.. dusi mnie nadmiar pism, druków, książek. ..wszystko to, nie mieszcząc się już na półkach, leży na stołach, na podłodze, wszędzie. Myśl nie może się poruszać, nie może oddychać. Jestem jak Pompeja pod deszczem popiołów; nie chcę ich pomnażać. Kiedy zdarza mi się otworzyć którąś z nowych książek, zdaje mi się niemal zawsze, że tę odrobinę prawdy i nowości, można by wyrazić krócej- albo też nie mówić wcale. Dlatego też, kiedy mnie samemu przychodzi ochota na pisanie, waham się i zapytuję siebie; czy naprawdę warto to powiedzieć? Czy inni nie powiedzieli tego przede mną? Czy ja sam tego już nie powiedziałem? I milknę …
Ten cytat z Dzienników Gide`a wytłumaczy może lepiej niż ostatni wpis ciszę na blogu. Ktoś napisał o ociężałości umysłowej, ktoś inny o niemocy twórczej, a ja napisałabym jeszcze o świadomości tego, że wszystko co ważne zostało już powiedziane, a my tylko łudzimy się, że uda się powiedzieć to inaczej, ale czy lepiej? A z drugiej strony jest w nas potrzeba dzielenia się z innymi własnym widzeniem świata, nawet jeśli nasi przodkowie wypowiedzieli już cały alfabet słów a w swoich przekazach zawarli całą gamę wzruszeń.
Codzienność spowodowała, iż zapomniałam, jak bardzo potrzeba mi wyrwania się z czterech ścian i popatrzenia na świat z innej perspektywy.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności udało mi się połączyć służbowy wyjazd z radością odkrywcy. Po odrobieniu pańszczyzny w postaci przejrzenia setki papierków i zapisania kilkudziesięciu stron różnych dyrdymałów (bardzo ważnych, istotnych, twórczych, a jakże) mogłam oddać się temu, co lubię najbardziej. W przeciągu tygodnia udało mi;
Obejrzeć sztukę Kamień w Teatrze Współczesnym. Gdyby nie
napisała o tym przedstawieniu Kasia z Mojej pasieki byłoby dla mnie pustym dźwiękiem. Nie znałam ani sztuki, ani autora. Rzecz dzieje się w Niemczech na przestrzeni kilkudziesięciu lat (od 1935 do 1993 roku). Trzy kobiety odgrywają podwójne (a nawet potrójne role). Rodzinna historia o bohaterstwie dziadka Wolfganga, który miał uratować żydowską rodzinę przed zagładą okazuje się fikcją, którą zbudowała sobie Babcia Witha, aby życie było prostsze, a może bardziej znośne. Karmione rodzinnym przekazem córka i wnuczka nie potrafią pogodzić się z bolesną przeszłością. Sztuka mówi o zakłamywaniu przeszłości przez jednych oraz o ciężkim radzeniu sobie z niewygodną prawdą przez drugich. Piękną recenzję można znaleźć u Kasi. Ja dodać mogę tylko, iż jestem pod wrażeniem kunsztu aktorskiego pań, które płynnie przechodziły od jednej roli do drugiej w rozsypanych w czasie scenach. Niezła sztuka i fantastycznie zagrana. Teatr, jakiego rzadko ostatnio doświadczam. A widownia zapełniona zaledwie w połowie. Czy to oznaka tego, iż rośnie zapotrzebowanie na sztuki lekkie, łatwe i przyjemne (zbyt lekkostrawne). Mam nadzieję, że nie. Sztuka jest trudna (zarówno w swej wymowie, jak i w odbiorze, bo trzeba skupienia, aby nadążyć z przeskokami w czasie), ale godna ze wszech miar polecenia wymagającemu widzowi.
