Kilka już razy dałam na tym blogu wyraz swojemu rozczarowaniu spowodowanemu kondycją gdańskiego (a może nie tylko gdańskiego?) teatru. Jako osoba już nie młoda, mam szczęście (choć może to raczej nieszczęście - patrząc na moje oczekiwania) pamiętać złote lata Teatru Wybrzeże. Były to lata, w których grano spektakle, a nie eksperymentowano, w których dbano o słowo, treść i o widza. Dzisiejszy teatr niebezpiecznie przesuwa się w kierunku popkultury, masowości, komercyjności.
I oto dowiaduję się, że w Gdańsku powstaje pierwszy prywatny teatr impresaryjny. Prywatny teatr impresaryjny – to dopiero kojarzy się z komercją. Skoro prywatny – to musi na siebie zarobić, a skoro musi zarobić to musi przyciągnąć masowo (masowego?) widza, a skoro musi przyciągnąć to najlepiej czymś dostosowanym do poziomu intelektualnego widza zamożnego, bo w prywatnym teatrze bilety przecież nie są tanie. Czyli np. komedyjka w stylu May Day, albo Goło i wesoło.
Tymczasem właściciel na pierwsze przedstawienie wybiera dramat amerykańskiego pisarza Dawida Auburn w znakomitej obsadzie aktorów Teatru Polonia Krystyny Jandy.
Idę, jak w dym i przyznaję, że idę na aktorów, a nie na sztukę, której ani autor, ani tytuł kompletnie nic mi nie mówią.
Idę też z obawami, pamiętam bowiem występy wielkich aktorów na prowincji (dla stołecznych aktorów Gdańsk był prowincją), którzy przyjeżdżali tu sobie pochałturzyć (pominę nazwiska milczeniem) i idę też z nadzieję, bo może wreszcie coś się ruszy, bo może Gdańsk dostanie swoją drugą szansę, a może i Teatr Wybrzeże czując na plecach oddech konkurencji zmieni swoją politykę.
Nowy Teatr mieści się w świetnym punkcie, bo z jednej strony blisko największych punktów komunikacyjnych, niemal w samym centrum miasta, w budynku NOT-u, w którym znajduje się także restauracja (częsta bolączka teatrów to brak zaplecza gastronomicznego), choć z drugiej strony mieści się w pobliżu tzw. „wielkiej dziury wstydu”. Przed budynkiem od paru już lat znajdują się wielkie wykopy, otoczone oklejonym plakatami drewnianym płotem, w okolicy znajduje się sypialnia dla bezdomnych, a w bezpośrednim sąsiedztwie sklep Biedronka.
Po widowni nie spodziewałam się wiele dobrego, pamiętam ją z czasów występów z lat osiemdziesiątych (głównie kabaretowych, ale nie tylko). Tymczasem nie jest źle, krzesła ustawiono kaskadowo, więc nie ma problemu z widocznością, sala sprawia dość kameralne wrażenie, akustyka jest niezła. Siedziałam w szóstym rzędzie, który jest o jakiś metr wyżej nad rzędami wcześniejszymi i miałam wrażenie, że scenę mam na wyciągnięcie ręki. Dodatkowo przed spektaklem oraz w antrakcie widzowie zostali poczęstowani napojami (w tym wyskokowymi) oraz muzyką na żywo z fortepianu.
Dowód opowiada historię rodziny matematycznych geniuszy, w której pragmatyzm miesza się z naukowym szaleństwem. Na scenie widzimy taras wiejskiego amerykańskiego domku oraz fragment salonu. Tutaj rozgrywa się akcja sztuki. Catherine (Maria Seweryn) decyduje się zrezygnować ze studiów, aby zamieszkać z chorym ojcem Robertem (Andrzej Seweryn). Genialny profesor matematyki cierpi na poważną chorobę psychiczną i wymaga stałej opieki. Clare druga z córek profesora (Joanna Trzepiecińska) pojawia się dopiero po śmierci profesora i roztacza przed siostrą wizję szczęśliwego i spokojnego życia u boku jej i jej przyszłego męża. Chce zabrać ze sobą siostrę i zapewnić jej opiekę, gdyż podejrzewa u niej początki choroby psychicznej. W domku profesora pojawia się także od czasu do czasu jego były student Hal Dobbs (Paweł Ciołkosz), początkowo przychodzi do profesora, a po jego śmierci, porządkuje jego papiery w poszukiwaniu dowodu, nad którego odkryciem pracował profesor przez ostanie lata. Hal zdobywa zaufanie Catherine i otrzymuje od niej ów poszukiwany dowód. I nagle pojawia się wątpliwość, kto jest autorem dowodu; ojciec, czy córka, która odziedziczyła matematyczny geniusz.
Sztuka pokazuje trudne relacje między apodyktycznym ojcem a poświęcającą swoje ambicje dla opieki na nim córką. Pokazuje też, jak genialny umysł, który potrafi osiągać tak wiele nie jest w stanie dać szczęścia ani jego właścicielowi ani jego bliskim. Pokazuje opłakane skutki obłędu, który niszczy życie najbliższych; córki, która podjęła się bezpośredniej opieki nad ojcem i córki która podjęła się trudu sfinansowania tej opieki.
Nie da się ukryć, że większość osób przyszła na spektakl ze względu na pana Andrzeja Seweryna. Dowód jest pierwszą sztuką, w jakiej wystąpił w Polsce po 28 latach nieobecności w kraju, po latach grania w paryskiej Comedie Francaise. Aktor, który do tej pory grał wyłącznie w repertuarze klasycznym, grając pierwszoplanowe role, wystąpił tu w roli współczesnej i to roli niewielkiej. W pierwszym akcie pan Seweryn występuje zaledwie w jednej scenie, a potem już tylko przemyka się przez scenę. Częściej pojawia się w drugim akcie, ale i tam nie przyćmiewa pozostałych wykonawców, oddając im pole do popisu. Dyskretnie usuwa się w cień. Moim zdaniem jego rolą było przyciągnięcie widowni i to zadanie spełnił wyśmienicie, sala była zapełniona do ostatniego krzesełka. Andrzej Seweryn był tutaj partnerem dla swej córki (i dwójki pozostałych aktorów), jego gra, niezła, ale trochę statyczna i trochę na uboczu pozwalała wykazać się córce. Maria Seweryn pokazała w tej sztuce całe bogactwo swoich możliwości. Podobnie, jak jej mama (Krystyna Janda) gra żywiołowo, w sposób, który ja nazywam rozemocjonowanym, rozedrganym. Przynajmniej tak grała w Dowodzie. Nie miałam okazji oglądać jej w innych przedstawieniach. Ten sposób gry bardzo dobrze pasował do postaci Catherine; genialnej matematyczki, która poświęciła kilka lat życia na to, aby nie oddać ojca do zakładu, która sama zaczyna popadać w obłęd, kiedy jej zaufanie zostało zawiedzione. Bardzo podobała mi się także postać zagrana przez panią Joannę Trzepiecińską. Tę aktorkę oglądałam już w Warszawskiej Romie w roli Agnieszki Osieckiej w przedstawieniu Zabawki pana Boga i byłam jej grą zafascynowana. I tym razem pani Joanna udowodniła, że jest dobrą aktorką. Grała tę z pozoru nieczułą córkę, bardziej pragmatyczną, rzeczową, a jednak grała w sposób, który bronił postać Clare przed takim właśnie zaszufladkowaniem. No i jeszcze trzeba wspomnieć o bardzo dobrze zagranej postaci Hala przez (przyznaję) zupełnie mi nieznanego aktora. Jego gra nie przypominała gry, był bardzo naturalny, trochę naiwny, trochę podstępny, trochę szczery, trochę obłudny, taki co to raz wzbudzał naszą sympatię, aby za chwilę budzić zdziwienie. Spektakl mi się podobał głównie z powodu gry aktorów, nie
mam zastrzeżeń do scenografii; prostota sprawdza się najlepiej. Sama
sztuka nie jest może zła, ale mam zastrzeżenie do potraktowania jej w
sposób nieco tragikomiczny (przez dodanie pewnych zachowań wymuszających
wybuchy śmiechu na widowni). Myślę, że przez to mogło umknąć jej główne
przesłanie (granice poświęcenia, dziedziczenie szaleństwa, samotność
geniusza, zaufania i braku zaufania w miłości). Ale to oczywiście moja opinia.
Mnie sprawiło dużą przyjemność obejrzenie tak dobrze grającej czwórki aktorów. Natomiast bardzo chętnie obejrzałabym coś bardziej teatralnego w nowym teatrze w Gdańsku, z którym nie ukrywam wiążę duże nadzieje.
Moja nieprofesjonalna ocena gry aktorskiej 5,5/6,
całości 4,5/6
Zdjęcia pochodzą z internetu- zakaz fotografowania podczas przedstawienia, a sam moment ukłonów był tak szybki, że nie zdążyłam wyciągnąć aparatu, chcąc wcześniej dać brawa aktorom.
Znowu jakieś problemy techniczne :(
|
Nie tak dawno oglądałam amerykański film na podstawie tej sztuki (szczerze mówiąc nie widziałam jego pierwszych momentów i tytuł mi umknął)gdzie rolę Catherine grała Gwyneth Paltrow która była po prostu wspaniała. Film bardzo mnie wciągnął, mimo że był bardzo statyczny jeśli chodzi o akcję (teraz wiem dlaczego). Wspaniale przedstawiał postać zarówno ojca jak i córki u których matematycznemu geniuszowi towarzyszyła iskra szaleństwa. Choć muszę przyznać że co do tego miałam wątpliwości gdyż kiedy się głębiej zastanowiłam nad tym zaczęłam mieć wrażenie, że to raczej tym "normalnym" czegoś brakuje a ich sposób rozumowania jest płaski i pozbawiony polotu...Cieszę się że dobrze się bawiłaś, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńCzytałam o ekranizacji sztuki. Ja nie oglądałam, więc nie mam skali porównawczej. Część krytyków pisze, że przedstawieniu daleko do filmowej ekranizacji. Mnie trudno się wypowiadać, w każdym razie czas spędziłam miło i może nie było to najlepsze przedstawienia jakie w życiu widziałam, ale całkiem niezły popis gry aktorskiej i dobrze spędzony czas. A co do normalności- to chyba często można zadać sobie to pytanie, kto jest normalny, a kto jest szaleńcem, gdzie jest ta granica normalności. Robert w wykonaniu Seweryna raczej nie pozostawiał wątpliwości co do swojej choroby, ale już Cathrine i owszem.
OdpowiedzUsuńNo to złapałaś oddech kultury wysokiej. Cenię grę wymienionych aktorów. Życzę dobrego i bardzo dobrego dalszego ciągu:)
OdpowiedzUsuńDziękuję, ja też sobie tego życzę, bo bardzo, ale to bardzo lubię teatr, a ostatnimi czasy byłam go pozbawiona z powodu właśnie owej komercjalizacji teatru. Mam nadzieję, że Agencja pana Furgo, która jest właścicielem nowego Teatru nie pójdzie na łatwiznę i oprócz przedstawień - lekkich, łatwych i przyjemnych, komedyjek dla każdego sprowadzi nam troszkę przedstawień z górnej półki- liczę i na dobry repertuar i dobrą obsadę. No i może rodzimy teatr, który także dysponuje kilkoma b.dobrymi aktorami zmieni podejście do widza.
UsuńNiech zatem to będzie początek dobrych zmian, tego miłośniczce teatru życzę :)
OdpowiedzUsuńI dygresyjnie, jak to ja: przypominam sobie krakowski Festiwal Miłosza, wielki, duszny namiot na Placu Szczepańskim, dyskusję o mającym się niebawem ukazać tomie korespondencji między Miłoszem a Iwaszkiewiczem. Za stołem Barbara Toruńczyk i jeszcze ktoś z Wydawnictwa Literackiego i Andrzej Seweryn. Książka nie była wtedy jeszcze nawet w druku i Andrzej Seweryn trzymał w ręce luźne kartki. I czytał te listy sprzed 70 lat tak, że widziało się młodego chłopaka piszącego do wielkiego, uznanego już pisarza, czas nie grał żadnej roli.
Takie wspomnienie. Improwizowany spektakl teatralny. I może to naiwne, co teraz napiszę - ale żaden, choćby najlepszy film, nie ma tej siły bezpośredniego współuczestniczenia.
Takiego bezpośredniego współuczestnictwa w spektaklu, żywym słowie, koncercie nie zastąpi żadna taśma celuloidowa, czy przekaz cyfrowy. Pewnie dlatego tak mi tego brakuje i nie mogę odżałować, że wszystko tak się zmienia, niestety moim zdaniem na gorsze. Choć może tak mawia zawsze starsze pokolenie, narzekając na zmiany, może ich nie rozumiemy, trudno nam się z nimi pogodzić i dlatego tak tęsknimy za tym co było. Ale z drugiej strony często słyszę takie głosy słyszę z ust moich sporo młodszych koleżanek, więc jest coś na rzeczy. Wcale się nie dziwię, że tak pięknie wspominasz tamten wieczór, też przechowuję kilka takich cudnych wspomnień w zakamarkach pamięci.
OdpowiedzUsuńByłem, widziałem, może nie genialne, ale niezłe, oby tak dalej. Też mam nadzieję, że będą się tu odbywały przedstawienia prawdziwego teatru, a nie tylko łatwe w odbiorze komedyjki. Andrzej S.
OdpowiedzUsuńAndrzeju, a zatem jest nas co najmniej dwoje :)Do zobaczenia na kolejnych przedstawieniach
OdpowiedzUsuńTeatr eksperymentujący zaciekawia pomysłami, ale po pewnym czasie nie wzbudza już takich emocji, więc bywa, iż twórcy silą się na coraz bardziej dziwaczne pomysły. Właściwie pożądane byłyby właściwe proporcje między eksperymentowaniem,klasyką, bo tylko tzw. normalność może przyciągnąć widza. Nie tyle żart, śmiech, kabaret, co problemy do przemyślenia ukazane w kolejnych odsłonach mogą naprawdę zainteresować.
OdpowiedzUsuńDobra, wszechstronna recenzja:)
Jestem tego samego zdania, ale godzę się na kompromis, niech sobie urozmaicają repertuar, niech przeplatają go komedyjkami dla niewybrednego widza, ale niech też dadzą trochę klasyki, bo naprawdę wielu widzów jej łaknie. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń