Francuska kawiarenka literacka

środa, 19 października 2011

Warszawski kulturalny misz-masz, czyli jak spędzić miło urodziny

Kiedy opowiadałam znajomym, że wybieram się na urlop do Warszawy i do Krakowa większość z nich stwierdzała - Kraków, tak, tak to piękne miasto, ale Warszawy nie lubimy. Dodawałam więc gwoli usprawiedliwienia, że do Warszawy jadę z powodu zaplanowanych wizyt w teatrach. Znając moje opętanie musicalami wybaczone zostało mi dziwactwo w postaci podróży do stolicy. 
Był czas, kiedy nie lubiłam Warszawy twierdząc, że jest za mało europejska, jak na stolicę europejskiego kraju i za mało „staroświecka” (nie jest to najwłaściwsze sformułowanie), jak na miasto o tak pięknej historycznej przeszłości. Potem nadszedł czas, kiedy Warszawa w moich oczach zrobiła się zarówno dość europejska, jak i dość staroświecka. Dziś jednak, mam wrażenie, że europejskość przyćmiewa wszystko inne. Warszawa zaczyna mnie przytłaczać swoją metropolitalnością, drapaczami chmur, biurowcami, galeriami handlowymi, anonimowością. Teraz zostały mi niemal wyłącznie teatry, galerie, muzea. Ale czy to mało? Nie i jeszcze raz nie. Kiedy mieszka się w Gdańsku, mieście posiadającym jeden teatr z prawdziwego zdarzenia (szekspirowski ciągle w budowie) to naprawdę można stolicy pozazdrości ilości przybytków sztuki.
Tegoroczny urodzinowy wypad obejmował m.in. trzydniowy pobyt w stolicy.
A oto na ile udało mi się w ciągu tych krótkich trzech dni pobytu zaczerpnąć z kulturalnego bogactwa stolicy.
Przedstawienie Biała bluzka w Teatrze Och
Dwa nazwiska Osiecka i Umer, to duet, który daje rekomendację, że nie będzie banalnie i nudno. A jeśli dodamy do tego nazwisko trzecie – Janda robi się jeszcze ciekawiej. Opowiadanie Agnieszki Osieckiej wyreżyserowała Magdalena Umer, a w rolę tytułowej bohaterki wcieliła się Krystyna Janda.
Najpierw słowo o Teatrze. Trochę nietypowy to teatr. Mieści się on w budynku dawnego kina. Scena znajduje się pośrodku sali, a rzędy krzeseł po obu dłuższych bokach tejże sceny. Nad nią „rusztowania” lamp. Sala surowa, bez żadnych dekoracji. Wystój przypominający prowincjonalne kino z lat sześćdziesiątych. Dzisiejsze kina wyglądają o wiele ciekawiej. Co prawda nie jest celem wizyty w teatrze podziwianie boazerii, sztukaterii, czy żyrandoli, ale owa oprawa spektaklu jest nie bez znaczenia. Te wszystkie kotary, plusze, dywany, scena z jej dekoracjami stwarzają klimat i wzbogacają sztukę. No chyba, że ktoś będzie miał pomysł, jak surowe wnętrze przekształcić w scenerię wydarzeń. I myślę, że Magda Umer taki pomysł miała. Ale do tego wrócę za chwilę.

Treścią opowiadania Agnieszki Osieckiej jest historia kobiety zakochanej w opozycjoniście na tle czasów stanu wojennego. W treść akcji wplatają się wątki opozycyjnych spotkań, godzina policyjna, przeprawa z milicjantem, konsekwencje braku kartek żywnościowych, wolnorynkowe zakupy na bazarku, „załatwianie” kartek, zaświadczeń, stempelków, itp. Bohaterka jest „osobą nieprzystosowaną”, która nie chce wpasować się w tu i teraz, żyć odtąd - dotąd, nie chce podporządkować się bzdurnym nakazom. W świecie braku wolności szuka ucieczki w spotkaniach towarzyskich, alkoholu i wyśmiewaniu tzw. poważnych spraw poprzez zabawne rymowanki i dziwaczne pomysły. Ta dziwaczność zachowań bywa groteskowa, ale jest też śmieszna, choć czasami jest to śmiech przez łzy. Bohaterka ucieka od „normalności” czasów nienormalnych.
Kobieta nie potrafi też i nie chce zrozumieć, dlaczego jej ukochany poświęca tyle czasu „sprawie”, jej poświęcając go tak mało. Jej zachowanie jest też próbą protestu przeciwko postawie ukochanego. Ten protest ma wyrażać protest wielu kobiet, które miały nieszczęście urodzić się w tzw. „ciekawych” czasach. Matki, żony, kochanki ofiar historii; żołnierzy, powstańców, opozycjonistów, konspiratorów, których obowiązek, ambicja, poczucie sprawiedliwości, honor wzywają ku „sprawie”, którzy nie mają teraz dla was czasu córeczki i synkowie, nie maja go też dla swoich kobiet i przyjaciół. Spektakl jest też pytaniem o sens i cenę walki z wszelkim totalitaryzmem. Odpowiedzi na te pytania powinien każdy udzielić sobie sam.
I tu wracam do scenografii. Na dwóch przeciwległych ścianach za plecami widzów z jednej strony i przed ich oczami z drugiej strony znajdują się ekrany. No początku spektaklu wyświetlane są na nich zdjęcia i krótkie fragmenty filmów ze znanymi opozycjonistami. Na koniec zaś zdjęcia i fragmenty filmów o wielkich dyktatorach (może właściwiej było by nazwać ich wielkimi zbrodniarzami) – pojawiają się m.in.; Hitler i Stalin. Natomiast przez cały spektakl na ekranie pojawia się zbliżenie czasami całej postaci, a częściej twarzy aktorki; zbliżenie raz ostre i wyraziste, raz zamglone, a innym razem nienaturalnie wykrzywione, zaś momentami zwielokrotnione. Na scenie poza aktorką, zespołem muzycznym oraz obrotowym krzesłem nie ma nic więcej. Ten właśnie pomysł na scenografię jest moim zdaniem najlepszym rozwiązaniem dla przedstawienia i świetnym tłem akcji. Wydaje się nawet, że granie spektaklu na tradycyjnej scenie teatralnej nie oddałoby właściwie nastroju sztuki.
Odtwórczyni głównej roli pani Krystyna Janda jest aktorką kontrowersyjną. Albo się ją lubi, albo nie. Wiele osób razi jej sposób gry, odbierany, jako nienaturalny i przejaskrawiony.
Kiedy myślę Krystyna Janda pierwsze moje skojarzenie to egzaltacja. Jest w niej sporo egzaltacji, afektacji i rozedrgania. Ja lubię to jej często przesadne rozemocjonowanie. Czasami jej postacie są nieco przerysowane. Uważam jednak, że do roli tej nieprzystosowanej do życia, zbuntowanej, tej innej pasuje ona znakomicie. Jej postać jest nieco ironiczna, nieco histeryczna, nieco komediowa, nieco dramatyczna. I te wszystkie cechy moim zdaniem doskonale oddała pani Krystyna. 
Spektakl przeplatany jest piosenkami Agnieszki Osieckiej. Niektóre z nich wykonywane są bardzo ekspresyjnie, przy może zbyt głośnej muzyce, co powoduje, że ucieka część słów. Mnie bardziej podobały się te liryczne, śpiewane nastrojowo i cichutko. Ale w uszach i pamięci pozostanie mi znana głównie z interpretacji Maryli Rodowicz „Wariatka” doskonale zinterpretowana przez panią Jandę. Był to bardzo mile spędzony wieczór.
Wystawa na Zamku Królewskim
Przypadkiem zauważyłam plakat informujący o wystawie rysunków z dopiskiem Leonardo da Vinci. Ponieważ trwała jeszcze wystawa zbiorów z kolekcji Muzeum Czartoryskich z Krakowa (z Damą z łasiczką, czy jak inni ją zwą Damą z gronostajem) chciałam przekonać się, czy może moje zdanie na temat słynnego dzieła niemniej słynnego Leonardo nie uległo zmianie. Przyglądałam się długo i wnikliwie Damie ze zwierzakiem na ręku, o wiele dłużej niż Mona Lisie w Luwrze, (tam odgradzał mnie od dzieła spory tłum Japończyków, tutaj wraz ze mną obraz oglądała obraz tylko jedna para) no i .. nadal twierdzę, że nie jest to moje ulubione dzieło mistrza z Vinci.

W jednej z sal wyświetlano film na temat obrazu, przykładając dużą role, do sposobu ułożenia dłoni sportretowanej damy. Mnie jednak bardziej zainteresowało jej spojrzenie, takie nieobecne. Takie spojrzenie miewam zapewne często na nudnych szkoleniach i naradach (kiedy myśli moje błądzą w innej czasoprzestrzeni). Ten leciutki półuśmieszek sugerowałby, że modelka rzeczywiście myślami błądzi daleko poza atelier malarza.
Wystawa „Mistrzowie rysunku” z kolekcji prywatnej pani Barbary Johnson – Piaseckiej, którą mylnie wzięłam za wystawę rysunków Leonardo okazała się wystawą szkiców i rysunków różnych mniej lub bardziej znanych twórców z okresu XV - XX w. 
Z bardziej znanych był tam jeden szkic Leonardo da Vinci i jeden rysunek Sandro Botticellego. Gdyby nie „nazwisko” da Vinci na plakacie (sugerujące nieco mylnie, że wystawa jest wystawą rysunków mistrza), tylko niewielkie grono znawców wybrałoby się na nią, a tak frekwencja okazała się nieco większa, choć tłumów nie było.
W moim przypadku także zadziałało, jak magnes.  Muszę przyznać, że spodobały mi się rysunki.
Podobało mi się w nich, to że są takie „renesansowe”, choć tylko niektóre pochodziły z epoki Odrodzenia. Zarówno ich temat, jak i sposób przedstawienia wyrażały wg mnie to, co wiąże się z myślą przewodnią mojej ulubionej epoki; człowieka i jego boską cząstkę, człowieka, będącego podmiotem, a nie przedmiotem sztuki. Najbardziej spodobał mi się rysunek Andrea Mantegna „Zstąpienie Chrystusa do otchłani”. Na pierwszym planie odwrócony do widza plecami Chrystus przed bramą otchłani piekielnych, obok bokiem do widza postać jego pomocnika niewzruszona, trzymająca krzyż i gotowa podążyć za swym Panem nawet w czeluście piekła oraz dwie postacie ludzkie, kobieta przerażona pomysłem mistrza i uspakajający ją mężczyzna. A nad całą sceną dmący w trąbkę cherubin przypominający mi cherubinów z obrazów Botticellego.
Niestety nie udało mi się odnaleźć tego rysunku w internecie.

Musical Les Miserables w Teatrze Muzycznym. Cóż jest takiego w tym musicalu, że tak pokochało go moje serce. Nie wiem, czy potrafię to logicznie wytłumaczyć, ale przecież miłość z logiką nie wiele ma wspólnego, więc może nawet nie powinnam próbować. Les Mis zasługuje na osobny wpis, dlatego tutaj poprzestanę na stwierdzeniu, że musical ten nadal jest moim numer jeden na musicalowej liście przebojów.

Wizyta w Muzeum Chopina.

Bardzo byłam tego muzeum ciekawa. Reklamowane jest ono, jako jedyne tego rodzaju w Europie oraz jako najnowocześniejsze w Polsce muzeum multimedialne. Co prawda to samo twierdziła przewodniczka w Muzeum Monte Casino. No cóż każdy chwali swoje. Trzeba jednak przyznać, że zaczynamy doganiać Europę i w tej dziedzinie. Niedługo okaże się, że tradycyjne muzea to przeżytek. Jeśli nie ma w nich ruchomych obrazków, gaduły w ścianie oraz efektów dźwiękowych to nie ma po co wchodzić. Pomysłodawcy starają się jak mogą, aby przyciągnąć zwiedzających, aby uczynić odwiedziny w muzeum bardziej dostosowane do czasów powszechnej komputeryzacji i do oczekiwań współczesnego odbiorcy.
W tym przypadku nie jestem przeciwniczką wprowadzania nowych rozwiązań technicznych. Jeszcze potrafię się w nich poruszać, choć nie do końca tak sprawnie, jak młodsi. Można tam obejrzeć zdjęcia, ryciny, portrety, nuty, można przeczytać, a także posłuchać informacji na temat życia, twórczości, kobiet oraz podróży w życiu artysty. No i co najważniejsze można posłuchać muzyki. Właściwie nie ma możliwości, aby jej nie posłuchać, bo rozbrzmiewa ona wszędzie, od sali kinowej, poprzez salę, w której można samemu usiąść przy fortepianie i wysłuchać wybranej muzyki do sali doświadczeń, gdzie wyciągając odpowiednią szufladkę uruchamia się odpowiednie dźwięki. W Muzeum jest sporo słuchawek przez które można słuchać zarówno informacji, jak i muzyki. Sporo, ale chyba nie wystarczająco, bo zdarza się, że kilka rodzajów muzyki nakłada się na siebie. Podobnie, jak nakładają się na siebie różne rodzaje informacji czytane przez lektorów.
Myślę, że winą tego stanu rzeczy jest pewien brak ogłady, czy kultury zwiedzających; wystarczyłoby nieco przyciszyć głos, albo tam, gdzie to możliwe korzystać z słuchawek.
Można się tu dowiedzieć wielu interesujących rzeczy o naszym największym kompozytorze. Być może dla znawców twórczości Fryderyka nie są one odkrywcze, ale myślę, że i oni znajdą coś dla siebie odwiedzając to Muzeum. Mnie najbardziej podobał się koncert fortepianowy, jakiego wysłuchałam w kinie oglądając na ekranie typowe, polskie krajobrazy i pejzaże. Jeśli ktoś chciałby skorzystać ze wszystkich możliwości (wysłuchać wszystkich informacji oraz muzyki) powinien na jego zwiedzenie przeznaczyć parę godzin.
Nie tylko kulturą człowiek żyje.
Wizyta w Warszawie to nie tylko chodzenie od teatru do teatru, z wystawy na wystawę i z muzeum do muzeum. Nie obyło się bez tradycyjnych dla mnie spacerów po Starówce; poczynając od Placu Zamkowego, poprzez Barbakan, Krakowskie Przedmieście na Nowym Świecie kończąc. Spacery te miały nierzadko swój finisz w księgarni Traffic (u wylotu Chmielnej), co wiązało się z kolejnym książkowym zakupem.
Nie obyło się też bez degustacji kawy w licznych kawiarenkach i ciastkarniach. 
Była też tradycyjna wizyta w "Radio Cafe" (lokal vis a vis Teatru Roma na Nowogrodzkiej) na wczesnej kolacji ze znajomymi. Tym razem wbrew tradycji kolacja miała miejsce nie po, a przed spektaklem w Romie, a to z powodu późnej godziny zakończenia przedstawienia.
Była też niestety wizyta w Złotych Tarasach. Niestety, bo Galerii handlowych w trójmieście w przeciwieństwie do teatrów nie brakuje. Na swoje usprawiedliwienie muszę napisać, że było okrutnie zimno (choć może to tylko moje odczucie spowodowane przeziębieniem), więc wizyta w galerii była rodzajem obrony przed mrozem ;-).
Po raz pierwszy nocowałam w wynajętym mieszkaniu, a nie w hotelu, czy u znajomych i mogę śmiało wszystkim polecić ten sposób podróżowania, do którego namówił mnie kolega.
Wpisy dotyczące Krakowskiej części urodzinowej wyprawy oraz musicalu Les Mis zamieszczę kolejnym razem.
A tu można posłuchać Wariatki z Przedstawienia Biała bluzka

Zdjęcia: 1. Janda w przedstawieniu Biała Bluzka (z internetu), 2. Zamek Królewski w Warszawie, 3. Plakat wystawy na zamku, 4. Muzeum Chopina

10 komentarzy:

  1. Popieram takie spędzanie urodzin. Coś fantastycznego dla ducha.Nieźle to wymyśliłaś. Jestem za...
    Muszę zastanowić się nad taka formą urodzin.
    Dla krewnych i znajomych tort i kawa, tydzień przed urodzinami.
    A potem fajny wypad tym bardziej przyjemny bo to czerwiec.
    Sara-Maria

    OdpowiedzUsuń
  2. Dla mnie Warszawa nie jest ani Eurpoejska, ani staroświecka, tylko rozkopana:).
    Po tym kwękaniu gratuluję udanego wypadu:).

    OdpowiedzUsuń
  3. @Iza-dla mnie rozkopany jest Gdańsk i co gorsza w ciągłej budowie trasa W-wa -Gdańsk, stąd moje wizyty w stolicy muszę ograniczać albo planować z wyprzedzeniem sporym, aby cena biletu samolotowego była zbliżona do biletu PKP. A zdarza się, że bywa nawet niższa.
    @Saro-Mario- ja rodzinkę zapraszałam na kino i kolację w knajpie, a ostatnio z powodu kłopotu z doborem repertuaru odpowiadającego różnym gustom tylko do knajpy - po powrocie (wtedy jest sporo do opowiadania). Moje urodziny są niestety zimą, ale też bywa malowniczo, kiedy wracamy w śnieżnych tunelach :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Piękna ta Twoja warszawska wizyta.Ja lubię wypady do stolicy.To taka odskocznia od dnia codziennego , a i ode mnie w miarę blisko.Staram się zawsze jechać tam gdzie jeszcze nie byłam lub byłam dawno.Np w sierpniu (tylko się nie smiej) 4 godziny spędziłam w warszawskim zoo.Póżniej były knajpki, a na koniec oczywiście wieczorno-nocna Starówka .Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  5. @AgaB nie będę się śmiać, są różne zainteresowania i potrzeby. Nie byłam w warszawskim ZOO i nie wykluczam, że kiedyś i tam zawitam. Ja bardzo lubię parki i ogrody, poza tym, że uwielbiam musicale, teatry i niektóre muzea. Lubię też pozwiedzać knajpki, a nocna Starówka też należy do mojego stałego punktu programu.

    OdpowiedzUsuń
  6. Nie byłam w Teatrze Och w Warszawie. Bardzo lubię panią Jandę, więc może kiedyś się wybiorę. Mnie również spodobał się pomysł z urządzaniem sobie urodzinowego wyjazdu. Może nie do Warszawy, ale gdzieś bliżej domu chętnie bym wyskoczyła, zwłaszcza, gdybym mogła komuś podrzucić dzieci. :)Magda

    OdpowiedzUsuń
  7. A ja lubię Warszawę - pewnie dlatego, że tam nie mieszkam ;-) Jak tak sobie chodzę nieraz po tej naszej stolicy, to marzę o tym, żeby ją zobaczyć taką, jaka była w dwudziestoleciu międzywojennym, ten "Paryż północy" - myślę, że wówczas to musiało być naprawdę piękne miasto.

    OdpowiedzUsuń
  8. @Karolina - myślę, że trochę za mało znam Warszawę, aby ją w pełni docenić, wszak galerie, biurowce, domy ze stali i szkła są wszędzie, nie tylko w naszej stolicy. Każdy mój pobyt w Warszawie staram się poświęcić poznaniu jakiego nowego miejsca, choć i dziś mam swoje miejsca ukochane (Łazienki, Powązki, Muzea i Teatry). Z chęcią też przeniosłabym się w czasie do Warszawy sprzed lat.

    OdpowiedzUsuń
  9. Ach, te marzenia żeby ujrzeć Warszawę sprzed lat są niczym marzenia Allenowskiego bohatera "O północy w Paryżu" ;-)

    OdpowiedzUsuń
  10. @Karolino - Też mi się skojarzyło z allenowskim Północnym Paryżem

    OdpowiedzUsuń

Jestem bardzo rada z każdego komentarza, ale nie będę tolerować komentarzy agresywnych, wulgarnych, czy obrażających moich gości (innych komentatorów).