale impresjonistów tam nie znajdę. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy po salach „pełnych” płócien Corota natrafiłam na obrazy Pissarra, Renoira, Sisleya. To oczywiście zaledwie prześliźniecie się po temacie, bowiem wiele z obejrzanych przeze mnie obrazów wymaga osobnego wpisu i mam nadzieję, że uda mi się z czasem podołać temu zadaniu.
Zdjęcia; 1. Muzeum Orsay zdjęcie zrobione podczas rejsu po Sekwanie, 2. Monet Irysy w ogrodzie (z internetu), 3. Czerwone dachy Pissarro (z internetu), 4. Martwa natura Renoir, 4. Portret dziewczynki Renoir
Niestety jakość zdjęć obrazów jest nienajlepsza, jak wrócę do domu poszukam czegoś lepszego w internecie.
A teraz czas zabrać się za pakowanie.

środa, 21 września 2011

Paryż - szlakiem musicali

Dla takiej wielbicielki musicali jak ja, Paryż jest idealnym miejscem do słuchania utworów musicalowych i do zatracenia się w muzyce i w Paryżu zarazem. Tak się bowiem złożyło, iż akcja wszystkich moich ukochanych musicali dzieje się w Paryżu. Pierwszym z moich marzeń było wysłuchanie „Les Cathedrales” z musicalu Notre Dame de Paris (NDdP) w Katedrze. Ponieważ marzenia miewam realne, nawet mi się nie śniło, że kiedyś uda mi się wysłuchać musicalu w pierwotnej obsadzie z Garou, Peletierem, Segarą. Wystawiono go po raz ostatni w Paryżu w 2005 roku. Tymczasem życie potrafi nas zaskakiwać, czasami nawet pozytywnie. W styczniu zaplanowałam wrześniowy pobyt w Paryżu, a cztery miesiące później okazało się, iż w grudniu na Bercy odbędzie się koncert z pierwotną obsadą musicalu. Bilet już zakupiony, więc pozostały jedynie trzy miesiące radosnego oczekiwania, którą osłodzą mi gorycz powrotu do pracy.
Tymczasem mogłam sprawić sobie muzyczną ucztę wysłuchując paru utworów wewnątrz murów gotyckiej katedry. Przyglądając się słonecznym refleksom mieniącym się w kolorowych szkiełkach rozety słuchałam Bruno Pelletiera, który śpiewał o średniowiecznych katedrach, będących spełnieniem marzeń człowieka o sięgnięciu gwiazd (dwie siedemdziesięciometrowe wieże przez długi czas były najwyższymi punktami miasta).
Słuchając Garou, który proponował schronienie Esmeraldzie podziwiałam zadzierając wysoko głowę mieszkające na wieżach gargulce. Siedząc przed głównym ołtarzem wysłuchałam Ave Maria w wykonaniu Heleny Segary. Być może ktoś powie, że to świętokradztwo, ale dla mnie była to najpiękniejsza modlitwa. Aby nie wydać się wam jeszcze bardziej egzaltowaną niż jestem nie napiszę o wszystkich doznanych wrażeniach. Było to moje muzyczne siódme niebo; piękna muzyka w pięknym otoczeniu. W tej chwili nie wyobrażam sobie czegoś bardziej podniosłego. Ale wypowiadać będę się mogła dopiero w grudniu po koncercie na Bercy.
Moim pierwszym ukochanym musicalem, którego słuchałam tyle razy na płytce, że znam każde słowo, każdy akord i każdy gest aktorów (z filmowej wersji z Gerardem Butlerem) był Upiór w Operze. Akcja musicalu dzieje się w paryskiej Operze Garnier; na scenie, za kulisami, w garderobie i podziemiach, a kulminacyjnym punktem jest upadek kilkutonowego żyrandola na widownię. Od kiedy w zeszłym roku dowiedziałam się o możliwości zwiedzania budynku Opery, wiedziałam, że prędzej czy później znajdę się w nich.
Już wejście robi ogromne wrażenie, bo od razu stajemy się uczesnikami akcji Upiora. Przed nami znajduje się charakterystyczna marmurowa, biała klatka schodowa prowadząca do wejścia na widownię oraz do foyer Opery. To schody, na których odbywa się Bal w Operze w wersji filmowej (i musicalowej także). Możemy więc pląsając udać się na widownię. Kto by jednak miał odwagę robic taneczne pa, mając w pamięci scenę balu maskowego.
Widownia jest cała w purpurze i złocie. Purpurowe, aksamitne fotele, purpurowe tapety na ścianach, purpurowe dywany, kurtyna, a to wszystko wykończone złotymi elementami, ozdobami i rzeźbami. Kiedy oglądałam film wydawało mi się, iż scenografowie nieco przesadzili z nagromadzeniem elementów teatralnych. Teraz stwierdziłam, iż w scenografii filmu nie ma przesady, a jeśli nie jest ona wiernym odwzorowaniem gmachu Opery, to jest bardzo w jego klimacie. Wspaniały, ogromny żyrandol oświetla dekoracje namalowane przez Marca Chagala na suficie. Powstały one już po upadku żyrandola na widownię i po odnowieniu sufitu.
Najcudowniej wygląda ta część Opery, która nie zagrała w filmie. Foyer, ozdobione licznymi lustrami, (które dają efekt zwielokrotnienia przestrzeni, zabieg wykorzystany za przykładem Wersalu i jego sali lustrzanej), złoconymi rzeźbami, malowanymi plafonami sufitów oraz draperiami „kotar” oddzielających przestrzeń pomiędzy foyer a klatką schodową. A do tego żyrandole, ogromne, z tysiącami szkiełek, których światło odbija się w lustrach i złotych rzeźbach. Wszystko to sprawia wrażenie przepychu i elegancji. Nie wyobrażam sobie widzów – uczestników spektakli ubranych inaczej niż w stylowych toaletach z czasów Napoleona III(Budynek oddano do uzytku w 1875 roku). Zaraz przy drzwiach wejściowych możemy obserwować maszkarony, które przypominają te z podziemnego królestwa Eryka-Upiora.
Spacerowałam po foyer, zaglądałam na widownię, przechadzałam się po pięknej klatce schodowej, a buzia śmiała mi się od ucha do ucha. To się nazywa radość bezgraniczna. Kiedy wyszłam z budynku miałam wrażenie, że moją wycieczkę do Paryża mogę zaliczyć do szczególnie udanych, a był to dopiero drugi dzień pobytu.
Kolejny musical, (mimo całej sympatii jaką żywię dla Upiora, pomimo ogromu wzruszeń, jakich dostarczył NDdP) jest moim musicalem wszechczasów, najlepszym, najwspanialszym i najukochańszym. Jest to Les Miserables, adaptacja powieści „Nędznicy” Wiktora Hugo. Swoją drogą to zastanawiające, że Hugo tak mocno bronił się przed wszelkimi próbami przeróbki jego powieści na utwory muzyczne. Tymczasem okazało się, że dwa z jego najlepszych utworów są zarazem dwoma najlepszymi pomysłami na libretta musicali. Właściwie Nędznicy kojarzą mi się z Paryżem jako takim, a nie z konkretnym miejscem. Zresztą akcja powieści mimo, iż zahacza o topografię miasta, często dzieje się w miejscach wykreowanych przez pisarza.
Jest jednak takie miejsce w Paryżu, które jak żadne inne nadaje się do wysłuchania pieśni „ Słuchaj, kiedy śpiewa lud”. I chociaż powstanie, które opisuje Hugo rozgrywa się w 1832 roku i jako takie niewiele ma wspólnego z rewolucją 1789 roku to ja na Placu Bastylii, w miejscu, gdzie dziś stoi kolumna lipcowa z Geniuszem wolności widzę symboliczne miejsce, będące ukłonem w kierunku tych wszystkich, którzy walczyli przeciwko kajdanom niewoli. I przechodząc spod Budynku Opery Bastylii (który z powodu swej nowoczesnej konstrukcji wcale mi się nie podoba) pod Kolumnę Lipcową nucę sobie wraz z Enjolrasem i jego towarzyszami Do you hear the people sing?
No i na zakończenie cudowny musical „Moulin Rouge”. Nawet przeciwnicy musicalu muszą przyznać, że w sposób doskonały oddaje on klimat dzielnicy Monmartre z przełomu XIX i XX wieku. Akcja toczy się w Czerwonym Młynie, najbardziej charakterystycznym punkcie dzielnicy. To tutaj królował kankan, tutaj urzędował Touluse - Loutrec uwieczniając obrazki z nocnego, tanecznego życia Paryża, tutaj spotykali się artyści, którzy nie znajdowali uznania na oficjalnych salonach wystawowych, tutaj wreszcie zamożni paryżanie szukali nowych, pikantnych podniet. Po ciężkich doświadczeniach wojennych (wojna z Prusami w 1870 r.) Paryżanie chcą beztroski, zabawy, tańca, czegoś nowego. To wszystko znajdują w kabarecie, gdzie frywolne tancerki w czarnych pończoszkach, falbaniastych spódnicach fikają nóżkami w sposób pobudzający zmysły.
Dziś w Moulin Rouge odbywają się rewie, nastawione głównie na turystów. Od Czerwonego Młyna aż po plac Pigalle ciągną się sex- shopy, hotele, w których wynajmuje się pokoje na godziny oraz kina z filmami porno.
Najbardziej malowniczą częścią Monmartru jest Plac Tertre, na którym mieni się od kolorowych płócien paryskich malarzy. Dookoła placu znajdują się liczne kawiarenki, restauracyjki i punkty sprzedaży pamiątek, nierzadko można tu spotkać grających bądź śpiewających muzyków. Tutaj znajduje się charakterystyczna górująca nad miastem Bazylika Sacre Coure.
Na zdjęciach: 1. Gargulce (zdjęcie z Internetu, na deser, czyli na grudzień zostawiłam sobie wspinaczkę na wieżę i spotkanie z tymi potworkami, zawsze zostawiam coś na później, aby wrócić), 2. Rzeżba Taniec na frontonie gmachu opery Garnier (kopia- oryginał oglądałam w Muzeum Orsay), 3. Foyer w Opera Garnier, 4. Żyrandol i malowidła Chagala na suficie, 5. Kolumna Lipcowa na Placu Bastylii z Geniuszem Wolności, 6. Czerwony Młyn na Montmartre.
Dziś o musiacalch bez muzycznego tła, bo ciężko się tu dołącza pliki, może po powrocie uzupełnię.
Bardzo się starałam powstrzymać wszystkie achy i ochy na wodzy, ale to był odlot (pobyt w operze i słuchanie muzyki w Katedrze- kolejne spełnione marzenia).

wtorek, 20 września 2011

Luwr- raj dla zmysłów, czy miejsce dla znudzonych kobiet?

Akcja jednej z moich ulubionych książek zaczyna się w Luwrze. Jest noc. Kustosz Muzeum uciekając przed napastnikiem ściąga ze ściany Wielkiej Galerii jeden z obrazów Caravaggia, co powoduje uruchomienie stalowej kraty zamykającej pomieszczenie oraz włączenie alarmu. Aby poczuć atmosferę tajemniczości związanej z symbolami zawartymi w obrazach Leonardo trzeba by się udać do Muzeum w nocy. Za dnia wśród tłumu zwiedzających, błysków fleszy aparatów fotograficznych, gwaru podnieconych głosów byłoby to niezmiernie trudne. Jeśli jednak uda nam się wejść z pierwszymi grupami turystów można przynajmniej Wielką Galerię zwiedzać we względnym spokoju. Aby obejrzeć Monę Lisę w odosobnieniu należałoby otworzyć album z reprodukcjami albo zatrzymać kadr filmu „Kod da Vinci”, w momencie, w którym Langdon i Sophie docierają do obrazu. Tylko wówczas nie będzie tam tłumu Japończyków, ze słuchawkami przy uchu (audio-przewodniki), aparatami przy oku oraz kolegami i koleżankami u boku. Właściwie w Sali nr 6 nie powinien wisieć żaden inny obraz, któż bowiem będzie oglądał cokolwiek innego, kiedy tam, na ścianie za szybą z pleksi wisi TA MONA LIZA. Co z tego, że to kopia, co z tego, że taka malutka i trudno ją dostrzec, co z tego, że kobieta na obrazie pięknością nie grzeszy, kiedy ten zagadkowy uśmiech, te sekrety, tajemnice, symbole, (nieważne prawdziwe, czy tylko przypisane twórcy) sprawiają, że nie można obok obrazu przejść obojętnie.
To sam mistrz Leonardo zapoczątkował drogę do sławy obrazu nie chcąc rozstać się z intrygującym portretem. I ja przepycham się i mając Giocondę na wyciągnięcie ręki zadaję jej w duchu pytanie, czy kiedy pozowała przemknęła jej przez głowę myśl, iż mistrz w tym momencie uczynił ją nieśmiertelną.