napisała o tym przedstawieniu Kasia z Mojej pasieki byłoby dla mnie pustym dźwiękiem. Nie znałam ani sztuki, ani autora. Rzecz dzieje się w Niemczech na przestrzeni kilkudziesięciu lat (od 1935 do 1993 roku). Trzy kobiety odgrywają podwójne (a nawet potrójne role). Rodzinna historia o bohaterstwie dziadka Wolfganga, który miał uratować żydowską rodzinę przed zagładą okazuje się fikcją, którą zbudowała sobie Babcia Witha, aby życie było prostsze, a może bardziej znośne. Karmione rodzinnym przekazem córka i wnuczka nie potrafią pogodzić się z bolesną przeszłością. Sztuka mówi o zakłamywaniu przeszłości przez jednych oraz o ciężkim radzeniu sobie z niewygodną prawdą przez drugich. Piękną recenzję można znaleźć u Kasi. Ja dodać mogę tylko, iż jestem pod wrażeniem kunsztu aktorskiego pań, które płynnie przechodziły od jednej roli do drugiej w rozsypanych w czasie scenach. Niezła sztuka i fantastycznie zagrana. Teatr, jakiego rzadko ostatnio doświadczam. A widownia zapełniona zaledwie w połowie. Czy to oznaka tego, iż rośnie zapotrzebowanie na sztuki lekkie, łatwe i przyjemne (zbyt lekkostrawne). Mam nadzieję, że nie. Sztuka jest trudna (zarówno w swej wymowie, jak i w odbiorze, bo trzeba skupienia, aby nadążyć z przeskokami w czasie), ale godna ze wszech miar polecenia wymagającemu widzowi.
Obejrzeć Pana Jowialskiego w Teatrze Polonia. Jeśli ktoś nie ma ochoty na myślenie w teatrze, roztrząsanie moralnych dylematów, potrzebuje odprężenia, a jednocześnie nie przepada za papką w rodzaju Goło i wesoło, czy Mayday to Pan Jowialski spełni jego oczekiwania. Sztuka to na pierwszy rzut oka ramotka; prosta fabuła z przerysowanymi postaciami. Jednak jak się jej bliżej przyjrzeć to fantastyczny przekrój ludzkich charakterów. Pan Jowialski (Marian Opania) sypiący przysłowiami, skłonny do żartów i krotochwili to inteligentny obserwator rzeczywistości, który dostrzega więcej niż by się mogło wydawać, pani Jowialska (Magdalena Zawadzka) potulna małżonka, nieśmiało ganiąca męża za skłonność do figli, szambelan Jowialski (syn w/w) safandułowaty małżonek, nie mający własnego zdania, żyjący w świecie swoich zainteresowań ptaszkami, pani Szambelanowa (Krystyna Janda) nie znosząca sprzeciwu żona powtarzająca do znudzenia historyjki o swym pierwszym mężu. Główną zaletą przedstawienia była fantastyczna gra aktorska. Widać, iż aktorzy sami bawią się doskonale odgrywając role z dystansem do własnych postaci i z humorem. Grający rolę szambelana pan Malajkat tak wczuł się w postać, iż rozbawił nie tylko publikę, ale i aktorów. Może to nieprofesjonalne, kiedy aktor jest „ugotowany”, ale jakże sympatyczne i zabawne. Nie miałam pojęcia, jak wiele znanych do dziś przysłów i powiedzonek pochodzi z tej sztuki Fredry. Uśmiałam się setnie, a ze mną cała widownia. A jeszcze do niedawna wydawało mi się, że dobrej komedii w teatrze już nie zobaczę.
Uczestniczyć w spektaklu Lekcja historii – piosenki Jacka
Kaczmarskiego w teatrze Ateneum. Lekcja historii to zestaw utworów poświęconych refleksjom nad kilkoma znanymi obrazami, a zarazem opowieść o fascynacji malarstwem. Komentarz do dzieł malarskich dowodzi niezwykłej erudycji i talentu do przekształcenia swoich obserwacji w utwory poetyckie. Dla ułatwienia zrozumienia tekstu wykonanie każdego utworu poprzedzono prezentacją obrazu oraz komentarzem narratorskim wygłoszonym przez pana Piotra Fronczewskiego. Jeśli do tego wszystkiego dodać rewelacyjne wykonanie utworów (Jacek Bończyk, Julia Konarska, Wojtek Brzeziński i Wojtek Michalak) i doskonałą akustykę małej sceny to mamy dzieło doskonałe. Słuchałam całą sobą, robiło mi się ciepło na sercu i chciałam, aby to trwało i trwało. Podczas wykonywania utworu Autoportret Witkacego musiałam powstrzymywać się, aby nie nucić wraz z wykonawcą. Nie potrafiłabym wskazać jednego utworu, który najbardziej chwycił za serce, ale wyróżniłabym Rejtan, czyli raport ambasadora (inspirowany obrazami Matejki) -rzecz o przeszłości, a jakby o dniu dzisiejszym, Krzyk (inspirowany obrazem Muncha) – wykonany tak przejmująco, tak plastycznie, że aż ciarki przechodziły po plecach i wspomniany Autoportret Witkacego – który wciąż mam w głowie. Spektakl uświadamia, jak różnie odbieramy świat, jak inaczej patrzymy na te same rzeczy, jak czasami nie potrafimy dostrzec tego co oczywiste, a także mówi o tym, ile uniwersalizmu jest w malarstwie, poezji i muzyce. A połączenie tych trzech sztuk to potrojenie doznań estetycznych. To była prawdziwa uczta duchowa. Osoba towarzysząca mi po wyjściu
z teatru skomentowała: jaki ten świat jest popieprzony, nienawidzę tego świata, ja zaś odpowiedziałam - a ja go kocham, bo są na nim ludzie, którzy potrafią pokazać jak jest piękny tworząc takie dzieła.
Kaczmarskiego w teatrze Ateneum. Lekcja historii to zestaw utworów poświęconych refleksjom nad kilkoma znanymi obrazami, a zarazem opowieść o fascynacji malarstwem. Komentarz do dzieł malarskich dowodzi niezwykłej erudycji i talentu do przekształcenia swoich obserwacji w utwory poetyckie. Dla ułatwienia zrozumienia tekstu wykonanie każdego utworu poprzedzono prezentacją obrazu oraz komentarzem narratorskim wygłoszonym przez pana Piotra Fronczewskiego. Jeśli do tego wszystkiego dodać rewelacyjne wykonanie utworów (Jacek Bończyk, Julia Konarska, Wojtek Brzeziński i Wojtek Michalak) i doskonałą akustykę małej sceny to mamy dzieło doskonałe. Słuchałam całą sobą, robiło mi się ciepło na sercu i chciałam, aby to trwało i trwało. Podczas wykonywania utworu Autoportret Witkacego musiałam powstrzymywać się, aby nie nucić wraz z wykonawcą. Nie potrafiłabym wskazać jednego utworu, który najbardziej chwycił za serce, ale wyróżniłabym Rejtan, czyli raport ambasadora (inspirowany obrazami Matejki) -rzecz o przeszłości, a jakby o dniu dzisiejszym, Krzyk (inspirowany obrazem Muncha) – wykonany tak przejmująco, tak plastycznie, że aż ciarki przechodziły po plecach i wspomniany Autoportret Witkacego – który wciąż mam w głowie. Spektakl uświadamia, jak różnie odbieramy świat, jak inaczej patrzymy na te same rzeczy, jak czasami nie potrafimy dostrzec tego co oczywiste, a także mówi o tym, ile uniwersalizmu jest w malarstwie, poezji i muzyce. A połączenie tych trzech sztuk to potrojenie doznań estetycznych. To była prawdziwa uczta duchowa. Osoba towarzysząca mi po wyjściu
z teatru skomentowała: jaki ten świat jest popieprzony, nienawidzę tego świata, ja zaś odpowiedziałam - a ja go kocham, bo są na nim ludzie, którzy potrafią pokazać jak jest piękny tworząc takie dzieła.
Rozkoszować się niedzielnym porankiem na dachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. O ogrodach na dachu biblioteki słyszałam od dawna, ale po raz pierwszy udało mi się je obejrzeć. Teraz żałuję, iż zrobiłam to tak późno, ale z drugiej strony może gdybym odwiedziła je w innym czasie wrażenia nie byłyby tak … ożywcze i niezapomniane. To może banalnie zabrzmi (mam świadomość tego, że wiele rzeczy na tym blogu brzmi banalnie), ale tam poczułam, że jestem szczęśliwa. Tzn. wiem o tym od dawna (od zawsze?) i cieszę się życiem, mimo okresów zniechęcenia i rozczarowania ostatnimi czasy. Jednak to był taki moment. Początek nowego dnia, słoneczny i ciepły, śpiew ptaków, zapach wiosny, spokój, cisza, miasto leżące u moich stóp, oczy nasycone widokiem Wisły i zieleni i wyrywające się z ust nutki jakiejś piosenki. Tak – złapałam się na tym, że śpiewam. I wtedy właśnie uświadomiłam sobie po raz nie wiem, już który, że życie jest cudem. Po wspaniałych doznaniach estetycznych udałam się na filiżankę kawy w knajpce o wdzięcznie brzmiącej nazwie Nadwiślański Świt. Tak, gdybym po raz pierwszy odwiedziła ogrody na dachu BUW w pochmurny dzień, gdyby ogrody były zaludnione masą krzykliwych turystów, wtedy wspomnienia odnotowałyby fakt zaliczenia kolejnej atrakcji. A tak buzia mi się śmieje, czuję ciepło na sercu, a wspomnienie tamtego poranka zamykam w szufladce pamięci, jako antidotum na gorsze chwile.
A to tylko kilka wrażeń, których było dużo więcej, a które powiązane w całość sprawiły, że wyjazd służbowy po raz pierwszy w życiu stał się miłym wspomnieniem. Niespieszne poranki (oni tam zaczynają pracę o dziewiątej- nie rozumiem, jak można tak marnotrawić czas, ale ja dzięki temu zyskałam możliwość niespiesznej celebracji posiłków i spacerów o świcie), wędrówki nad Wisłą i mniej zaludnionymi uliczkami miasta, spotkania ze znajomymi.
A wydawało mi się, że służbowa podróż i radość to pojęcia nawzajem się wykluczające.
Miałam tu jeszcze napisać o wrażeniach z wcześniejszego weekendowego wypadu do stolicy (obejrzenia Kordiana w Narodowym oraz ponownej wizyty w Muzeum Historii Żydów Polskich), ale wpis i tak zrobił się bardzo obszerny, więc zrobię to (taką mam nadzieję) w jednym z kolejnych postów.
Zdjęć podczas przedstawień teatralnych robić nie można więc wpis zilustrowałam zdjęciami z Ogrodów BUW.
jak tylko zobaczyłam zdjęcia ogrodów BUW od razu pomyślałam że będzie radośnie i nie myliłam się... świetny cytat na początku posta...
OdpowiedzUsuńserdeczności i ciepłe myśli posyłam jak zawsze
Szkoda, że nie mój (cytat), choć mogę się pod nim podpisać. Było radośnie, ożywczo -życie na chwilę znowu wróciło na swoje koleiny. I aby tam zostało na dłużej.
OdpowiedzUsuńTo prawda - ten ogród jest jak zaczarowany :) Bardzo go lubię!
OdpowiedzUsuńPiękny miałaś ten wyjazd - cieszę się, że tak Ci się udał.
