Francuska kawiarenka literacka

piątek, 31 marca 2023

Gra pozorów Donna Leon


To już moje szóste spotkanie z komisarzem Brunettim prowadzącym dochodzenia w Wenecji. Pierwsze odbyło się za sprawą weneckich tropów w książkach Donny Leon. Był to pierwszy prezent urodzinowy otrzymany kilka miesięcy przed styczniową datą, co ważne kilka miesięcy przed podróżą do Wenecji. Dzięki tej książce, do której podeszłam dość sceptycznie, bo generalnie nie czytuję kryminałów (z reguły trup ściele się gęsto, a im bardziej realistyczny opis zbrodni tym większe szanse na sprzedaż) odkryłam lekturę mniej wymagającą, a jednocześnie dającą przyjemność z czytania i pouczającą. Już poprzez pierwsze spotkanie z komisarzem Guido Brunettim sprawiło, że poczułam nić sympatii do stróża prawa, który traktował swój zawód poważnie i odpowiedzialnie, ale bez poczucia misji i bez zadęcia. Kilkakrotnie spotkałam się z opinią koleżanek, iż komisarz jest sympatyczny, ale nieco (cytuję) dupowaty. Zdziwiła mnie bardzo ta opinia, bo odniosłam wręcz przeciwne odczucia, no chyba, że bycie przyzwoitym mężem, odpowiedzialnym ojcem dwójki nastolatków, w dodatku człowiekiem oczytanym (głównie w literaturze klasycznej), interesującym się historią czy operą oznacza pewnego rodzaju ślamazarność, flegmatyczność czy nieporadność. Po rozmowie z koleżanką doszłam do wniosku, iż owa opinia wynika bardziej z niemieckiej ekranizacji książki, wg której komisarz pozostawia co nieco do życzenia niż z lektury kryminałów Donny Leon. To co mnie urzeka w serii o Brunettim to właśnie to, że stróż prawa ma zainteresowania, inne niż polityka, sport czy powiedzmy nadużywanie trunków. Guido jest smakoszem, jego żona Paola świetnie gotuje tradycyjne włoskie dania, co nie przeszkadza komisarzowi w częstych odwiedzinach pobliskich osterii, barów, restauracji. Malutkie tramezinni i kieliszek wina stanowią niemal codzienność Guido, co wcale nie sprawia, że traci on trzeźwość sądów.
Lektura gazety i kawa to też codzienność Guido


Tematem Gry pozorów jest niszczenie i kradzież starych woluminów w bibliotece Merula. Z czasem sprawa o wandalizm staje się sprawą o morderstwo z szantażem w tle. Po raz kolejny poznajemy motywy działania przestępcy, które wciąż zaskakują praworządnego Guido i jego kolegów komisarz Grifoni i inspektora Vianello.

Pomiędzy wierszami znajdziemy wyjaśnienie problemów biurokratycznych, które dotykają cały współczesny świat, Wenecja nie jest od nich wolna. Jest np. kwestia wielkich promów, które przepływają przez miasto niszcząc stare kamienie miejskie i cały ekosystem. Pilot Foa wyjaśnia Guido po co powstało osiem oddzielnych komitetów do zbadania kwestii promów.

Osiem komitetów, które muszą podjąć wspólną decyzję - to genialny pomysł. ...mogą rozważać sprawę ciągle od nowa…. Rozdzielić decyzję pomiędzy tak wiele organów państwowych. Zarabiać na swoje pensje, jeździć służbowo do innych krajów, by zapoznać się z tamtejszymi rozwiązaniami, organizować zebrania dla omówienia projektów i planów. Albo zatrudniać żony i dzieci, jako konsultantów…. (str. 20). W innym miejscu wspomina się kwestię systemu MOSE, który powstał do ochrony Wenecji przed aqua alta, pochłonął miliardy euro, zaowocował wielką aferą korupcyjną  i nie do końca spełnia pokładane w nim nadzieje.
Guido, jako zapalony czytelnik ma do książek, które są przedmiotem przestępstwa stosunek uczuciowy, jak każdy bibliofil. Stare książki zawsze budziły w Brunettim nostalgię za czasami, w których nie miał okazji żyć. Teraz myślał o tym, że te książki były drukowane na papierze zrobionym ze starych, ubijanych, namaczanych i znowu ubijanych podartych ubrań, na papierze ręcznie uformowanym w wielkie arkusze, które składano, oprawiano i zszywano ręcznie, a wszystko po to, by utrwalić i zapamiętać, kim byliśmy i co myśleliśmy. Przypomniał sobie, że uwielbiał je dotykać i czuć ich ciężar, ale pamiętał przede wszystkim suchy, lekki zapach, dzięki któremu przeszłość próbowała się stać dla niego rzeczywista. (str.. 23-24).

Żona Brunnetiego Paola – wykładowczyni na uczelni każdą wolną chwilę poświęca na czytanie, nawet, kiedy jest to przerwa w rozmowie z mężem. Przytrzymał komórkę między ramieniem a uchem i odchylił głowę do tyłu. Za sobą usłyszał szelest przewracanej kartki; najwyraźniej Paola ukryła jakiś tekst przy sobie lub pod poduszką, na której siedziała, przygotowany na wypadek, gdyby życie wymagało od niej spędzenia trzech minut bez żadnej lektury. Nie musiał nawet na nią patrzeć, liczył tylko przewracane strony. (str. 149). W innym miejscu kiedy Guido wspomina nazwisko jednego z autorów ona natychmiast cytuje wyjątki z jego księgi.

Brunetti jest bystrym obserwatorem, dzięki czemu nie umykają mu ani zachowania przesłuchiwanych, ani takie detale, jak np. ubiór signoriny Elettry, sekretarki szefa, przystrajającej gabinet świeżymi kwiatami. ...poprawiała [w wazonie] tuzin intensywnie czerwonych tulipanów. Na parapecie stał duży bukiet żonkili, dwa kolory rywalizowały o uwagę obserwatora. Brunetti tę uwagę przeniósł na twórczynię owej kwietnej feerii. Ponieważ była ubrana w pomarańczową, wełnianą sukienkę i pantofle tak szpiczaste i na tak wysokich obcasach, że cios dowolnym końcem byłby zabójczy, taki wybór wydawał się naturalny. (str 64). Stroje signoriny Elettry bywają tak ciekawe i ekscentryczne, że mogłaby powstać kolejna księga na ten temat. Sekretarka komendanta poza przyciągającym wzrok wyglądem ma jednak inne zalety, potrafi biegle posługiwać się systemami informatycznymi i łamać wiele zabezpieczeń, dzięki czemu nie zawsze legalnymi sposobami jest w stanie dopomóc w dochodzeniach Guido.

O Weneckich śladach w twórczości Donny Leon oraz o ulubionych daniach komisarza Brunnetiego powstały odrębne książki. Myślę, że zwolenników komisarza ucieszyłyby także książki np. o lekturach komisarza i jego żony. Tak to się dzieje, jak postać literacka staje się nam na tyle bliska, że traktujemy ją jak istniejącą realnie. I to chyba największy wyraz uznania dla lektury.


niedziela, 26 marca 2023

Van Gogh zamiast Vermeera

Słoneczniki Amsterdam
Kiedy wszyscy amatorzy sztuki przybywają do Amsterdamu obejrzeć jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną wystawę dzieł Johannesa Vermeera, ja idę do Muzeum Van Gogha. Moje zachowanie można by uznać za przejaw ekscentryczności, chęć bycia oryginalną czy pójścia pod prąd, gdyby nie to, że przyczyna absencji w Rijksmuseum była bardziej prozaiczna. Zamiar obejrzenia  zbioru obrazów Vermeera pojawił się w dniu, w którym o nim usłyszałam. Takiej okazji nie mogłam przegapić, jedyna możliwość obejrzenia niemal wszystkich uznanych za autentyczne dzieł Johannesa. Zależało mi zwłaszcza na przyjrzeniu się tym wypożyczonym spoza Europy i znajdującym się na co dzień w rękach prywatnych kolekcjonerów. Jeszcze w październiku zarezerwowałam noclegi i zakupiłam bilety na samolot. Pozostało już tylko kupić bilety do galerii. Niestety, wyprzedały się w ciągu dwóch dni pierwszych dni sprzedaży internetowej, kiedy ja bawiłam w Wenecji. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy biletów na cały okres trwającej od 10 lutego do 4 czerwca wystawy wyprzedane w ciągu dwóch dni. Początkowe niedowierzanie ustąpiło miejsca rozczarowaniu i poczuciu straty. W końcu jednak doszłam do wniosku, iż w życiu nie można mieć wszystkiego i trzeba będzie to przyjąć ze spokojem.
 Słoneczniki Amsterdam

A skoro nie mogłam obejrzeć obrazów Vermeera (pocieszając się, że kilka, a może i kilkanaście z nich już widziałam) postanowiłam zrobić sobie przyjemność i po raz kolejny wybrać się do Muzeum Van Gogha.
Mimo tego, iż temat odwiedzin w galeriach sztuki bliski jest niewielu (choć jak widać tych niewielu  liczy przynajmniej owe czterysta pięćdziesiąt tysięcy) zdecydowałam się napisać parę słów dotyczących wrażeń z wizyty u Vincenta.
Jego znakiem rozpoznawczym są Słoneczniki. Tylko które? Namalował w sumie jedenaście obrazów przedstawiających te kwiaty; z czego cztery w Paryżu, a siedem w Arles. Warto zajrzeć chociażby na stronę zawierającą reprodukcję wszystkich jedenastu obrazów.
Skąd pomysł na malowanie Słoneczników? Vincent nie miał pieniędzy, aby płacić modelowi, malował więc to, co było pod ręką. Mieszkał w Paryżu na rue Lepic na Montmartre, gdzie rosło sporo słoneczników. Sporo ich też leżało na ulicach. Malował je w różnych stadiach rozwoju, nierzadko już przekwitłe. Malowanie ich studium w Paryżu było wprawką do później malowanych na Prowansji.
Kiedy wyjechał do Arles postanowił przyozdobić obrazami słoneczników pracownię w żółtym domku. Chciał pokazać koledze artyście (Gauguinowi), jak spory poczynił postęp w studiach malarskich. Początkowo zgodnie z wyznawaną zasadą malował wyłącznie z natury. Pierwsze dwa obrazy to niewielkie bukiety w wazonach charakteryzujące się tłem o sporym kontraście kolorystycznym (tła wpadające w turkus i granat niezwykle wyraziście podkreślały pomarańczowo żółte kule kwiatów).
Słoneczniki Amsterdam

Jednak tym najbardziej znanym jest kompozycja przedstawiająca piętnaście słoneczników w wazonie, żółte kwiaty na żółtym tle. To niesamowite, iż mimo tak monochromatycznych barw obraz jest niezwykle wyrazisty, a żółte na żółtym wcale nie ginie, wręcz przeciwnie, wydawać się może, że żółte tło uwypukla żółte kwiaty słonecznika. Być może z powodu zastosowanej techniki malarskiej, nakładania grubej ilości farby w taki sposób, że przypomina to bardziej płaskorzeźbę niż obraz. Znajdujący się dziś w National Galery w Londynie obraz namalowany został w sierpniu 1888 roku.
Po najbardziej znanej artystycznej kłótni, która zaowocowała napadem szaleństwa Vincenta (i obcięciem sobie ucha) Gauguin wyraził chęć zatrzymania Słoneczników. Van Gogh odmówił prośbie kolegi proponując jednocześnie, iż namaluje kopię tego obrazu i podaruje go Gauguinowi (doceniając jego artystyczny gust). Po latach Gauguin będzie twierdził, iż to on zainspirował Vincenta do namalowania cyklu słoneczników.
Jedna z kopii namalowanych z myślą o Gauguinie znajduje się w amsterdamskim Muzeum Van Gogha.
W zasadzie trudno tutaj mówić o kopii, bowiem Vincent namalował ten sam temat, ale na nowo. Malował z pamięci i wyobraźni, wspomagając się wcześniej namalowanym widokiem. Był to pewnego rodzaju pokłon w stronę Gauguina, który zawsze krytykował uparte trzymanie się przez Vincenta malowania z natury. Ta kopia jest podobna do oryginału, a jednak różniąca się nie tylko kolorystyką (co widać na pierwszy rzut oka - zdecydowanie ciemniejsza, co sprawia wrażenie smutku), ale i niuansami.
Kwitnący migdałowiec

Przed wyjazdem miałam okazję obejrzeć film Tajemnica słoneczników Van Gogha (z serii sztuka na ekranie), gdzie przedstawiono eksperyment polegający na próbie odtworzenia słoneczników dzisiaj. Ponieważ nie istnieją ani pigmenty, jakimi posługiwał się Vincent, ani materiał, na jakim malował na potrzeby eksperymentu stworzono zarówno odpowiednie farby, jak i płótno. Okazało się, że farby różniły się między sobą zarówno gęstością, sposobem i czasem schnięcia, trwałością, barwą odtworzoną, co powodowało, iż malowanie było nie lada wyzwaniem. Pewne partie trzeba było malować szybciej, z innymi należało się wstrzymać, pewne delikatniej, inne nakładając grubsze warstwy. A efekt końcowy zaskakiwał, bowiem obraz, który powstał miał zdecydowanie bardziej wyrazisty kolor w stosunku do tego znajdującego się w muzeum (były to kolory wpadające w intensywny pomarańcz).
Żółty domek Vincenta w Arles

To wszystko, mimo iż niezwykle ciekawe, to jednak jedynie techniczne niuanse, ciekawostki, o których nie myślimy patrząc na Słoneczniki. Pomijając jego symbolikę, warstwę znaczeniową, podteksty (tylko przykładowo mówiące o odtworzeniu różnych stadiów ludzkiego życia od narodzin do śmierci, o oddaniu hołdu słońcu, Bogu, miłości czy przyjaźni), jest on odzwierciedleniem prostoty i piękna natury, namiastką słonecznego dnia, wciąż żywą naturą, która sprawia, że robi się cieplej na sercu. Rozjaśnia przestrzeń i sprawia, iż większość oglądających fotografuje nie tyle obraz, co siebie na jego tle. Takie selfie ze słonecznikami daje fotografującym poczucie bliskości z malarzem i jego dziełem.
Słoneczniki to pierwsze i najbardziej powszechne skojarzenie z Vincentem, jak Straż nocna z Rembrandtem, czy Mona Lisa z Leonardem da Vinci.
Pokój Vincenta

Nie mniej moim ulubionym obrazem Vincenta jest Kwitnący migdałowiec. Myślę, że to kolorystyka obrazu i jego delikatność sprawia, że tak bardzo do mnie przemówił. Te dwa obrazy Słoneczniki i Kwitnący migdałowiec rywalizują o uczucia i kieszeń odwiedzających muzeum w sklepiku z pamiątkami w postaci niezliczonej ilości gadżetów (pocztówek, reprodukcji, chusteczek, apaszek, koszulek, okładek notatników, torebek, siatek, filiżanek, kubeczków, pudełek, ołówków, książkowych zakładek). O dziwo podobno największe przychody zapewnia muzeum sprzedaż pocztówek z reprodukcjami obrazów. Przychody znacznie przekraczające koszty zakupu obrazów. Podczas tegorocznych odwiedzin w muzeum z smutkiem stwierdziłam brak Kwitnącego migdałowca.Musiałam poprzestać na wspomnieniu obrazu sprzed kilku lat.
Pary w parku Voyer d`Argenson w Asnieres

Zawsze dużą przyjemność sprawia mi  oglądanie także niezwykle wyrazistych i pełnych kolorów obrazów - w Amsterdamie są to na przykład Żółty domek, Pokój Van Gogha w Arles, czy martwa naturę - wazon z irysami. Ponownie uległam zachwytowi na obrazem pary starych, rozczłapanych kamaszy nie mogąc wyjść z podziwu, jak tak prozaiczny przedmiot, jak para starych butów może zostać dziełem sztuki.
Martwa natura- Irysy w wazonie

Odkryciem tegorocznych odwiedzin był widok, którego nie pamiętam z wcześniejszej wizyty w galerii Para w parku Voyer d`Argenson w Asnieres, obraz mniej znany i na pierwszy rzut oka raczej przypisałabym go któremuś z impresjonistów nie Vincentowi.

Buty


Na tym zdjęciu Gladiole i astry chyba najlepiej widać grubo nakładane warstwy farby. 

Na zakończenie zupełnie mi nieznany Van Gogh (nie wiem dlaczego tak mnie dziwi temat, wszak pierwszych swych sił próbował Vincent w zawodzie pastora)
Pieta

sobota, 11 marca 2023

Nic już nie muszę

Dziewczyna w oknie S. Dali
Kilkanaście lat temu przeczytałam tekst o takim tytule, a może o takiej wymowie i pozazdrościłam jego autorce. Jak ja wówczas chciałam być na jej miejscu. Dziś, kiedy jestem rozumiem te słowa lepiej, bo mogę odczuć ich sens. To fantastyczne uczucie, kiedy człowiek niczego już nie musi, a wszystko może. Jest w nim lekkość i uśmiech. Jest sporo wolności. Pełnia wolności - to chyba już po drugiej stronie. Ale nawet jej spora dawka sprawia, że można  się poczuć tak, jakby przecięte zostały więzy, które krępowały ruchy, jakby nagle człowiek zaczerpnął duży łyk powietrza i z niedowierzaniem uświadamia sobie, że nie trzeba tego robić na zapas. Przypominają mi się słowa mamy mojej koleżanki, która powtarza jej często dziecko - ty nawet sobie nie wyobrażasz jak to jest, kiedy człowiek jest wolny i nic nie musi. 

Nie muszę wcześnie wstawać, nie muszę codziennie odbijać karty i tłumaczyć się z każdej minuty, nie muszę wysłuchiwać niemądrych poleceń wszelkiej maści ludzi, nie muszę rezygnować z czegoś z powodu braku czasu. Choć nie oszukujmy się powolność związana z wiekiem czasami wymusza taką rezygnację. Ale też pewnego rodzaju wyciszenie powoduje, że taka rezygnacja przyjmowana jest bez rezygnacji, a z przeświadczeniem, nie to, to będzie owo.

Nie muszę być najszybsza, nie muszę czegoś zrobić do wtorku, czy do środy, nie muszę tłumaczyć paniom z miasta B., dlaczego jakieś logo ma pięć centymetrów mniej, a jeden z elementów znajduje się po prawej a nie po lewej stronie. Nie muszę być najszczuplejsza, nie muszę codziennie robić pięciu kilometrów, i to szybkim krokiem, a nie spacerkiem (bo to nic nie daje), nie muszę wciągać powietrza, aby na zdjęciu wyglądać szczuplej, ani stroić min, aby być bardziej interesującą. Nie muszę odwiedzić wszystkich renomowanych wystaw w moim mieście, zwłaszcza, jeśli nie mam do nich serca.
A czasami mogę nawet nie wstawać cały dzień z łóżka.
Anne Ancher Wnętrze


W ostatnich latach, kiedy już tak niewiele brakowało, aby dopłynąć do tego brzegu spokojności najbardziej doskwierało mi to, że nie mamy czasu na życie. Praca, obiad, dzieci, kursy, zakupy, nawet wizyta na sali ćwiczeń bywa jednym z obowiązków, kradzieżą czasu, który można by lepiej zagospodarować. Na spotkania umawiać się z miesięcznym wyprzedzeniem, a i to czasami nie dochodziły do skutku. A gdzie czas na odpoczynek, na rozwijanie własnych zainteresowań, na spotkania z bliskimi.

Teraz nie muszę nic (no prawie nic) planować. Ani daty zakończenia zlecenia, ani daty urlopu, ani dat chorób własnych czy członków rodziny. 
A może tylko tak mi się wydaje, może to szok wywołany wyjściem z pudła. Może za chwilę ktoś znowu wtłoczy mnie do tego więzienia zobowiązań.
Przez lata przekonywano mnie, że ta moja wymarzona wolność to pułapka nadmiaru czasu, braku dyscypliny, poczucie zbędności i świadomość bliskiego końca. Mówiono - porozmawiamy, jak już osiągniesz ten wiek; będzie ci dokuczała samotność, będzie się czuła staro, ile można czytać i latać na wystawy, przychodzi nuda i zniechęcenie, człowiek wytraca czas (sklep, lekarz, sąsiadki pod blokiem, ciągnięcie wózka z pietruszką i czekanie na telefon od wnuków).
Boucher Madame de Pompadour
Nie wiem, czy dwa miesiące to wystarczający czas na jakiekolwiek podsumowania i wnioski, jeśli nie,  to wrócę do tematu, za rok, dwa czy pięć.
Wstaję ze śpiewem na ustach i pląsam w radosnych podskokach szykując śniadanie w najlepszym garniturze naczyń. Już nie muszą oszczędzać ich na specjalne okazje. Wychodzę z domu bez planu i wsiadam w najbliższy autobus jadąc przed siebie. Ze zdumieniem odkrywam miasto, w którym mieszkam ponad pół wieku, a czuję się, jakby widziała je na nowo. Co chwila znajduję w internecie nowy pomysł (dziś jest wykład, jutro wystawa, potem teatr, a może wycieczka z M. lub J.). Nie mam czasu się nudzić. Narzekać mogłabym na nadmiar pomysłów, a nie na ich brak. Wyciągam stare książki do nauki języka i próbuję, na ile zapominalska głowa da radę przyswoić sobie parę zwrotów, które mogą się przydać podczas kolejnej podróży. Planuję ich w pierwszej dziesięciolatce mojego nowego życia nieco więcej, dopóki jeszcze zdrowie w miarę dopisuje, dopóki jeszcze stypendium z ZUS się nie zdewaluuje, dopóki jeszcze mam chęci. Wiem, że przyjdzie taki czas, że inne rzeczy będą sprawiały większą radość - spacer po parku, czy wyjazd do sanatorium (choć trudno mi w to dziś uwierzyć). Muszę uporządkować zdjęcia z dziesięcioleci moich wyjazdów.
Chcę dowiedzieć się więcej na temat kultury i sztuki, chwilowo zajęcia na uniwersytecie nie wydają mi się interesującymi, więc odsłuchuję starych audycji historyka sztuki i poluję na kolejne w Domu Uphagena. Spotykam się z koleżankami, z którymi razem oglądamy dokumentalne filmy o sztuce, a może z czasem rozszerzymy krąg naszych zainteresowań. Kupiłam kanwę i nici i chciałabym wrócić do haftu. Całe szczęście, że w teatrze ostatnio nie ma tak wielu interesujących mnie sztuk, bo nie znalazłabym na to wszystko czasu. Do wyjazdu w kolejną podróż też się trzeba przygotować. Wszak to się widzi, co się wie. A lecę za tydzień, kolejne wycieczki odbędą się z częstotliwością raz na miesiąc. Choć kto wie, może uda się wcisnąć coś jeszcze w napięty grafik, ale przecież miało być festina lente, więc nie ilość a jakość…
Karmienie gołębi w jednym z londyńskich parków

Może nauczę się lepiej piec (z gotowaniem nie jest tak źle). Obiecałyśmy sobie z koleżanką spotkania na temat sztuki, gdzie każda z nas podzieli się wiedzą na jakiś interesujący drugą temat. Marzą nam się spotkania (intelektualne) jak za Medyceuszy, a nie widzę przeszkody, aby połączyć je z ucztami dla podniebienia.

I to poczucie, że każdy dzień jest świętem, weekendem, urlopem- bezcenne. Życie bez zegarów i kalendarzy.
Może jestem naiwna, może nie biorę pod uwagę realiów (postępująca skleroza, zwyrodnienia, do obfitej listy jednostek chorobowych dochodzące kolejne,   sytuacja ekonomiczno-gospodarcza, klimatyczna i geopolityczna), ale chcę wierzyć, że tak właśnie będzie. 

Gałązka migdałowca V.Gogh 

niedziela, 5 marca 2023

Z widokiem na Notre Dame


Kolejnym etapem mojej podróży na nowe życie był Paryż. Miasto, w którym nie byłam od dziewięciu lat.
Podobnie, jak dawno temu, kiedy podczas jednego z pierwszych pobytów w Wenecji wyszłam z dworca Santa Lucia wprost na Canal Grande i zatraciłam się w pięknie miasta, tak teraz, kiedy ze stacji metra Saint Michelle Notre Dame wyszłam wprost na katedrę odczułam ten dziwny skurcz serca i olśnienie, że już zawsze na wspomnienie miasta będę miała przed oczami „moją katedrę” i to pierwsze po latach spotkanie.
I choć wiedziałam, że hotel w Dzielnicy Łacińskiej oznacza bliskość i Katedry i Ogrodu Luksemburskiego i Placu de Greve (czyli spotkanie z bohaterami pana Hugo) to zupełnie się tego nie spodziewałam.
Widok to przepiękny i zarazem niezwykle smutny, bowiem po pożarze w 2019 roku świątynia otoczona jest niemal w całości rusztowaniami i trwa jej odbudowa. Widok smutny, ale dający nadzieję, że będzie cieszyła oczy kilku następnych pokoleń mieszkańców i przybyszów. Planowana na 2024 roku data oddania jej do użytku wydaje mi się datą nierealną, ale trzymam kciuki za jej dotrzymanie. Mam też nadzieję, że przy okazji odbudowy wnętrze świątyni nie zostanie za bardzo unowocześnione.
  Plac budowy widoczny lepiej od strony Sekwany.

Katedra Notre Dame to dla mnie jeden z ważniejszych symboli miasta, a jednocześnie obiekt do którego czuję duży  sentyment. Od czasu przeczytania powieści Les Miserables oraz Notre Dame de Paris, a potem wysłuchania ich muzycznej adaptacji, kiedy jestem w pobliżu katedry to zawsze gdzieś obok mnie krąży Quasimodo w poszukiwaniu Esmeraldy. Kiedy miałam szczęście być wewnątrz świątyni przytulałam policzek do zimnego chłodu kolumny i słuchałam, jak garbus zapewniał swą wybrankę, iż jego dom jest też jej domem. A spacerując po Ogrodach Luksemburskich widzę Mariusa podnoszącego upuszczoną przez Kozetę chusteczkę. Na placu de Greve zaś w mej wyobraźni stoi szubienica, na której zawiśnie Esmeralda. No tak, ale co to może obchodzić kogoś, kto nie czytał prozy Hugo, dziś staromodnej i może nawet naiwnej. Teraz też katedra kojarzy mi się z koncertem J.M.Jarre jej zadedykowanym. Nadal mam ciary, jak go słucham. Poniżej mały fragmencik.

    W każdym razie, kiedy pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam po przyjeździe była katedra wiedziałam już, że ten pobyt będzie udany, wiedziałam, że nie potrzebuję żadnych nowych doznań, żadnych ekscytujących wydarzeń, bo już jestem szczęśliwa, bo jestem świadkiem historii odbudowy, nawet jeśli w wymiarze mikro.  Oczywiście Paryż oferuje nam tyle atrakcji i raduje oczy niemal na każdym kroku, a to oznaczało, że moje poczucie radości (uszczęśliwienia) z dnia na dzień się potęgowało.

Jak wspomniałam przy okazji pobytu w W. po raz pierwszy miałam ten komfort, że nie musiałam nigdzie się spieszyć, nie musiałam niczego zaliczać. Nie potrafię zliczyć, ile razy byłam w tym mieście, ale na tyle dużo, że zdążyłam odwiedzić jego główne turystyczne atrakcje, a teraz mogłam jedynie radować się byciem tutaj niespiesznym i bez celu. Kilkudniowy bilet na środki komunikacji umożliwił mi wysiadanie z metra, czy z autobusu w każdym miejscu, w którym tego zapragnęłam. Starałam się przez kilka dni pobyć paryżanką, i to paryżanką w komfortowej sytuacji, kiedy nie musi ona pracować. Sercem byłam ze strajkującymi i demonstrującymi paryżanami, choć formy ich protestu omal nie spowodowały perturbacji w moim przylocie i wylocie (strajk kontrolerów lotów dzień przed przylotem na Orly oraz strajk w metrze w dzień wylotu, który spowodował, że musiałam część drogi przebyć pieszo nie dysponując nadmiarem czasu).
Na polach Elizejskich Vuitton


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie odwiedziła paru galerii malarskich, ale dlaczego miałabym sobie tego odmawiać, skoro sprawia mi to taką przyjemność. Na Luwr i Orsay, które dotychczas odwiedzałam prawie za każdym pobytem, tym razem nie miałam szans (kilometrowe kolejki skutecznie zniechęcały nawet takiego zapaleńca jak ja na kolejną wizytę). Choć raczej nie zajmuję się na tym blogu udzielaniem porad, to tym razem zrobię mały wyjątek. Jeśli zależy wam na odwiedzeniu tych miejsc, a kto nie był ani razu, a interesuje się sztuką powinien koniecznie, należy dokonać wcześniejszej rezerwacji (zakupu) biletów przez internet. Głupio byłoby pokonać tyle kilometrów i nie zobaczyć tego, co jest esencją Paryża.

Po prawdziwie wiosennym spacerze po Tuleriach doszłam do Oranżerii i widząc brak kolejek przed drzwiami - skorzystałam z okazji, aby popatrzeć sobie na Nenufary z metra, jak nazywam wiszące w tej galerii obrazy. I nie ma w tym nic obraźliwego. Monet był jednym z pierwszych impresjonistów, który skradł moje serce, te jego uwieczniane po wielokroć widoki katedr, mostków, stawów, fragmentów ogrodów, kobiet z parasolkami zawsze sprawiały mi estetyczną przyjemność. A im dłużej przypatruję się czterem płótnom Nenufarów w pierwszej rotundowej sali i czterem kolejnym w drugiej tym bardziej jestem nimi zafascynowana. Tutaj czuję to, czego nie odczuwam na wystawie obrazów impresjonistów w 3 D (chyba tylko ja tego nie odczuwam, bo niemal wszyscy odwiedzający ową wystawę są zachwyceni) – czuję się otulona obrazami, mam wrażenie, że jestem wewnątrz tego pejzażu, w dodatku jestem tam o różnych porach dnia i różnych porach roku.
Ponieważ ważną rolę w moim postrzeganiu świata stanowią skojarzenia to przypomina mi się scena z filmu O północy w Paryżu, kiedy to główny bohater tłumaczy znajomym intencje, jakie przyświecały Pablo Picasso, kiedy malował swą muzę i kochankę Arianę. Obrazu tym razem nie wystawiano w Oranżerii, czym byłam nieco zawiedziona, choć muszę przyznać, że z Picassem nam nie po drodze. Znajduję za to obrazy Mauricio Utrillo, tego samego malarza, o którym opowiadała mi Czara (blogerka mieszkająca w P.). I znowu skojarzenia. Pamiętam, jak byłyśmy z Czarą na Montmartrze, a ona snuła historię Suzzane Valadon muzy malarzy i matki Mauricia. Sporo tu obrazów impresjonistów; Renoir, Monet, Degas, Cezanne. Chyba po raz pierwszy doświadczam zauroczenia płótnami Cezanne, do tej pory nie zachwycały mnie jego martwe natury, teraz przemówiły do mnie jego pejzaże. Jest też parę płócien Rousseau, o którym mówiła mi Justyna podczas ostatnich urodzin. Tak, nie miałam pojęcia, że był prymitywistą, zawsze kojarzyłam tego malarza-celnika z jego obrazami fauny i flory wiszącymi w Orsay`u. Ja to miło dowiedzieć się czegoś nowego.
Rousseau Henri

Utrillo Maurice

                                                                                                                   Snucie się po Paryżu to wędrówki po Ogrodach, gdzie już czuć wiosnę. Kwitną bratki, prymulki, żonkile. Przebiśniegi już chyba przekwitły. Jest słonecznie i dość ciepło, temperatura w połowie lutego wynosi średnio około 14 stopni. Lubię paryskie ogrody, bo są połączeniem natury ze sztuką nie tylko nowoczesną, choć i ta wkomponowuje się całkiem nieźle w krajobraz obok tej klasycznej, akwenów wodnych (stawy i fontanny) i ogromnej ilości zielonych krzesełek, które zapraszają przechodniów do spoczynku. Jest tak ciepło, że wielu z tego zaproszenia skwapliwie korzysta. W ogrodach Luksemburskich koncert muzyki na żywo. W Ogrodach obok Pałacu Roayl młoda para robi sesję fotograficzną.
Tuileries
Tuileries


Na Montmartre - znowu mylę drogę wychodząc z metra i zamiast kierować się do windy pokonuję ślimakowate schody na wysokość szóstego piętra, przy czym się tak zasapię, że nie mogę złapać tchu. Dla dopełnienia tej wędrówki gps, który miał mnie doprowadzić do kolejki wjazdowej na wzgórze prowadzi mnie prosto na jego szczyt. Ilość schodów, które pokonałam tego dnia jest chyba większa niż ilość schodów, jakie pokonuję w ciągu miesiąca. Bardzo nie lubię wchodzić pod górę. Za to przecudnej urody widoki ze wzgórza wynagradzają trudy wspinaczki.
Sacre Couer
Tam, w tej enklawie artystów ulicznych i galerii malarskich kupuję reprodukcję malarza, za którym nie przepadam, natomiast przepadam za jego Dziewczyną w oknie (bo namalowana od tyłu, bo nostalgia, bo tajemniczość, bo dominuje mój ulubiony kolor niebieski). Kiedy opuszczam wzgórze tym razem kolejką upieram się, aby zrobić zdjęcie młyna (Moulin Rouge), jest to jakieś dwie, a może trzy stacje metra dalej, ale co zrobić, kiedy zupełnie zapominam, że mogłabym podjechać metrem i idę z buta. Tego dnia mam w nogach prawie dwadzieścia kilometrów, czyli, jak na mnie, całkiem sporo.
 Moulin La Galette

Jadam w dzielnicy Łacińskiej, bowiem tak już mam, że jak raz mi coś posmakuje to lubię wracać, a ponieważ pierwszego wieczoru trafiłam na przepyszną pierś z kaczki z konfiturą z figi jeszcze dwukrotnie próbuję tam się stołować ze zmiennym powodzeniem. Paryż kusi słodkościami, chyba jak każde miasto, które odwiedzamy podczas podróży. Mnie przynajmniej kusił. Trudno się oprzeć tym kolorowym, fikuśnym ciasteczkom, które sprawiają wrażenie ambrozji, choć nie zawsze nimi są. Natomiast świeża bagietka z masełkiem i kawałkiem serka pleśniowego, popita kieliszkiem czerwonego wina zawsze smakuje wyśmienicie i z powodzeniem zastąpi obiad, czy kolację.
Jednym z miejsc, które odwiedzam po raz pierwszy jest Muzeum Rodina. I tu znowu przypomina się scena z filmu O północy w Paryżu, kiedy zarozumiały i pedantyczny przyjaciel Inez kłóci się z przewodniczką opowiadając o muzie rzeźbiarza. I tu kolejny Ogród, tym razem zachwycający ilością rzeźb Rodina. Można też obejrzeć kilka rzeźb wykonanych przez jego muzę.
Pocałunek Rodina
Myśliciel Rodina

 
Przez przypadek wchodzę do Petit Palace znajdującego się na przedłużeniu Mostu Aleksandra (tego najbardziej okazałego i dekoracyjnego z mostów na Sekwanie). Moim ulubionym jest jednak Pont Neuf – może dlatego, iż tak wielu malarzy brało go za obiekt swej pracy. Choćby nasz rodak Gierymski. W Galerii Petit Palace poza przepięknym wystrojem pałacowym i niezwykle urokliwym tarasem-dziedzińcem znajduje się też sala poświęcona impresjonistom, a to już wystarczy, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy.
Pont Neuf
                                                                        
W Muzeum Marmottan (Moneta) kolekcjonuję kolejne płótna z Nenufarami, sama już nie wiedząc, które podoba mi się najbardziej, a zatem wybieram róże. Nie przypominam sobie, abym wcześniej je widziała, a nawet jeśli Monet i róże jakoś mi do siebie nie pasowali. Zapewne wiem jeszcze zbyt mało na temat jednego z pierwszych moich odkryć. Ponownie też zachwycam się obrazami Berthie Morrisot. Kiedy byłam tam kilka tat temu wystawiano jej obrazy z cyklu macierzyństwo, tym razem były to pejzaże. Nie potrafię ocenić, które były ładniejsze.
Berhie Morrisot

Róże Moneta

Większość moich zdjęć to zdjęcia obrazów i rzeźb. A zatem zdjęcia, których o wiele lepsze wersje można by ściągnąć z internetu, tyle, że te własnoręcznie zrobione są nie tylko odbiciem rzeczywistości, ale i sumą emocji, jakie towarzyszyły ich oglądaniu, dlatego wolę je od najlepszych reprodukcji. W każdej galerii kupuję reprodukcję paru obrazów, ulubionych, albo takich, które stanowią tegoroczne odkrycie. W zasadzie nie muszę przywozić innych pamiątek; zdjęcia i widokówki to dla mnie najwspanialsza pamiątka. 
Kolejka do wjazdu na Wieżę Eiffela to kolejna kolejka, którą udaje mi się ominąć. Tę atrakcję zaliczyłam kilkanaście lat temu podczas pierwszej, jeszcze zorganizowanej wyprawy do Paryża, spędzając cztery godziny w kolejce do wjazdu windą. Można sobie wyobrazić, ile znaczy cztery godziny czasu, kiedy jest się w mieście 2 i pół dnia. Tyle, że jak już wjechaliśmy na punkt widokowy zapomnieliśmy o nerwach i pretensjach do przewodniczki. Na przeciwko Wieży Eiffela znajduje się Wieża Montparnasse. Jej taras widokowy mieści się pomiędzy drugim, a trzecim (ostatnim) poziomem Wieży Eiffela, a kolejki do wjazdu windą są o niebo mniejsze.
Na Polach Elizejskich

To oczywiście nie wszystkie miejsca, które odwiedziłam tym razem w P. ale nie liczy się ich ilość, ale nastrój jaki towarzyszył tym wszystkim spacerom, tym chwilom relaksu w ogrodach, tym emocjom w galeriach, temu smakowaniu w knajpkach. A nastrój był fantastyczny, bo po raz pierwszy miałam poczucie, że nic nie muszę, że nie stanie się nic strasznego, jeśli nie wejdę do jakiejś galerii, bo albo w niej już byłam, albo kiedyś do niej dotrę. To pogodzenie związane też z wiekiem, że poznawanie jest też sztuką wyboru. A też poczucie, że ja nic już nie muszę, i jak podróż się skończy ja nadal nie będę nic musiała. A na tę myśl buzia uśmiecha się od ucha do ucha i na sercu czuję lekkość.

I jak zawsze mam nadzieję, że wrócę do bardziej dogłębnego opisu miejsc, choć plany są tak rozległe, że nadzieje mogą okazać się płonne.