Do Arles udałam się głównie w poszukiwaniu Van Gogha, chciałam odnaleźć miejsca, w których bywał i tworzył, a jeśli nie miejsca to jakiś cień tamtych dni. Powyżej replika kawiarni, którą uwiecznił w obrazie Taras kawiarni nocą.
W czasie swego pobytu w Arles i w pobliskim St. Remy stworzył Van Gogh setki obrazów i rysunków. Nic z tego nie pozostało w mieście, którego mieszkańcy napisali do władzy żądanie, aby zamknąć go w szpitalu dla obłąkanych. Dokument ten opublikowała lokalna gazeta. Znajduje się on w Muzeum w Arletan w gablotce, ku wiecznej hańbie episjerów. Wnukowie wybaczyliby dziadkom okrucieństwo, ale nie to, że pozwolili przejść mimo ogromnej fortunie, jaką reprezentuje obecnie najmniejszy szkic podpisany imieniem Vincent (Zbigniew Herbert Barbarzyńca w Ogrodzie).
Rzeczywiście, niewiele pozostało w Arles pamiątek po Vincencie, nie ma już miejsc, w których mieszkał i przebywał. Słynny most w Arles, żółty domek, kawiarnia, której życie nocne uwiecznił padły ofiarą amerykańskich nalotów bombowych w czasie drugiej wojny światowej. Natomiast szpital, który tak często malował przekształcono w galerię multimedialną Espace Van Gogh. Zostały pamiątkowe tabliczki i reprodukcje obrazów w miejscach, w których je tworzył.
Ale jest coś innego, coś co znajdują nieliczni, to unoszący się w powietrzu duch szalonego rudzielca, coś co tworzy więź pomiędzy przeszłością a współczesnością, coś co pozwala współ-odczuć radość człowieka z powodu utrwalenia pięknych doznań, coś co pozwala zobaczyć to, co widział malarz pod powłoką zewnętrzności, coś, co pozwala dostrzec jądro rzeczy, a nie jedynie kolorowe, niepokojące pociągnięcia pędzlem szaleńca.
Ale jest coś innego, coś co znajdują nieliczni, to unoszący się w powietrzu duch szalonego rudzielca, coś co tworzy więź pomiędzy przeszłością a współczesnością, coś co pozwala współ-odczuć radość człowieka z powodu utrwalenia pięknych doznań, coś co pozwala zobaczyć to, co widział malarz pod powłoką zewnętrzności, coś, co pozwala dostrzec jądro rzeczy, a nie jedynie kolorowe, niepokojące pociągnięcia pędzlem szaleńca.
Vincent przyjechał do Arles w lutym 1888 roku. Przyjechał, jak pisał do siostry Will z dwóch powodów; dla podratowania zdrowia oraz dla poprawienia techniki malarskiej. Zafascynowany sztuką japońską pragnął odnaleźć tutaj tło dla obrazów wzorowanych na prostocie przekazu.
Na pierwszą pamiątkową tabliczkę natknęłam się pod Areną. Jest to reprodukcja obrazu Widzowie na Arenie w Arles. Arena (rzymski amfiteatr) zbudowany około pierwszego roku p.n.e. należy do największych atrakcji turystycznych miasteczka. Do dziś wykorzystywana jest do walki byków, koncertów oraz przedstawień operowych i teatralnych. Za czasów Vincenta często odbywały się tam walki byków, a ponieważ okna jego pokoju wychodziły na amfiteatr był on kilkakrotnie świadkiem tych przedstawień. Jednak to nie corrida fascynowała malarza, lecz kolorowy tłum, ludzkie zbiorowisko. To właśnie ono stanowi główny temat obrazu, podczas, gdy arena jest jedynie tłem wydarzenia, które nie tylko mało obchodziło Vincenta, ale i część widowni.
Na pierwszą pamiątkową tabliczkę natknęłam się pod Areną. Jest to reprodukcja obrazu Widzowie na Arenie w Arles. Arena (rzymski amfiteatr) zbudowany około pierwszego roku p.n.e. należy do największych atrakcji turystycznych miasteczka. Do dziś wykorzystywana jest do walki byków, koncertów oraz przedstawień operowych i teatralnych. Za czasów Vincenta często odbywały się tam walki byków, a ponieważ okna jego pokoju wychodziły na amfiteatr był on kilkakrotnie świadkiem tych przedstawień. Jednak to nie corrida fascynowała malarza, lecz kolorowy tłum, ludzkie zbiorowisko. To właśnie ono stanowi główny temat obrazu, podczas, gdy arena jest jedynie tłem wydarzenia, które nie tylko mało obchodziło Vincenta, ale i część widowni.
Podobnie, jak malarz nie zachwycam się walką byków i nie potrafię zrozumieć zachwytów publiki nad tym okrutnym widowiskiem, niezależnie od tego, kto kogo zwycięży (człowiek zwierzę, czy zwierzę człowieka). Co do areny porównania z rzymskim Koloseum nasuwają się same, przy czym Arena w Arles wypada tu niezbyt imponująco; dwa poziomy i 20.000 widzów na widowni to niewiele, aczkolwiek na potrzeby małej społeczności to całkiem spora budowla.
Arles urzekło Vincenta feerią barw.
Arles urzekło Vincenta feerią barw.
Niebiosa miały kolor tak jaskrawy, tak bezlitośnie i głęboko błękitny, że nie czyniły już wrażenia niebieskich; zdawały się raczej bezbarwne. Zieleń rozpostartych pól i łąk była tak intensywna, jak sama esencja tej barwy. Cytrynowe ogniste słońce, krwawoczerwona ziemia, krzycząca biel samotnej chmury nad Montmajour, co chwila zmieniająca się różowość sadów owocowych… nieprawdopodobne zaiste były to barwy. Jak mógł je ktoś odmalować? I jak mógł zmusić kogoś do uwierzenia, że są prawdziwe, choćby mu się udało przenieść je na płótno? Cytrynowy, błękitny zielony, czerwony i różowy- pięć straszliwych środków ekspresji rozszalałej, nieokiełznanej przyrody. [Pasja życia Irwing Stone].
Kiedy ma się to szczęście i przybywa do Arles w gorący, słoneczny dzień można zrozumieć zachwyt malarza dla intensywności barw. Słońce oślepia i przenika wszystko, od przyrody poczynając na budynkach i budowlach kończąc i trudno się dziwić, że obrazy nie są fotograficznym odbiciem rzeczywistości. Rzeczywistość miała odtwarzać dopiero co wynaleziona fotografia. Obraz miał być przetworzeniem rzeczywistości poprzez wizję artysty.
W liście do Will pisał;
Intensyfikując wszystkie barwy, dochodzi się do spokoju i harmonii. W naturze występuje coś podobnego do tego, co dzieje się w muzyce Wagnera, która, choć grana przez wielką orkiestrę jest pomimo to kameralna. […]A słońce w tych okolicach!- coś zupełnie innego […] Zapewniam cię, że w kraju, w którym się urodziliśmy, ludzie są ślepi jak krety i karygodnie głupi, ponieważ nie wysilą się bardziej i nie przeprowadzą… gdzieś, gdzie świeci słońce.[…] To co mnie uderza, i co czyni malowanie tak atrakcyjnym, to przejrzystość powietrza… tu człowiek może odróżnić kolory przedmiotów znajdujących się w odległości, na której przebycie potrzeba godziny; na przykład szara zieleń drzew oliwnych, trawiasta zieleń łąk, różowoliliowa bara przekopanego pola. [Derek Fell Kobiety w życiu Van Gogha]
Kolejną tabliczkę spotykam u wejścia do parku.
Już chociażby patrząc na zdjęcie można odnieść wrażenie, jak mocno operuje tu słońce, jego promienie prześwietlają obraz. I podobnie, jak na wcześniejszym obrazie najważniejszy jest dobór barw, intensywność odczuć, a nawet przerysowanie uczuć. Prostota tematu, przewaga doznań nad treścią, oddanie radości istnienia. Powaga rzeczy najprostszych; jestem, czuję, tworzę.
W parku widzę kilku potencjalnych Van Goghów, którzy bądź to pozazdrościli mistrzowi sławy, bądź poczuli bezwzględny imperatyw zatrzymania chwili w czasie. Nie ośmielam się jednak zakłócać ich aktu tworzenia pstrykaniem zdjęć, bo jest w tym ich zajęciu coś z misterium.
Siadam na parkowej ławeczce i pozwalam, aby czas i słońce przepływały przeze mnie leniwie i nieśpiesznie. Siedzę i wyobrażam sobie, że kilka metrów dalej w znoszonym, obszarpanym odzieniu, w słomkowym kapeluszu maluje Van Gogh maluje nie rozglądając się wokół, zatopiony w swój wewnętrzny świat. I tylko od czasu do czasu jakieś dziecko krzyknie "fou roux" i tylko od czasu do czasu wiatr szarpnie sztalugami.
Kolejną tabliczkę spotykam u wejścia do parku.
Już chociażby patrząc na zdjęcie można odnieść wrażenie, jak mocno operuje tu słońce, jego promienie prześwietlają obraz. I podobnie, jak na wcześniejszym obrazie najważniejszy jest dobór barw, intensywność odczuć, a nawet przerysowanie uczuć. Prostota tematu, przewaga doznań nad treścią, oddanie radości istnienia. Powaga rzeczy najprostszych; jestem, czuję, tworzę.
W parku widzę kilku potencjalnych Van Goghów, którzy bądź to pozazdrościli mistrzowi sławy, bądź poczuli bezwzględny imperatyw zatrzymania chwili w czasie. Nie ośmielam się jednak zakłócać ich aktu tworzenia pstrykaniem zdjęć, bo jest w tym ich zajęciu coś z misterium.
Siadam na parkowej ławeczce i pozwalam, aby czas i słońce przepływały przeze mnie leniwie i nieśpiesznie. Siedzę i wyobrażam sobie, że kilka metrów dalej w znoszonym, obszarpanym odzieniu, w słomkowym kapeluszu maluje Van Gogh maluje nie rozglądając się wokół, zatopiony w swój wewnętrzny świat. I tylko od czasu do czasu jakieś dziecko krzyknie "fou roux" i tylko od czasu do czasu wiatr szarpnie sztalugami.
Zostawiam malarza pogrążonego w pracy i udaję się na poszukiwanie nekropolii Les Alyscamps. Stare nekropolie mają w sobie coś, co sprawia, iż lubię je odwiedzać, a jak wyczytałam z pozostawianych u mnie komentarzy nie jestem w tym lubieniu osamotniona. Alyscamps to zniekształcona nazwa pól elizejskich; cmentarzysko sięgające czasów starożytnych. Legenda mówi, iż pochowano tu Rolanda i dwunastu parów, którzy ponieśli śmierć pod Ronncevaux. Dziś wśród opustoszałych sarkofagów stojących wzdłuż topolowej alei trudno byłoby odnaleźć rzeczone grobowce. Podobno trumny zmarłych, którzy chcieli być tu pochowani spuszczano na fale Rodanu, a specjalny cech grabarzy wyławiał je w Arles pobierając za to stosowną opłatę. W topolowej alejce wiodącej do kościoła Saint Honoreat malowali Van Gogh wraz z Gauguinem walcząc między sobą o palmę pierwszeństwa. I znowuż słońce operowało tak mocno, że nie udało się zrobić zdjęcia będącego dokładnym odwzorowaniem rzeczywistości i wyszła z tego jakaś impresja, gdzie gałęzie drzew (albo raczej ich cień) odbijają się na obrazie, jak w lustrze. I tutaj spotkałam kolejnych adeptów malarstwa, którzy próbowali realizować własne wizje. Właściwie alejka poza paroma Van Goghami w spódnicy była zupełnie opustoszała. Myślę, że tutaj malarz mógł spokojnie pracować nie narażony na drwiny i szyderstwa.
Inaczej rzecz się miała na tarasie kawiarni nocą. Na pewno nie było tam pusto, na pewno malarz wzbudzał kontrowersje, na pewno nie raz doszło do awantur i kłótni. Kawiarnia już nie istnieje, ale powstała niemal dokładna replika tamtej na Place du Forum. Stanowi ona kolejną z atrakcji turystycznych. Można tutaj zjeść całkiem smaczny posiłek oraz napić się kawy, a ceny nie są wcale zaporowe.
Vincenta fascynowało malowanie nocy. Nie ma w tym nic dziwnego, tak niespokojny duch odżywał w nocy.
Ogromnie mnie zajmuje malowanie nocy w plenerze. Inni rysują i malują takie obrazy w ciągu dnia, po wykonaniu wstępnego szkicu. Lecz ja znajduję satysfakcję w malowaniu takich obrazów natychmiast… to jedyny sposób, by pozbyć się konwencjonalnych scen nocnych z ich kiepskim bladożółtym, białawym światłem, podczas, gdy już zwykła świeca daje nam intensywne żółcie i pomarańczowe odcienie (Derek Fell Kobiety w życiu Van Gogha).
Malując swoje nocne obrazy wykorzystywał, jako źródła światła latarnie gazowe. Wydawało mu się, że barwy nocy są intensywniejsze niż w dzień. Sztuczne oświetlenie lamp przeciwstawione zostało naturalnemu światłu gwiazd oraz płonących w oknach świec, co nadaje obrazowi cech romantyzmu i tajemniczości.
Skoro nawet Van Gogha było stać na jadanie w Cafe de la Gare, tj. w kawiarni, którą malował i ja pozwoliłam sobie na małe co nieco w postaci owoców morza.
Skoro nawet Van Gogha było stać na jadanie w Cafe de la Gare, tj. w kawiarni, którą malował i ja pozwoliłam sobie na małe co nieco w postaci owoców morza.
Skoro jestem przy temacie nocy kolejna pamiątkowa tabliczka znajduje się nad Rodanem, gdzie powstała Gwieździsta noc nad Rodanem. I znowu intensywność barw, sztuczne światła latarni odbijające się w wodzie i migocące gwiazdami niebo. Aż żałuję, że nie mogę odwiedzić tych miejsc nocą, w takiej samej scenerii, w jakiej malował Vincent. Niestety mój pociąg odchodzi przed zmrokiem.
Mogę natomiast podziwiać migocące w wodach Rodanu małe iskierki słonecznych promieni, które wymuszają mrużenie oczu. Mogę też obserwować wypoczywających na zacumowanych do brzegu statkach ludzi, z których całkiem sporo oddaje się lekturze.
Mogę natomiast podziwiać migocące w wodach Rodanu małe iskierki słonecznych promieni, które wymuszają mrużenie oczu. Mogę też obserwować wypoczywających na zacumowanych do brzegu statkach ludzi, z których całkiem sporo oddaje się lekturze.
A ponieważ ten wpis rozrasta się do nadmiernych rozmiarów na zakończenie jeszcze tylko jedna tabliczka.
Miejsce, które przetrwało do dziś, choć zmieniło radykalnie swoje przeznaczenie. Jest to dawny szpital – Hotel Dieu w Ares, a dzisiaj centrum kulturalne. Na dawnym dziedzińcu nadal kwitną kwiaty, a w środku nadal znajduje się sadzawka. I w tym właśnie symbolicznym miejscu zakończyłam mój spacer z Vincentem po Arles, miejscu, w którym jego styl się ukształtował, miejscu, w którym powstały najpiękniejsze obrazy, miejscu, które wreszcie doprowadziło go do kresu wędrówki. Uff, a mnie ten wpis doprowadził prawie do kresu wytrzymałości, bo choć dziś internet chodzi dużo lepiej, to ma odmienne od mojego wyobrażenie, jak powinien wpis wygladać i wstawia mi zdjęcia w zupełnie innej kolejności niz zamierzałam. Dlatego też - nie chcąc mu dzisiaj podpaść zostawię tak jak jest, a korektą zajmę się po powrocie.
Udał mi się ten spacer z Vincentem. Udał tak bardzo, że Arles odwiedziłam dwukrotnie.
Wrażenia trochę chaotyczne, spisane na gorąco zaraz po powrocie z Arles z wykorzystaniem cytatów zapobiegawczo wynotowanych wcześniej podczas lektury Barbażyńcy w Ogrodzie oraz Pasji życia (Kobiety Van Gogha mam ze sobą), jedynie zdjęcia wstawiałam i wstawiałam i wstawiałam.
Twój spacer śladami Van Gogha mnie zauroczył. Podziwiam pasje i pietyzm, z jakim podążyłaś jego tropem. Twoja wiedza o tym miejscu budzi szacunek.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Cieszę się, że się podobało. Z reguły to ja jestem pod wrażeniem Twoich wpisów i zdjęć. Ostatnio udało mi się troszkę o Van Goghu poczytać, jadąc w jakieś miejsce lubię jechać w poszukiwaniu osób czy zdarzeń historycznych, ale także artystycznych.
UsuńPomysł z tabliczkami i zdjęciami rewelacyjny! Nie tylko przeczytałam Twoją notkę, połknęłam ją z zachwytem. Udanego pobytu w Paryżu!
OdpowiedzUsuńPrawda, że pomysł super? Czy my nie moglibyśmy tak upamiętnia naszych twórców. Co prawda nie wiele osób zwraca na nie uwagę, ale kto ma zwrócić, ten zwróci. A pobyt był udany, tylko jak zwykle za krótki
UsuńPięknie i sugestywnie napisane. Dobrze że Arles się "ocknęło" choć późno...
OdpowiedzUsuńNo właśnie, a jakie tam nimi kierowały pobudki- spuśćmy zasłonę milczenia.
UsuńBardzo mnie zachęciłaś do odwiedzin Arles!
OdpowiedzUsuńMiejscowość ze wszech miar godna polecenia, zwłaszcza, jeśli ktoś lubi obrazy Van Gogha, a jeśli nie to miasteczko ma także inne zalety, o których tu nie napisałam, bo wpis wyszedł mi i tak przydługi
UsuńGosiu, dzięki twojemu postowi, dowiedziałam się więcej o Van GOGHU. Może kiedyś pojadę do Arles.
OdpowiedzUsuńJeśli się wybierzesz polecam biografię Van Gogha o której pisałam kilka postów wcześniej.
UsuńKawiarnia w Arles w stylu van Gogha musiała być przystankiem w podróży, mimo iż to tylko "obiekt na podobieństwo". Z przyjemnością przeczytałam o tym odczuwaniu ducha twórczego artysty. Obrazy nocne również są mi bliskie:)
OdpowiedzUsuńPiękna dokumentacja fotograficzna.
Muszę przyznać, że tak właśnie sobie ją wyobrażałam, i na zewnątrz i w środku, z czerwonym wystrojem wnętrz. Na prawdę żałowałam, że nie mogłam zostać po zmierzchu.
UsuńGosiu, przeczytałam Twój post trzy razy. Spacerowałam z Tobą i van Gogh'iem. To był najcudowniejszy, niezapomniany spacer...
OdpowiedzUsuńTeraz wiem, że ze wszystkich sił będę chciała zobaczyć Arles.
Wiem, jak trudno robi się zdjęcia przy ostrym świetle.
Pisałaś, że temperatura dochodziła do 28 st.C. To światło, słońce w Prowansji jest oślepiające.
Serdecznie pozdrawiam
Łucjo tyle jeszcze mamy miejsc do odwiedzenia, a ich lista rośnie wraz z czytaniem nowych wpisów, ale to chyba dobrze, oby tylko czasu, chęci, zdrowia i środków wystarczyło... Światło oślepia, ale mimo, iż nie lubię upałów, to jest jakieś takie przyjemne uczucie prześwietlenia przez słońce.
UsuńI znowu- myślę, że już po raz ostatni hurtowo (cały czas kłopoty z siecią) - dziękuje za wszystkie miłe słowa. Idywidualnie opoowiem po powrocie do domu, czyli pewnie w sobotę. Właśnie wróciłam ze spotkania z Czarą i Holly (paryskimi blogerkami- super dziewczynami), ale o tym jeszcze napiszę.
OdpowiedzUsuńTo słońce pewnie już w Twoim sercu zostanie... Małgosiu. Ociepli gorycz tragicznego życia mistrza i pozwoli lepiej doświadczyć jego geniuszu. Siły, która rosła na przekór...
OdpowiedzUsuńPięknych chwil jeszcze tam... i potem tu, po powrocie z nimi :-)
Tak, dzisiaj wróciłam i od razu dopadł mnie katar, ale w sercu wciąż piękny, słoneczny wrzesień w Prowansji. I wiele ciepłych uczuć dla biednego Vincenta, a może nie, może właśnie bogatego.
UsuńGosiu, czytam po raz kolejny i kolejny o Vincencie w Arles. Uważam, że to jest świetnie napisane, idealnie dobrane cytaty. Byłam dwa lata temu w Arles i tak jak Ty, byłam zachwycona, ale to już wiesz. Chodziłam po tych samych miejscach, robiłam tam zdjęcia, Twój wpis przenosi mnie teraz w to miejsce pełne słońca. Dziękuję.
OdpowiedzUsuńCieszę się, że ktoś podziela moje odczucia. Obawiałam się trochę, że wpis jest zbyt długi. Wszyscy mamy zbyt mało czasu i ciężko nam czytać długaśne teksty, ale jak widzę, choć kilka osób przeczytało, albo zajrzało. I muszę przyznać, że inspiracją był dla mnie twój wpis o Monecie i miejscach, w których malował, a które Ty odwiedziłaś.
OdpowiedzUsuńBrzmi jak kartka z przewodnika :) A takie wrażenia - jak piszesz chotyczne - są najlepsze! nie zmieniaj przypadkiem tego posta.
OdpowiedzUsuńZ jesiennymi już pozdrowieniami :))
Dzięki - zmieniałam jedynie troszkę rozstawienie zdjęć, bo miałam z tym kłopoty techniczne podczas wyjazdu.
UsuńDziękuję za uroczy spacer! Nigdy jakoś nie przepadałam za Van Goghiem, może dlatego, że przejadły mi się powielane jego reprodukcje, może znudziły te same obrazy...Ale Twoj wpis pokazał mi po prostu człowieka, z krwi i z kości, pasjonata albo jak kto woli, szaleńca czyli interesującego człowieka, jakoś inaczej patrzy się wówczas na artystę...I Arles, nieznane mi zupełnie, nigdy nie postawiłam tam nogi, a okazuje się, że warto...
OdpowiedzUsuńInaczej spojrzałam na jego obrazy, od kiedy przeczytałam jego biografię, od kiedy poczytałam trochę jego listów, od kiedy zrozumiałam, albo wydało mi się, że bardziej rozumiem jego i jego malowanie. Teraz dużo bardziej lubię jego obrazy niż kilka lat temu, kiedy Van Gogh to było jedynie nazwisko z kart historii sztuki, a nie, jak piszesz żywy człowiek. Człowiek ze swoją chorobą, szaleństwem, geniuszem, problemami i matką, która chciała w nim widzieć zmarłego wcześniej syna (także Vincenta).
OdpowiedzUsuńEch, ty detektywie wyborowy! Dzięki za wspaniały spacer. Bardzo podobało mi się to dreptanie po piętach Goghowi:)
OdpowiedzUsuńCieszę się, obawiałam się, że za długi ten wpis zrobiłam i nie będzie chętnych na czytanie.
OdpowiedzUsuńTwoje wpisy, te z podróży, te bogato ilustrowane, są takie, że nie można się po nich prześlizgnąć wzrokiem. Trzeba usiąść, poczytać, bez pośpiechu, spokojnie. Przyjrzeć się zdjęciom.
OdpowiedzUsuńDziękuję.
Lubię Vincenta, szaloną głowę. Mocne, grube pociągnięcia farbą. Słoneczny żółty kolor. Niebieską niebieskość.
Bardzo to miłe słowa, bo nigdy nie wiem, czy wpis zainteresuje potencjalnego czytelnika na tyle, aby przeczytać go od deski do deski :), czy aby przelecieć oczkami z niecierpliwością. Muszę się przyznać, że do Vincenta głębszym afektem zapałałam wcale nie tak dawno temu, a przyczyniła się do tego niepomiernie lektura jego biografii.
Usuńzazdroszcze i marze:)
OdpowiedzUsuńA ja marzę aby jeszcze tam wrócić.
OdpowiedzUsuń