Człowieka całe życie coś zadziwia, tak jak mnie, iż tyle jest ładnych miejsc w Warszawie, których jeszcze nie poznałam, a bywam tam dość często. Ostatnio uświadomiłam sobie, jak wiele tam parków i ogrodów. Do tej pory niemal za każdą wizytą odwiedzałam Łazienki, a teraz widzę, że są jeszcze inne miejsca. Ale widocznie na wszystko przychodzi właściwy czas. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńO właśnie - wielu ludzi mówi, jaka to Warszawa jest szara, a dla mnie wiosną i latem to jest głównie niesamowicie wprost zielona! Czasem wystarczy skręcić w boczną uliczkę :)
UsuńBo jak ktoś potrafi (i może co ważniejsze, jak ktoś chce) to dostrzeże piękno, nawet tam, gdzie go mało, lub prawie wcale. Nie sztuka dostrzec piękno w Paryżu (choć niektórym się to nie udaje), ale sztuka dostrzec je w Koziej Wólce (i proszę nie myśl, że naszą stolicę nazywam Kozią Wólką- chciałam porównanie uczynić bardzie obrazowym)- czyli zrobiłam to samo, co krytykuję u innych (vide reżyserów teatralnych).
UsuńNie zgadzam się , że wszystko zostało już powiedziane ...każdy z nas przeżywa inaczej , widzi świat inaczej i odczuwa intensywność wrażeń inaczej , więc to co piszesz jest nowe , bo tylko Twoje :)
OdpowiedzUsuńCieszę się ,że wyjazd służbowy okazał się fajnym i ciekawym wyjazdem :)
Myślę, że ilość rodzajów przeżywania też jest ograniczona, ale z drugiej strony ja (każdy z nas) przeżywa to po raz pierwszy, więc z naszego punktu widzenia najważniejszy :) Tak, to zdecydowanie było moje i tylko moje, a przez to, że się dzielę z innymi - może kiedyś stanie się jeszcze czyjeś, choć zapewne w nieco inny sposób. A jak ja się cieszę, zwłaszcza, że było tych służbowych wyjazdów sporo...
UsuńMuszę się w końcu wybrać na dach BUW-u... I do teatru znów się przejść, i do kina, i w taką inspirującą podróż (niekoniecznie służbową ;-) ) pojechać! To musi być fajne uczucie, gdy służbowa podróż okazuje się być zarazem wspaniałą majówką!
OdpowiedzUsuńTyle by się chciało zrobić, pójść tu i tam i jeszcze gdzie indziej. Mam takich miejsc w Gdańsku całkiem sporo. Gdy podróż służbowa staje się przyjemnością- to najpierw jest ogromne zaskoczenie, a zaraz potem wielka radość
UsuńMałgosiu
OdpowiedzUsuńod pewnego czasu zauważyłam, że Twoje wyjazdy służbowe zawsze obfitują a to w odwiedziny w muzeach, w Łazienkach, teatrach. I bardzo dobrze ponieważ zawsze dzielisz się z nami tymi relacjami.
Serdecznie pozdrawiam:)
To prawda, że zawsze staram się wykorzystywać możliwość, jaką daje pobyt w miejscu obfitującym w taaakie atrakcje. Tyle, że jak dotąd to były przyjemne chwile w nudnawych godzinach zajęć, tym razem okazały się jednym pasmem radości. :) czego wszystkim życzę
UsuńMałgosiu, Ty zawsze w każdym wyjeździe potrafisz znaleźć jakąś atrakcję, coś interesującego. Ktoś, kiedyś powiedział: Jeśli ktoś nie ma nic w środku, nie znajdzie też nic na zewnątrz.
Usuńserdecznie pozdrawiam:)
Piękny cytat i mam nadzieję, że zasłużenie zastosowałaś go do mojej skromnej osoby i coś się tam w środku znajdzie :)
UsuńTakie podróże służbowe to i ja lubię. Czasem nadkładam troszkę drogi, by zobaczyć coś ciekawego w najbliższej okolicy. Ogrody na dachu biblioteki to jeden z celów, który również chciałbym zrealizować, ale rzadko mam wyjazd do Warszawy na dłużej niż 1 dzień. Na zwiedzanie zwykle brakuje czasu.
OdpowiedzUsuńŁadna relacja, pozdrawiam.