Jako wielbicielka sensacyjno – fikcyjnych opowieści Dana Browna, nie mogę przejść obojętnie przez Wielką Galerię i nie zwrócić uwagi na opisywane w książce obrazy i otoczenie. Przyglądam się dokładnie podłodze, którą Langdon nazywa unikatową i wyjątkową. Zastanawiam się, które z płócien Caravaggia mógłby zdjąć ze ściany siedemdziesięcioletni kustosz muzeum oraz szukam w Sali nr 6 płótna Botticellego, które autor umiejscowił naprzeciwko Mona Lizy. I nie szkodzi, że parkiet galerii wygląda, jak ten w domu moich rodziców: zwykła klepka parkietowa ułożona w jodełkę, nie szkodzi, że nie widzę żadnego Caravaggia, który nadawałby się do uruchomienia kraty, wszystkie jego obrazy są albo zbyt duże i ciężkie, albo wiszą za wysoko. Nie znajduję również Botticellego na żadnej ze ścian Sali nr 6. Naprzeciwko kopii najsłynniejszego obrazu Leonardo (o wymiarach 77 na 53 cm) wisi bowiem jedno z największych płócien w Luwrze - Wesele w Kanie Galilejskiej autorstwa Veronessa (6 na 10 metrów). No, ale czy to wpłynie w jakikolwiek sposób na moją sympatię do książek tego autora. Nie sądzę. Podczas kolejnej wizyty będę znowu szukać odniesień do treści książki, bo wyobrażenia bywają silniejsze od rzeczywistości.
Zastanawiam się czasami, co sprawia, że pewne miejsca przypadają nam do serca od pierwszego wejrzenia, inne potrzebują trochę więcej czasu, a są i takie, którym nie jest dane pozyskanie naszej sympatii. Otóż Luwr podczas pierwszej mojej wizyty nie wytrzymał konkurencji z Muzeum Orsay, które odwiedzałam tego samego dnia przed południem.
Pierwsze zauroczenie spowodowało, że moje serce biło już tylko dla impresjonistów. Pamiętam obłęd w oku, z jakim latałam od obrazu do obrazu, od sali do sali, z piętra na piętro. Jak szalona robiłam zdjęcia i nerwowo spoglądałam na zegarek, przeklinając czas, że tak mu się spieszy. Dostaliśmy wówczas na zwiedzenie około dwóch godzin, które wykorzystałam co do mikro-sekundy wychodząc z budynku rozpromieniona i jednocześnie trochę zawiedziona, że tak krótko mogłam się cieszyć chwilą. Pod powiekami przewijały się jak w kalejdoskopie autoportrety Van Gogha, kobieta z parasolką i Nenufary (jedne z wielu) Moneta, Olimpia i Śniadanie na trawie Maneta, Tancerki Degasa, portrety Renoira, martwa natura i kwiaty Cezanne. W takim stanie ducha znalazłam się przed odwróconymi piramidami, gdzie czekał na nas przewodnik, który miał nas przegonić po Luwrze. Mówią, że trzy godziny w tym miejscu to sprint, jak więc nazwać półtorej godziny, podczas których obejrzeliśmy trzy sztandarowe eksponaty (czyli Wenus z Milo, Nike z Samotraki i Mona Liza) plus mały bonus (Madonnę wśród skał da Vinci, Madonny Rafaela oraz Arcimdoldo - pory roku).
Byłam wówczas zmęczona i zniechęcona i nawet słynna Mona Liza nie spowodowała żywszego bicia serca, a Wenus z Milo okazała się niezbyt pięknym posągiem. Lubię zwiedzać muzea, choć zawsze ubolewam, że jest to doświadczenie, które budzi mieszane uczucia. Z jednej strony zawsze towarzyszy mu zachwyt, że oto udaje mi się stanąć oko w oko ze sławnym malarzem, którego dzieła miałam okazję podziwiać dotąd jedynie w albumach. Z drugiej strony żal i przygnębienie, z powodu ograniczonej percepcji zmysłów. Ileż wspaniałych obrazów i rzeźb moje oko nawet nie dostrzeże w natłoku eksponatów. Zawsze wówczas robi mi się trochę smutno, z tego powodu, że ktoś wkładał całego siebie w dzieło tworzenia, a ja nawet nie „omiotę go wzrokiem”. W Luwrze z powodu ogromu zgromadzonych tam dzieł jest jeszcze obawa przed przytłoczeniem odbiorcy nadmiarem wrażeń. Dlatego przed wizytą należałoby wybrać sobie albo jeden dział do obejrzenia, albo konkretne dzieła, które chcielibyśmy obejrzeć i potem skupić się na nich, a wszystko inne oglądać tak przy okazji. Jeśli będziemy starali się choćby dotknąć wzrokiem każdy obraz, po wizycie w kilku salach, nie będziemy pamiętać niczego.
Oczywiście, jeśli ktoś jest pierwszy raz (i być może ostatni) na pewno będzie chciał zaliczyć 3 E. Na to wystarczy zaledwie parę minut ponieważ znajdują się one „dość” blisko siebie. Ale będąc w takim miejscu i nie skorzystać z szansy bliskiego tet-a-tet z ulubionym malarzem czy rzeźbiarzem byłoby grzechem zaniechania. Najlepiej przed wizytą sprawdzić, jakie dzieła waszych ulubieńców znajdują się w Luwrze, a potem zaznaczyć sobie na mapce kierunek zwiedzania. Zbiory są tak ogromne, że trzeba by długo szukać, aby trafić na twórcę, którego dzieł tutaj by nie było.
Wczoraj dysponując nieograniczoną ilością czasu mogłam czerpać prawdziwą przyjemność z wizyty. Udało mi się dotrzeć niemal do wszystkich dzieł, które chciałam obejrzeć. A przy okazji szukania wybranych obrazów natrafiałam na takie, o których nie miałam pojęcia, ze znajdują się w zbiorach Luwru, albo, że w ogóle istnieją.
Z trzech sztandarowych eksponatów najbardziej podoba mi się Nike z Samotraki. Kobieca postać z rozpostartymi skrzydłami, z powiewającą na wietrze szatą, w dumnej postawie stojąca na dziobie statku jest uosobieniem moich wyobrażeń o zwycięstwie. Posąg pochodzi z II wieku przed naszą erą, a ma w sobie coś z baroku; te rozpostarte skrzydła, te udrapowane szaty sprawiające wrażenie mokrych i przylegających do ciała.
Zanim jeszcze dotarłam do Wielkiej Galerii „odkryłam” coś cudownego. Dwa freski Botticellego odkryte w Villi w pobliżu Florencji. Na jednym z nich „Wenus i trzy gracje” kobiece postacie mają tak anielsko piękne twarzyczki, że wyglądają jak Madonny Lippiego, Fra Angelico, czy Rafaela. Fresk podobał mi się do tego stopnia, że zaszalałam i kupiłam sobie reprodukcję fragmentu dzieła.
Oczywiście odwiedzając Luwr musiałam odwiedzić Wielką Galerię; miejsce ekspozycji malarstwa włoskiego, głównie renesansowego. Podczas pierwszej wizyty przytłoczona nadmiarem obrazów widziałam niewiele. Tym razem mogłam zatrzymać się przy każdym obrazie. Nie będę pisać tu o wszystkich obejrzanych dziełach, ale zarówno wielkość twórców, jak i ich ilość była imponująca.
Szczególny sentyment mam do Vermeera, dlatego bardzo długo szukałam jego obrazów. Już niemal gotowa byłam się poddać i zmierzałam w kierunku wyjścia, kiedy podjęłam ostatnia próbę i stanęłam naprzeciwko malutkiego obrazu Koronczarki. Przyznam się, że nie spodziewałam się, iż jest tak niepozornej wielkości. Nigdy nie spojrzałam w albumie na wymiary dzieła. Mam wrażenie, że jest nawet mniejszy niż Mona Liza.
No i jeszcze jedno odkrycie tego pobytu w muzeum – malarz o nazwisku La Tour; jego Maria Magdalena powaliła mnie niemal na kolana. Ten barokowy malarz, którego ciemne obrazy nocy rozświetla malutki płomyk świecy skojarzył mi się z Caravaggiem.
Gombrowicz ponoć powiedział, że „do muzeów chodzą samotne kobiety, które nie wiedzą, co robić z czasem”. Ciekawe, co powiedziałoby na to, te około 9 mln osób odwiedzających rocznie Luwr.
Po tak długim wywodzie, chyba nie muszę odpowiadać na tytułowe pytanie.
Zdjęcia: 1. Wielka Galeria, 2. Leonardo, 3. Nike z Samotraki, 4. Koronczarka Vermeera, 5. Pokutująca Magdalena La Tour, 6.fresk Botticellego (zdjęcie z internetu)