To miło, że wbrew pozorom jest parę takich osób, które starają się połączyć przyjemne z .. obowiązkiem (dla mnie)-pożytecznym (być może dla innych). Mój tata był (między innymi marynarzem- miał kilka zawodów) i twierdzić, iż nie było za wiele czasu na zwiedzanie podczas postojów w portach, ale myślę, że i tak udało mu się trochę świata zobaczyć w przeciwieństwie do wielu kolegów, których zainteresowania były innej :) natury. Nie twierdzę, że gorszej, ale może nieco mniej bezpiecznej dla zdrowia:) choć w ogólnym rozrachunku, kto to może przewidzieć.
UsuńObejrzałam zdjęcia przed przeczytaniem tekstu i wyobraź sobie-nie poznałam Warszawy! A właśnie przed kilkoma dniami z niej wróciłam. Prawdą jednak jest to, że przez cztery dni nie wychodziłam ze Stadionu Narodowego (tak, tak...) bo byłam na targach książki. Cieszę się, że wyprawa służbowa się udała, Warszawa nam pięknieje, nie da się ukryć i chyba robi się coraz większa. Z teatralnych atrakcji udało mi się zobaczyć Króla Leara w wykonaniu Seweryna i jest to chyba najlepszy spektakl jaki widziałam od wielu, wielu lat...Spłakałam się jak bóbr, Seweryn niesamowity. A piszę to, bo warto zajrzeć do prowadzonego przez niego teatru-postawił Polski na nogi. I jeszcze jedno-jak zauważyłam-przybywa w Warszawie antykwariatów-coś dla nas:) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńTe wszystkie zdjęcia są z Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego- tzn. Ogrodów bibliotecznych i samego wnętrza, gdzie znajdują się kafejki i księgarenki, tudzież stoisko antykwaryczne :)Powinnam była podpisać zdjęcia. Tak więc, jeśli w Ogrodach BUW nie byłaś to trudno, abyś poznała. Ja byłam po raz pierwszy i teraz rozpoznaję na filmach scenki tam kręcone. Tak Warszawa rozkwita i podobnie, jak inne miasta, poza sztandarowymi must see jest wiele ciekawych, mniej ludnych a ładnych zakątków. Może nie mniej ludne, ale na pewno ciekawe są warszawskie teatry, a zwłaszcza ich ilość. W tej masie (brzydkie słowo) można znaleźć coś dla siebie. W Polskim byłam na Mazepie z Olbrychskim. Podobała mi się, ale jakoś umknęła z pamięci; czy to z powodu braku spisania wrażeń, czy też czas okazał się dlań niełaskawy. Króla Leara chętnie bym obejrzała dla porównania z przedstawieniem krakowskim Klaty. Tam w roli Leara występował pan Jerzy Grałek (uważam, że grał bardzo dobrze, niestety niedawno zmarł). Antykwariatów, jako takich nie zauważyłam, ale stoiska na ulicy ze starymi książkami i owszem. Zawsze zatrzymuję się na Chmielnej, aby popatrzeć sobie i pomacać :) Jest o tyle wygodniej niż w sklepie, bo wybór jest bardziej ograniczony, a przez to łatwiej znaleźć coś, lub nie znaleźć :) Pozdrawiam i idę pakować walizkę, bo jadę znowu na robotę do stolicy :)
OdpowiedzUsuńCytat z Dzienników Gide'a doskonale przystaje czasem i do moich przemyśleń.....
OdpowiedzUsuńCudnie oprowadziłaś nas po meandrach kultury ..o tej sztuce czytałam kiedyś u Kasi i chętnie bym ją obejrzała w teatrze telewizji. Fredro zawsze zabawny.. a jeszcze jak w takim znakomitym wykonaniu. To musiała być uczta. Mnie się udało tylko dwa razy być w teatrach w Warszawie. Mnóstwo lat temu. W Teatrze Polskim w 80-tych latach i wtedy miałam szczęście zobaczyć Halinę Mikołajską jako Hestię w "Wyzwoleniu" - był to jej powrót po 10-ciu latach na sceny teatru a dla mnie niezapomniane przeżycie. I w teatrze Syrena w latach 90-tych, gdzie miałam okazję na żywo zobaczyć wielu znanych mi artystów w tym Irenę Kwiatkowską.
Fajnie jest, gdy chociaż czasem praca daje również wytchnienie i możliwość przeżycia pięknych chwil. Ale trzeba to umieć wykorzystać...Ty to potrafisz.
Wkrótce zamieszczę więcej cytatów, czekają na selekcję, bo wypisałam ich sobie całe multum. Sztuka Kamień ze wszech miar warta polecenia (choć może akurat trafiła u mnie we właściwy moment). Fredrę - a raczej Wojtka Malajkata i całą fantastyczną obsadę wspominam ciepło. W Teatrze Polskim byłam tylko raz (na Mazepie, o czym wspominałam we wcześniejszym komentarzu). Zazdroszczę ci tego, że widziałaś panią Mikołajską, mnie nie było dane i to w takiej sztuce i takim teatrze. Do Syreny wybierałam się kilka razy i jakoś nie dotarłam. Chętnie wybrałabym się na spektakl Lata dwudzieste, lata trzydzieste (to chyba tam właśnie go grają, czy grali niedawno). Mam nadzieję, że nie rozczarowałabym się porównując z filmem, do którego mam spory sentyment. Pani Ireny Kwiatkowskiej też nie oglądałam na żywo :( Dziękuję za miłe słowa.
UsuńCiekawy cytat... czy warto mówić, pisać, pokazywać coś co już było opisane, pokazane i omówione? Myślę, że warto, bo te wszystkie opisy są zapiskami kogoś innego, kogoś kto miał inną wrażliwość duszy, ciała i umysłu. Każdy opis, choćby był najpiękniejszy, choćby posiadł wszystkie litery alfabetów świata tak naprawdę jest obcy, bo nie jest podpisany moim imieniem, moja wrażliwością i moimi refleksjami. Dlatego warto opisywać i dzielić się swoim "ja" na wszelkie możliwe sposoby, aby jakaś cząstka energii pozostała dla potomnych.
OdpowiedzUsuńCo do ogrodów, które znajdują się na dachu biblioteki UW, to jest to niezwykłe miejsce. Spokój tam panujący, wkomponowana zieleń w elementy wystające z dachu idealnie komponuje się z ciszą biblioteki.
Gdy odwiedzam ogrody, to lubię podglądać czytelników biblioteki przez przeszklone świetliki umiejscowione na dachu. Nie wiem dlaczego, ale ta z pozoru cisza wnętrza czytelni rozbrzmiewa symfonią myśli i wiedzy. Podoba mi się także jedna ze ścian biblioteki, pokryta cytatami zapisanymi różnymi alfabetami świata.
Pozdrawiam z Suwalszczyzny.
Dorota
Dziękuje za podzielenie się swoim poglądem, który jest zbliżony do mojego, z tą jedynie różnica, że opisy innych ludzi nie zawsze są mi obce, bo o ile są zbliżone do moich odczuć i o ile spotykam osobę o podobnej wrażliwości i podobnym widzeniu świata to takie opisy są jak moje własne, bo mogłabym się podpisać pod nimi obu rękoma, a jaka czuje wówczas radość z tego powodu, że ktoś tak przecież inny, o tyle bardziej elokwentny, kto potrafi ubrać wrażenia w najpiękniejsze słowa czuje czy może wspolodczuwa świat tak samo lub bardzo podobnie jak ja. Jakie się wówczas czuje zjednoczenie, więź z tym często tak dalekim i obcym człowiekiem, który nagła staje się bliższy niż ... napisy na bibliotece te, mnie zainteresowały, nie bywam tam na tyle często, aby poświęcić im tyle czasu, na ile one zasługują. Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń