Francuska kawiarenka literacka

poniedziałek, 29 lutego 2016

Lochy Watykanu Andre Gide

Po raz kolejny i pewnie nie ostatni zainspirowała mnie Ada z bloga Kraków i okolice, cytując u siebie parę wypowiedzi z Dziennika Gide`a. Dziennika niestety nie udało mi się wypożyczyć, ale za to dostałam Lochy Watykanu
Autor i jego książka wpisany był swego czasu przez Kościół na Indeks ksiąg zakazanych; któż tam zresztą nie figurował;. Najświetniejsze umysły zeszłych stuleci, z moich ukochanych Francuzów choćby Balzak, Flaubert, Hugo, Zola (a to tylko parę nazwisk). Swoją drogą ciekawe czy kiedyś zamieszczenie nazwiska na Indeksie było tak samo dobrą reklamą dla książki i jej autora, jak dziś są negatywne wypowiedzi przedstawicieli Kościoła na temat jakiegoś filmu. Myślę, że tak, bo natura ludzka lubi być przekorna i człowiek sięgnie po owoc zakazany prędzej niż po książkę, o której istnieniu bez tego zakazu nawet by nie wiedział. 
W naszych czasach może zadziwiać powód ujęcia książki na indeksie, ale w roku jej wydania (ponad sto lat temu) pisanie o obojętności duchownych na krzywdę ludzką i wykorzystanie cudu nawrócenia dla potrzeb ideologii było jak policzek wymierzony najwyższym władzom duchownym. 
Lochy Watykanu kojarzą mi się z Pustelnią Parmeńską Stendhala w sposobie opisu, klimacie, narracji, ale o ile tamta lektura nieco mnie wynudziła (przepraszam Elu, pamiętam, że to jedna z twoich ukochanych książek), o tyle tę czytało mi się wyjątkowo lekko. 
Sama historyjka nie jest może wielce zajmująca, ale podobnie, jak u Stendhala jest tutaj opis życia zarówno mniej zamożnej prowincji, jak i arystokracji, jest porwanie (choć fałszywe), jest intryga i próba uwolnienia rzekomego zakładnika. 
Ale to wszystko to tylko tło, bo najważniejsi są bohaterowie.
Jakież wspaniałe typy ludzkie i jak pięknie opisani - trochę ironicznie, trochę żartobliwie, trochę sarkastycznie. Począwszy od drugoplanowej bohaterki - Małgorzaty – żony Juliusa męczennicy z wyboru, której „nieszczęściem życie nie przynosi nic złego, mając od życia samo dobre, jej zdolność mężnego znoszenia cierpień zmuszona jest szukać pokarmu w małych przeciwnościach; korzysta z najdrobniejszych rzeczy, aby zyskać jakąś rankę, zaczepia się i kaleczy o wszystko” (str.29), poprzez Armanda - Dubois, który odnajdując wiarę traci powodzenie życiowe, a poznając prawdę o fałszywym papieżu znowuż tę wiarę porzuca nie chcąc być wystrychniętym na dudka (bo a nuż okaże się, że Pan Bóg też jest fałszywy), aż po Juliusa Baraglioul, który "żyjąc cnotliwie nie ma nic przeciwko życiu w dostatku, bo choć fałszywe dobra odwracają od Boga, to koniec końców należą się one żyjącym zgodnie z wiarą Kościoła", bo „niechże Kościół uczy gardzić nimi, ale niech ich nie pozbawia” (str. 127), czy wreszcie „można być doskonałym chrześcijaninem, nie lekceważąc korzyści związanych z pozycją, w jakiej Bogu spodobało się nas pomieścić” (str. 248). I credo Juliusa „dusze najbezinteresowniejsze nie są koniecznie najlepsze - w katolickim znaczeniu słowa; przeciwnie, z punktu widzenia katolickiego dusza najlepiej urobiona jest ta, która najlepiej prowadzi swoje rachunki” (str. 187). Myślę, że pogląd ten nadal podziela całkiem spora część duchowieństwa (niestety). 
No i w końcu postać Lafcadia, która nasuwała skojarzenie z Dorianem Greyem Wilda. I choć pozornie zupełnie inni, tamten chciał czerpać z życia pełnymi garściami folgując swoim namiętnościom w poczuciu bezkarności, ten nie ma żadnych pragnień, jest znudzony życiem, szuka czegoś, co zapewni mu podnietę, pobudzi go do życia. „Wychowywany” (albo raczej wykorzystywany) przez kochanków matki bękart jest amoralny, wydaje się, że spróbował już wszystkiego, a życie upływa mu bez celu. Wegetuje i wtedy, kiedy nie ma na talerz zupy i wówczas, kiedy otrzymuje pieniądze ze spadku po ojcu. Pewnego dnia pod wpływem impulsu postanawia zabić człowieka, ponieważ taki pomysł wpadł mu do głowy, więc chce się przekonać, czy będzie umiał tego dokonać i co będzie dalej. „Zresztą, nie tyle wypadków jestem ciekawy, ile siebie samego. Niejeden, który uważa się za zdecydowanego na wszystko, w obliczu czynu cofnie się… Jakże daleko jest od wyobrażenia do faktu”(str. 205). 
A kiedy swój zamysł zrealizuje największą odrazą napełnia go fakt, iż zbrodnia mogłaby zostać przypisana komuś innemu. 
Ale czyż postępek Lafcadio spotyka się z potępieniem "uczciwego" Juliusa, nie, bo przecież policja znalazła już sprawcę, więc Lafcadio lepiej by zrobił siedząc cicho. 
Powieść zawiera też humorystyczny element, jest nim farsowy opis przygód Amadeusza, który niczym Don Kichot na walkę z wiatrakami wyrusza uwolnić z opresji papieża. Biedny, naiwny, prostoduszny człowieczek, któremu przyjdzie zapłacić najwyższą cenę za swą chęć niesienia pomocy. 
Lochy Watykanu to dla mnie książka o obłudzie, wierze podporządkowanej potrzebom chwili. Antym wierzy, dopóty, dopóki jest nadzieja, iż dzisiejsza wiara da mu lepsze życie przyszłe, a także dopóty, dopóki wiara daje nagrodę w pozbyciu się kalectwa, Julius wierzy, bo jego wiara nie wymaga wyrzeczeń, z łatwością godzi potrzebę duszy z dostatnim poziomem życia. 
To także książka o genezie zbrodni, a może raczej; o bezkarności i karze. Lafcadio twierdzi, iż nie boi się wyrzutów sumienia, a jednak mówi, że „żył nieświadomie, zabił jak we śnie, to koszmar, w którym się szamocze od tego czasu” (str.260). Jest w tym coś z Dostojewskiego. 
To bardzo udane pierwsze spotkanie z pisarzem. 

piątek, 26 lutego 2016

Zatrzymać chwili blask i kolor (spotkania z impresjonistami)

Zaschnięta farba na palecie

I plamka świtu tak maleńka
Ech dobrzy ludzie wy nie wiecie
Czym jest codzienna twórcza męka


W Orsay (zrobione komórką) Paryż -nie galeria handlowa :)*

Kac po absyncie, diable białym
I biel nieodpisanych listów
Ręce za ciężkie i nieśmiałe
Oto jest świt impresjonistów

W Muzeum Van Gogha (Amsterdam)
I co dzień trudzi się powieka

By wstrzymać chwilę co ucieka
Jednego oczy chcą aż bolą
Zatrzymać chwili blask i kolor


W Petit Palace (Paryż)
Wypijasz pierwszy kawy haust

Rozrabiasz farbę sprawa prosta
I szepczesz chwili tak jak Faust!
Zostań… Zostań… Zostań… Zostań…



Wystawa Paul Durand-Ruel w Muzeum Luksemburskim (Paryż)
Wstrzymały chwile lot motyli

Dziś są w muzeach – bardzo proszę
Przebyły drogi szmat od chwili
Gdy marszand kupił je za grosze

W Somerset House w Londynie 
Dziś warte są niejeden milion
Choć go nie ujrzał nikt z artystów
Klimatyzacja i sterylność
Oto jest dziś impresjonistów



W Oranżerii Paryż

A tak trudziła się powieka
By wstrzymać chwile co ucieka
Faust o tym marzył tak nieśmiało
Impresjonistom się udało

W National Museum of Scotland (Edynburg)
Nagroda jest czujnika blask
I strażnik na państwowym żołdzie
Geniuszom, co wstrzymali czas
W hołdzie… W hołdzie… W hołdzie… W hołdzie…

W National Gallery (Londyn)


Nie podałam tytułów i malarzy, bo to dość rozpoznawalne dzieła. Zostawię wam przyjemność zidentyfikowania twórców. 
We wpisie wykorzystałam słowa piosenki śpiewanej przez Michała Bajora, które napisał pan Wojciech Młynarski. Ilekroć jej słucham mam przed oczyma te cudowne obrazy oglądane w galeriach i sceny z filmu Vincent i Theo Altmana gdzie obrazy licytacji dzieł Vincenta w których padają kwoty z oszałamiającą ilością cyferek przeplatają się z obrazami jego nędznej egzystencji.


*ilekroć myślę o Orsay`u w Paryżu przypomina mi się pytanie jednej z moich koleżanek - masz na myśli tę galerię handlową? :) 


wtorek, 23 lutego 2016

Pałac z Tysiąca i Jednej Nocy, czyli Pałac Pena w Sintrze

Kolejny kiepski dzień. Dla poprawy nastroju sięgam po zdjęcia z wakacji i trafiam na barwną budowlę, której widok (mimo, iż niektórzy określą ją mianem kiczu) może poprawić humor. Eklektyczny obiekt pokryty gamą różnobarwnych kolorów nie ma w sobie nic wyrafinowanego, a jednak nie widziałam człowieka, czy to małego, czy dużego, któremu nie sprawiłaby przyjemności wizyta w Bajkowym Pałacu niczym z Tysiąca i Jednej Nocy. Romantyczna wizja idealnego Pałacu urzeczywistniła się w Sintrze, miejscowości położonej niecałą godzinę godziny drogi od Lizbony. Sama nie wiem, czy częściej ulegałam zadziwieniu z powodu pomieszania stylów (epok) zadzierając głową ku fasadzie, aby obejrzeć kolejny detal, czy częściej ulegałam dziecięcej radości z wizyty w miejscu niczym z bajki. Czasami dobrze jest dać się ponieść nie wymagającej analizowania  
przyjemności z podziwiania wytworu ludzkiej wyobraźni w służbie czyjegoś kaprysu. 
Kaprys miał Ferdynand von Sachen – Couburg drugi mąż portugalskiej królowej Marii II, który zlecił baronowi von Eschweg stworzenie portugalskiej wersji delirycznego zamku Neuschwanstein Ludwika Bawarskiego (pisała o nim Łucja tutaj). Ferdynand poślubił owdowiałą królową per procura. Później musieli się jednak spotkać, przynajmniej parę razy, bowiem, kiedy on czuwał nad budową wymarzonego domostwa (położony w górach bajkowy pałacyk
Potwór morski nad Łukiem Trytona 


ona rodziła kolejne dzieci (a mieli ich jedenaścioro). Przy ostatnim porodzie królowa zmarła. Budowa pałacu trwała zaledwie dwanaście lat, z czego ostanie siedem zajęły zdobienia (była połowa XIX wieku). Wyczyn nie lada, zważywszy na to, iż Pałac umieszczony jest na najwyższym pięciuset metrowym wzgórzu Sintry. 
Podobno Maria przed śmiercią zdążyła go zobaczyć.
Budowla powstała w miejscu chrześcijańskiej świątyni (XV wiecznego klasztoru pustelników z bractwa Hieronima). Jakiż dysonans pomiędzy prostotą i skromnością klasztoru (tak go sobie wyobrażam), a złożonością i przepychem Pałacu. 
Słoneczne (a nawet świetliste) kolory fasady (żółć, beż i ceglana czerwień) zostały stonowane porcją spłowiałego błękitu. Wieże i wieżyczki, zdobienia, ażury, mozaiki, rzeźby i płaskorzeźby, bramy, łuki, kolumny, balkoniki, pilastry -  czego tu nie ma. Zachwycają misterne detale, a wzrok przyciąga strzegący Pałacu umieszczony nad Łukiem Trytona potwór morski. 


To eklektyczne połączenie wielości w jedność nie wprowadza dysonansu. 
Style gotycki, egipski, manueliński, dalekowschodni, renesansowy, mudejarski (znawcy dopatrzą się pewnie jeszcze innych) mieszają się ze sobą, a odwiedzający znajdą przyjemność w ich identyfikacji. Trochę to jak zabawa w szukanie charakterystycznych cech zdobniczych. 
Kicz czy dzieło sztuki? A to już rzecz gustu. W każdym razie trudno przejść obojętnie. 
Dekoracyjność obiektu, zarówno z zewnątrz, jak i w środku jest imponująca.   
Może miałam pecha, bowiem podczas pobytu w Sintrze padał deszcz i wiał silny wiatr, tak silny, że z wielką ostrożnością przemierzałam mikroskopijnej wielkości balkonik ciągnący się wzdłuż jednej z wieżyczek. A może to nie był pech, bowiem w słoneczny dzień pałac mógłby wydać się zbyt bajkowy (jak polukrowany kawałek tortu). A tak chmurność dnia stonowała jego jaskrawo barwną powłokę. 
















sobota, 20 lutego 2016

Bez ramiączka John Sargent i upadek Madame X Deborah Davis

Zafascynowana czarną suknią z obrazu Johna Sargenta producentka filmowa Deborah Davis poszukując informacji na temat malarza i jego modelki napisała książkę Bez ramiączka John Sargent i upadek Madame X.

Po raz kolejny (nie wiem, już który, na pewno nie ostatni) muszę się przyznać do niewiedzy. Nie słyszałam nazwiska malarza wcześniej, a nawet jeśli słyszałam to nie łączyłam osoby z malarstwem. 

Urodzony we Florencji, zmarły w Londynie, z pochodzenia Amerykanin rozpoczął swą karierę we Francji i to tam osiągnął sukces. Tam też o mało nie skończyła się jego przygoda z malowaniem.  Nauki pobierał u Charlesa Emille1a Duranda, a także u Leona Bonnata. Uczęszczał do Ecole des Beaux-Arts (wyższej szkoły sztuk pięknych w Paryżu). 
W czasie kiedy malarstwo akademickie ścierało się z nowatorskim, reprezentowanym najpierw przez realistów, a potem impresjonistów Sargent musiał dokonać wyboru sposobu malowania. 
… kiedy Sargent chłonął nowe poglądy dotyczące koloru i ruchu, dowiadywał się, że sztuka jest także wielkim interesem. Sam talent rzadko sprawiał, że artysta szybko osiągał sukces. Artysta żyjący w Paryżu w okresie Trzeciej Republiki, musiał mieć wyostrzony instynkt handlowy i dokładny biznes plan. (str. 81). Sargent musiał zarabiać pieniądze, jego rodzina w coraz większym stopniu stawała się od niego uzależniona… Chcąc sprostać tym wymaganiom musiał żądać pokaźnych honorariów. Postanowił zająć się malowaniem portretów. (str. 82)
Malował portrety osób majętnych i znanych. Miał duży talent, dzięki czemu potrafił wydobyć prawdę o osobie, którą malował. Udało mu się zyskać zarówno przychylność klientów, jak i uznanie wśród członków jury Salonu. To sprawiło, iż stał jest artystą modnym i pożądanym.
Podmuch wiatru 
Na paryskich salonach królowała wówczas niejaka Amelie Gautreau, córka emigrantów z Ameryki, wydana za potentata w branży handlu … guanem, znana z intrygującej urody, bogactwa i tego, że jest znana. Dziś nazwalibyśmy ją celebrytką XIX wieku. Uchodziła za niezwykłą piękność i przyciągała spojrzenia. Jej niesamowicie biała skóra była przedmiotem podziwu panów i zazdrości pań. Podejrzewano, iż stosowała białą emalię albo mikro drobinki arszeniku dla uzyskania skóry o odcieniu macicy perłowej. 
I wtedy zrodziła się myśl, aby Sargent namalował jej portret. 
Malarz długo poszukiwał idei. Będąc pod urokiem modelki chciał stworzyć dzieło niepowtarzalne, chciał oddać zarówno piękno, jak i prawdę. Nie było to zadanie łatwe. Amelie nie znosiła pozowania (zwłaszcza, iż musiała długie godziny stać w niezwykle niewygodnej pozycji z lekko odwróconą w tył głową, opierając się jedną ręką o stół). Portret nazwano Portretem Madame X. Sargentowi udało się uchwycić jej klasyczny profil, ujmujące piękno, grację, narcyzm. Amelie jest na tym obrazie typową przedstawicielką belle epoque wyższych sfer; kobietę światową, elegancką, ale zimną i obojętną. 
Madame X była nie tylko portretem kobiety, obraz stanowił odzwierciedlenie całego społeczeństwa. Obraz taki jak ten jest dokumentem. …(str. 192) …jest wizerunkiem kobiety, którą ukształtowała nienaturalna cywilizacja, żywiąca mniejsze upodobanie do świeżych kwiatów, niż do kwiatów buduaru. … Obraz Amelie był naprawdę portretem- i być może oskarżeniem paryskiego społeczeństwa. Jej wizerunek, arogancki i narcystyczny, wyrażał postawę tańca na wulkanie, tak charakterystyczną dla Belle Epoque. (str. 193).
Obraz z domalowanym ramiączkiem
Jednak to nie tak doskonałe oddanie wizerunku sprawiło, iż wystawienie obrazu na Salonie w 1884 roku stało się skandalem. Na portrecie jedno ramiączko mocno wydekoltowanej czarnej sukienki (nawiasem mówiąc przepięknej) osunęło się w dół. Obudziło to zgorszenie, podobne do tego, jakie wcześniej budził obraz Olimpii Maneta. Nagość na obrazach była dopuszczalna, a nawet pożądana, pod warunkiem, iż dotyczyła scen religijnych, mitologicznych, historycznych, alegorii, a modelka nie była osobą znaną i rozpoznawalną. Zapyta się ktoś, jaka nagość, przecież Amelia niczego nie pokazuje poza nagim ramieniem. A jednak. Opuszczone ramiączko wywołało skandal. Sugerowało w opinii krytyków i widzów intymną zażyłość malarza z modelką, nie liczenie się z opinią publiczną. Wyrazem nieprzyzwoitości było ukazywać znaną i szanowaną żonę i matkę w sposób tak wulgarny. Flirt, romans bywały na porządku dziennym, często były tajemnicą poliszynela, ale sugerowanie ich w sposób otwarty było policzkiem wymierzonym społeczeństwu. Z przeanalizowanych przez autorkę dokumentów nie wynika, jakoby między malarzem a modelką doszło do intymnej relacji, ale przekonania są ważniejsze od faktów.  
Profil jest spiczasty, pisał Houssaye (krytyk), „oko mikroskopijne”, usta niezauważalne, kolor biały, szyja muskularna, prawe ramię sprawia wrażenie, jakby nie miało stawu, a dłoń wydaje się pozbawiona kości. Dekolt góry sukni nie styka się z biustem- zdaje się umykać przed jakimkolwiek kontaktem z ciałem (str. 186). Czyli, jakby dziś powiedziała pewna pani - obraz nie tylko był nieprawdziwy, ale i był słaby artystycznie. 
Wychodzono wówczas z założenia, iż sztuki nie należy utożsamiać
Odpoczynek gondolierów
z fotografią, która odzwierciedla rzeczywistość, sztuka ma ją upiększać. 
Obraz stał się powodem wielu karykatur, w których sukienka opadała odsłaniając biust (i nie tylko), wielu niewybrednych wierszyków czy nagonki medialnej. 
Dla malarza cieszącego się dotąd poważaniem był to ogromny szok. Wiele lat zajęło mu odbudowanie utraconej pozycji. Portret Madame X uznany za arcydzieło znajduje się dzisiaj w Metropolitan Museum w Nowym Yorku. 
Kiedy obejrzałam w internecie reprodukcje obrazów malarza zdecydowanie bardziej spodobał mi się portret innej znajomej malarza (Judith Gautier) Podmuch wiatru (czyżby dlatego, iż ona była z kolei muzą Wiktora Hugo), czy portret Doktora Pozzi w jego domu a także impresje - obrazki z podróży do Wenecji. 
A modelka? Jej portret namalowany przez modnego i znanego artystę miał się stać kolejnym sukcesem. Chciała zostać muzą, kusicielką, boginią, umocnić już i tak wysoką pozycję społeczną. Obejrzawszy obraz Amelie była zadowolona. Podobała się sama sobie i już widziała się bohaterką zarówno Salonu jak i salonów. Jednak po skandalu, jaki wywołał zażądała od malarza wycofania obrazu z wystawy. Sargent się nie zgodził, czego potem żałował. 
Amelie Gautreau na długo pozostała w cieniu obrazu, a straconej pozycji nigdy już nie udało się jej odzyskać.

Autorka zgromadziła sporu materiału, aby odtworzyć zarówno życiorysy bohaterów, jak i tło społeczno-obyczajowe. Paryż z końca wieku XIX jest wdzięcznym przedmiotem opisu i sam w sobie stanowi niezwykle interesujący obraz. Dlatego, nawet, jeśli podane w książce fakty nie są niczym odkrywczym, czyta się je z ciekawością. Ja w każdym razie mogę bez końca czytać o przebudowie miasta przez barona Haussmanna, o narodzinach handlu, o paryskich modnisiach, o początkach metropolii czy o mekce artystów.

Życiorysy głównych bohaterów opowieści są tak bogate i interesujące, iż mogłyby stać się osnową dla fascynującej opowieści. Wydaje mi się, iż autorce zabrakło pomysłu, albo umiejętności, jak wykorzystać zebrany materiał i jaką przyjąć konwencję. Jest dużo ciekawostek, dużo informacji, historia bohaterów momentami gubi się w historii innych osób lub opisie obyczajów. Powstał collage; połączenie faktów, myśli, zdarzeń, obyczajów, bez myśl przewodniej. Nawet trudno mi zakwalifikować książkę do jednego gatunku literackiego; nazwanie jej romansem byłoby krzywdzące, nazwanie biografią czy dokumentem nieuprawnione. A jednak zaliczę do biografii. Z zebranego materiału można by stworzyć nie jedną, ale kilka świetnych opowieści. 
Ze względu jednak na dużą wartość dokumentalno-poznawczą uważam lekturę za godną polecenia.    

Przeczytałam zainspirowana przez nemeni autorkę nieczynnego od dawna bloga Notatnik bibliofilki.

niedziela, 14 lutego 2016

Wystawy w Krakowie (fotografii Gisele Freund i zbiorów z kolekcji Feliksa Jasieńskiego)






Podczas krótkiego zimowego urlopu udało mi się odwiedzić trzy wystawy, zobaczyć dwa przedstawienia teatralne, uczestniczyć w kabarecie, pójść do kina na dwa filmy. Wyjazd bez odwiedzenia muzeów, teatru, kina, a także zwiedzania, czyli walorów poznawczo-estetycznych uważałabym za nudny i stratę czasu. 
Tak, mam świadomość tego, iż jestem w mniejszości; wstaję wcześnie rano, podczas, gdy wiele osób uważa, że urlop jest po to, aby się wyspać, jestem na chodzie przez kilka godzin dziennie, podczas, gdy większość najchętniej spędza urlop wygrzewając się na słoneczku, odwiedzam instytucje kultury i chadzam do miejsc, które większość uznałaby za nudę.
Wirginia Woolf
W Muzeum Narodowym w Krakowie trafiłam na ostatni dzień wystawy fotografii Gisele Freud. Nazwisko nieznane, gdyby nie chęć obejrzenia filmu (którego finalnie nie obejrzałam), Paryż był kobietą, wystawa ominęłaby mnie. Gisele Freud urodzona w Berlinie Niemka żydowskiego pochodzenia z chwilą dojścia do władzy Hitlera zdecydowała się pozostać we Francji. Przyjaźniąc się z właścicielką znanej paryskiej księgarni (Maison des Amis des Livres), wokół której w latach 20 i 30 XX wieku skupiała się literacka awangarda, Gisele miała możność poznania i fotografowania największych pisarzy ubiegłego wieku. 


Wystawa obejmowała 280 czarno-białych i barwnych (z przewagą tych pierwszych) fotografii takich sław jak; Jean Paul Sartre, James Joyce, Vladimir Nabokov, Virginia i Leonard Woolf, Walter Benjamin, Pablo Neruda, Jose Luis Borges, Frida Kahlo i Diego Rivera czy wielu innych. Poza fotografią portretową na wystawie znalazły się także zdjęcia z prywatnych spotkań pisarzy i ludzi sztuki, a także z Pierwszego Międzynarodowego Kongresu Pisarzy w Obronie Kultury w Paryżu w 1935 roku. Dla bibliofili szczególnie interesujące mogły okazać się zdjęcia z paryskiej biblioteki (z lat 1937 i 1950). Nie potrafię tego wytłumaczyć, ale ściany z półkami pełnymi książek wywołują we mnie dobre emocje. Najbardziej
Evita
spodobały mi się zdjęcia z prywatnych apartamentów Evy Peron. Ach te półki dla odmiany pełne kapeluszy. Ponoć zdjęcia Evity wywołały one dyplomatyczny skandal. Okazało się iż warunki życia pierwszej damy znacznie odbiegały od warunków życia tych, których mamiła populistycznymi hasłami. Gisele Freud pisała, iż Dobry fotograf musi czytać twarz, jak książkę, musi wyłapać wszystko to, co znajduje się między wersami, musi czuć i rozumieć formę, aby oddać jej ducha przez światło i cień. Czy jej się to udało, czy udało się dotrzeć do wnętrza fotografowanych osób - nie mnie to oceniać (za mało znałam bohaterów fotografii). Uważam jednak, iż jej zdjęcia mają dużą wartość dokumentalną i choćby dlatego warto było je zobaczyć. Chętnych odsyłam do zdjęć na stronie. 
Wystawę odwiedziłam ostatniego dnia (wstęp darmowy), na salach (o godzinie otwarcia muzeum) ani jednego zwiedzającego. Pierwsi goście pojawili się, kiedy już wychodziłam. To jest zaleta wczesnego wstawania na urlopie. 
Obejrzawszy elitę intelektualną XIX wiecznego Paryża (i nie tylko) nie mogłam odmówić sobie przyjemności zajrzenia do młodopolan (Gierymski, Podkowiński, Weiss, Pankiewicz, że wymienię tylko parę nazwisk). Tym razem
"odkryłam" Dorożkę w deszczu Pankiewicza. Zdjęcie wyszło fatalnie, ale i sam obraz jest ciemny, jakby więcej ukrywał niż pokazywał. Jakiś czas temu odkryłam tego samego malarza Rynek Starego Miasta w Warszawie nocą, a jeszcze wcześniej Gierymskiego Operę paryską nocą, czyli kolejna słabość do obrazów nocy; są takie tajemnicze.
Rok temu w tym samym Muzeum na wystawie Olgi Boznańskiej zwróciłam uwagę na Widok z okna pracowni. Tym razem mogłam spokojnie go sobie kontemplować (stała wystawa nie przyciąga takich tłumów, jak wystawa czasowa, zwłaszcza w pierwszych dniach jej eksponowania). Boznańska znana jest raczej z portretów, tymczasem ja upatrzyłam sobie obraz, który tak jakoś skojarzył mi się z Plantami o świcie Wyspiańskiego. (czasami trudno zrozumieć, jakimi drogami chadzają nasze skojarzenia). Ponowne odwiedziny krakowskiej galerii były smakowitą ucztą dla duszy. Po której udałam się na ucztę kulinarną.

Widok z okna pracowni
Nie przypuszczałam, że podczas styczniowego pobytu odwiedzę również Kamienicę Szołayskich (wszak Zawsze Młoda wyjechała na gościnne występy, nie planowałam wizyty w budynku przy ulicy Szczepańskiej). Idąc pod Teatr Stary zrobić zdjęcie popiersia Żeleńskiego zauważyłam plakat wystawy Niech żyje sztuka! Kolekcja Feliksa Jasieńskiego. Od Japonii do Europy. Rzeczy piękne i użyteczne. Jasieński był nie tylko krytykiem i propagatorem sztuki, ale przede wszystkim zasłynął, jako kolekcjoner i jeden z największych ofiarodawców bezcennej kolekcji dla krakowskiego Muzeum. Ofiarowane mu zbiory obejmowały malarstwo, grafikę, rzeźbę, przedmioty użytkowe, militaria, instrumenty muzyczne a także przedmioty sztuki ludowej.

O wielkości kolekcji niech świadczy fakt, że tylko wybrane eksponaty zajęły dziesięć sal wystawowych; pięć poświęconych malarstwu, rzeźbie i grafice polskiej (w tym między innymi; Malczewski, Pankiewicz, Podkowiński, Wyczółkowski, Wyspiański, Laszczka, Dunikowski), cztery malarstwu i grafice zachodnioeuropejskiej (tutaj z bardziej znanych nazwisk: Goya, Piranessi, Callot, Whistler), jedna sztuce Dalekiego Wschodu. 
Sporo na wystawie szkiców i rysunków. Jasieński mawiał, iż woli szkic od dzieła skończonego, bowiem w szkicu osobowość artysty gwałtownie wybucha, natchnienie, talent, aż iskrzą. Artysta tworzy będąc opętany jedyną myślą, myślą tworzenia, utrwalając swe marzenia, jak najszybciej. 
Mam takie szczęście, iż często zdarza mi się oglądać wystawę po kilka razy w różnych miejscach Europy, zupełnie, jakby jeździła za mną. I tak właśnie szkice i rysunki Goyi oglądałam po raz pierwszy w małym węgierskim miasteczku wieki temu, trzy lata temu w Paryżu, a teraz udało mi się obejrzeć ich sporą część w Krakowie. To całkiem miłe uczucie takie de ja vu. 
Przy okazji mam prośbę do czytelników, czy ktoś zna autora zamieszczonego 
obok zimowego pejzażu? Byłabym wdzięczna za pomoc w identyfikacji. W przypadku obrazów, które mają w sobie to coś, co sprawia, że z dziesiątków innych właśnie te chcę sfotografować, właśnie te chcę zapamiętać fotografuję także tabliczkę z nazwiskiem malarza (nie mając zaufania do własnej pamięci). Jednak w tym przypadku zdjęcie tabliczki z nazwiskiem okazało się zupełnie nieczytelne. Urzekła mnie prostota obrazu, jasność (światło), czystość, a zarazem swojskość i chęć znalezienia się wewnątrz tego pejzażu. 
Mam świadomość, iż moja relacja jest niezwykle pobieżna i po raz kolejny obiecuję sobie, iż do tematu wrócę (co zapewne nie nastąpi), ale człowiek lubi się łudzić. 
Wystawa w Kamienicy Szołayskich potrwa do 3 lipca tego roku. Warto obejrzeć.
Sama wróciłabym jeszcze po wcześniejszym zakupie porządniejszego aparatu fotograficznego, który robiłby zdjęcia choćby odrobinę lepszej jakości od tych, które robi obecny.

poniedziałek, 8 lutego 2016

Beksińscy. Portret podwójny Magdalena Grzebałkowska


Zanim sięgnęłam po książkę nazwisko Beksiński mówiło mi niewiele. Nie wiem, jakim dziwnym zbiegiem okoliczności ominął mnie fenomen Tomasza Beksińskiego - fantastycznego radiowca, którego audycji musiałam słuchać. Dziś wysłuchawszy fragmentu Trójki pod księżycem dochodzę do wniosku, że znałam ten głos i wcale nie dziwi mnie, iż urzekał tylu słuchaczy, a jeszcze więcej słuchaczek. Jednak nazwiska Beksiński nie łączyłam z Tomaszem. Ominął mnie zachwyt Bondami, nie dałam się porwać humorowi Monty Pythona (a tym samym, jak wieść niesie, rewelacyjnym jego tłumaczeniom). Z Beksińskich „znałam” (i to za dużo powiedziane) - Zdzisława. Zobaczyłam gdzieś, kiedyś kilka jego mrocznych obrazów, tyle, że wystarczyło, abym nie chciała ich więcej oglądać. 

W mojej filozofii życia staram się szukać jasnych barw, a tamte obrazy były przygnębiające, niepokojące, co tu dużo mówić koszmarne (nie w sensie brzydoty, a w sensie nastroju). 
Kiedy ukazała się książka byłam nastawiona sceptycznie. Jednak kolejne wpisy u osób, których opinie są dla mnie drogowskazami i gwarancją, że nawet jeśli zachwytu nie będzie to nie będzie poczucia straconego czasu były zachętą. 
No i jeszcze ta nota na okładce mówiąca, iż książka jest o samotności, tak wielkiej, że staje się murem, przez który nikt nie może się przebić. Dla introwertyka samotnik to temat niezwykle ciekawy i ważny, bo to trochę, jakby czytał o sobie, jakby doszukiwał się stycznych.
Samotność może być rajem, ale i może być przekleństwem, a czasami bywa i jednym i drugim. Zawsze budziły ciekawość osoby, które odmienność separuje od społeczeństwa, osoby, które cechuje nienaturalna wrażliwość, to ona stwarza ludzi nieprzeciętnych. Ludzi, którym trudno i z którymi trudno współegzystować. 
Rodzinę Beksińskich otacza aura tajemniczości i przekleństwa. Teraz, kiedy nie żyje Zofia, Tomasz popełnił samobójstwo, a Zdzisław został zamordowany, dom rodzinny już nie istnieje, a muzeum w Sanoku gromadzące większość prac artysty grozi bankructwo,  wydaje się że nad rodziną ciąży jakaś klątwa. Ich historia jest równie pesymistyczna, jak obrazy, które malował Zdzisław, równie zamglona jak tło powieści, którymi zaczytywali się obaj panowie (powieści E.A.Poe).
Malarstwo Zdzisława jest mroczne, ponure, niepokojące, pełno tu ludzkich szczątków, ruin, zniszczenia i przerażającej, kosmicznej pustki. Nie można wobec niego pozostać obojętnym, albo się je wielbi, albo od niego ucieka. Głosom na temat geniuszu twórcy będą odpowiadają głosy oburzenia z powodu jego nihilizmem i destrukcyjnej siły obrazów. 
Ojciec był odludkiem, panicznie bał się wychodzenia z domu, tolerował w swym otoczeniu jedynie żonę. Mimo, iż krytyka dopatruje się w jego malarstwie wpływów wojny – on zaprzecza. Nie należy ich traktować, jak wyraz wojennej traumy, pacyfistycznego manifestu, one są jedynie środkiem artystycznego wyrazu mawiał Zdzisław. Czyli sztuka dla sztuki. Czy rzeczywiście? Nie mnie się wypowiadać. Może ich twórca sam nie wiedział, że tkwiące w jego głowie koszmary, od których uwalnia się przenosząc je na papier, drzewo, plastik, czy inny materiał mają też podłoże zewnętrzne (wojna, sposób wychowania). 
Beksiński nie cierpiał wywiadów, gości, wystaw, jubileuszy, wyjazdów. Swoje życie zapisywał na taśmach; magnetofonowych, filmowych, rejestrował niemal dzień za dniem codzienne czynności. Kolejna sprzeczność. Odizolowanie się od świata i dążenie do utrwalenia własnego ja a to na taśmie, a to w swoich dziełach. 
Syn - rozpieszczony, egocentryczny, niesamowicie samotny, od najmłodszych lat dążący do samounicestwienia. Całe życie poszukiwał miłości, jednak żadna z wybranek nie dorastała wyobrażeniom. Kochał muzykę, świetnie znał angielski, interesował się wampirami, tłumaczył dialogi filmowe, był prezenterem radiowej trójki. Wydaje się, że miał wszystko; pracę która była pasją, własne mieszkanie, dziewczyny. Niestety miał też swoje demony, od których nie potrafi się uwolnić.  
Autorka przedstawia obu panów bez upiększeń; z wadami, tajemnicami,  dziwnością, poranioną psychiką, mrocznych, a jednocześnie mimo wszystko budzących sympatię i współczucie. Raz są wkurzający, ich zachowania są niezrozumiałe, innym razem chciałoby się przytulić do serca. 
W życiu obydwu ogromną rolę odgrywa muzyka, ojciec maluje przy niej, syn zwiąże swe życie z jej brzmieniem. Ona pomaga im żyć. Poniższe cytaty sporo mówią nie tylko o ich stosunku do dźwięków ale i o nich samych.
Zdzisław;
Malując przy muzyce pop, wykonuję ruchy tułowiem, utrudniające mi oczywiście pracę, a więc z pozoru bezsensowne, tym niemniej wyłączenie nagłośnienia wywołuje uczucie braku czegoś, bez czego nie można pracować. Jeśli idzie natomiast o muzykę klasyczną, to występuje tutaj coś, co można by uznać za inspirację. Po prostu wydaje mi się, że o obrazie myślę w ten sposób jak o poemacie symfonicznym z końca XIX wieku. I dlatego obojętne jest, co zostanie na obrazie namalowane- ważne jest to czego nie umiem wyrazić w słowach, ale mam nadzieję, że udaje mi się wyrazić w niektórych obrazach. Jakiś rodzaj niedającego się nazwać, ale (…)istniejącego uniesienia, które w najsilniejszy sposób występuje w muzyce postwagnerowskiej. Oczywiście, generalnie rzecz biorąc. Bo dostrzegam to też u wielu kompozytorów znacznie późniejszych, jak Szostakiewicz, Honegger czy Britten. (str. 138)
Czy ta potrzeba dźwięku jest potrzebą muzyki, czy potrzebą zagłuszenia pustki? 
Pytają o muzykę w jego życiu. Beksiński odpowiada; „W ciągu dnia ciszy wręcz nie cierpię. Gotów jestem włączyć odkurzacz, by nie doznawać ciszy. …. Tak więc muzyka stanowi izolator, wtedy gdy u sąsiada płacze dziecko, natomiast z reguły jest słuchana dla samej siebie. Jest to zarazem przyzwyczajenie i stereotyp dynamiczny. Jak już powiedziałem, mogę malować wyłącznie przy muzyce, ale mogę słuchać muzyki też wyłącznie przy malowaniu. (str. 241).
Tomasz:
Tylko o muzyce mógł mówić bez przerwy. Kto na jakim koncercie w co był ubrany, jak zagrał, co powiedział. Był mrocznym facetem przy całym swoim poczuciu humoru, cechował go dowcip na poziomie werbalnym. Jakby była szyba pomiędzy tym, co mówi, a tym co czuje. Z nim było zawsze tak, jakby mówił do siebie, ciekawym, miłym głosem, ale jakby mówił w radiu. Odbiorca nie był mu potrzebny. Ale paradoksalnie, miał ogromną potrzebę kontaktu. Potrafił zrobić niesamowitą liczbę rzeczy, żeby się z drugim człowiekiem skontaktować, całe godziny taśm za darmo nagrać, i miał zupełną niemoc w razie tego kontaktu. (str. 248-251).
Tomasz nie przyjaźni się z nikim w redakcji (uważany jest za dziwaka). Nie zależy mu na osobistym kontakcie ze słuchaczami. Potrzebuje radia do komunikacji z samym sobą, a nie ze słuchaczami. Utwory i komentarze dobiera tak, żeby opowiadały o jego życiu. Radio przenosi go w świat fikcji, tylko tam czuje się naprawdę dobrze. Ale każdy jego wielbiciel i tak czuje, że to właśnie jemu się zwierza redaktor Beksiński, smutny, samotny wampir, który nie może znaleźć miłości. (str. 310)
Autorka wnika we wzajemne relacje ojciec – syn, Beksińscy- rodzina-znajomi. Zostajemy zaproszeni tak blisko, że już bliżej nie można. Listy, wywiady, opinie znajomych, relacje świadków, umowy, zapisy nagrań. To pozwala na poznanie panów B. od środka, a nawet można odnieść wrażenie, iż znamy ich lepiej, niż oni sami siebie poznali, bo widzimy ich z dystansu, choć jakbyśmy siedzieli w ich głowach. 
Jeśli miałabym się czegoś czepiać, to może usunęłabym kilka dialogów, które moim zdaniem niewiele wnoszą w sensie poznawczym (jak dla przykładu ten z koleżanką, którą pogryzł w dzieciństwie pies Beksińskich). Ale w pewnym momencie przestaje się zwracać uwagę na takie niuansiki.
Portret podwójny to pasjonująca biografia wewnętrznego świata dwóch osobowości: fascynujących i odpychających zarazem. To jedna z najlepszych biografii, jakie czytałam.

sobota, 6 lutego 2016

Marie jego życia Barbara Wachowicz



Kobiety w życiu artysty to temat ciekawy, w życiu pisarza arcyciekawy. Zwłaszcza, jeśli pisarz związany był z wieloma. Co prawda pięć Marii w życiu Sienkiewicza w dzisiejszych czasach to zaledwie pięć, w czasach jemu współczesnych to aż pięć, zważywszy, że trzy z nich zostały jego żonami. Czy zatem miał szczęście w miłości, czy raczej pecha nasz pierwszy noblista. 

Na przeszkodzie zawarcia związku z pierwszą Marią (Kellerówną) stanęli rodzice, którym nie odpowiadała pozycja społeczna debiutującego literata, śmiałość (a może odmienność) poglądów, a także podejrzenie „związku” z aktorką Heleną Modrzejewską. 
Drugą Marię (z Szetkiewiczów) co prawda poślubił, ale szczęście trwało krótko. Wątłego zdrowia Marynia obdarzywszy go dwójką dzieci poważnie się rozchorowała i po kilkunastu miesiącach zagranicznych kuracji obumarła go nieboga. 
Trzecia Maria (Romanowska – Wołodkowiczowa) za sprawą swej przybranej matki ściągnęła na znanego już pisarza odium skandalu porzucając w sześć tygodni po ślubie. 
Czwarta Maria (Radziejowska) sama nie bardzo wiedziała, czego pragnie, najpierw unikając pisarza, a kiedy zdała sobie sprawę ze swoich uczuć On był już zajęty inną. 
I w końcu piąta Maria (Babska) daleka kuzynka stała się wierną towarzyszką ostatnich lat życia pisarza, zapewniając mu oparcie i będąc podporą, wierną towarzyszką życia, opiekunką jego dzieci, gospodynią w Oblęborku. 
Czy zatem można powiedzieć, iż pisarz miał pecha lokując swe uczucia tak niefortunnie. Wszak wszystkie (może poza Romanowską, pierwowzorem Linettki Castelli z Rodziny Połanieckich) darzyły go uczuciem. 
Tyle, że na przeszkodzie tych uczuć stawali a to rodzice, a to choroba, a to niezrównoważenie panny. 
Pani Barbara która pisarza darzy wręcz uwielbieniem ubolewa, że nie trafiła mu się miłość wielka i romantyczna, miłość, jaka stała się udziałem jego literackich bohaterów; Kmicica i Oleńki, Petroniusza i Eunice, Marka Winicjusza i Liwii, czy choćby Połanieckiego i Maryni. 
Książka powstała w wyniku analizy listów, pamiętników oraz wspomnień członków rodziny Sienkiewicza, przyjaciół oraz krewnych jego wybranek serca. Wiele tu ciekawostek, odniesień do literackich bohaterów, trochę historii. Trzeba docenić dociekliwość autorki w poszukiwaniu źródeł. Czytało mi się dobrze, aczkolwiek nie tak dobrze, jak Czas nasturcji. Być może z powodu sposobu wplatania cytatów w treść fabuły, w taki sposób, że trudno było mi oddzielić gdzie kończy się cytat, a gdzie zaczyna treść. Może też dlatego, że cytaty pozbawione są przypisów. Zauważyłam też niekonsekwencję w stosowaniu obcojęzycznych zwrotów, niektóre zostały przetłumaczone na polski, inne pozostały wyłącznie w oryginalnej wersji językowej. Ale to taka drobna przeszkoda, bowiem książkę (ok. 400 stron) przeczytałam w dwa dni.  
Tym, co raziło mnie w osobie pisarza były zdrobnienia. Sienkiewicz miał denerwującą manierę stosowania zdrobnień; pełno tu kociątek, rączętek, nóżynieczek, pyszczeczków i innych niuniunieczków. 
Pomiędzy opisem uczuć (listy pisarza pełne wspomnianych wyżej spieszczeń) odnajdujemy informacje na temat; początków literackiej kariery, licznych podróży, funduszu im. Maryni na rzecz zagrożonych chorobą piersiową artystów, jego stosunku do Ojczyzny, odbioru nagrody Nobla. To one wzbudziły moje największe zainteresowanie, ale to uczucia i ich adresatki są głównym tematem książki. 
Największą sympatią autorki cieszy się pierwsza żona pisarza. 
Bez niej nie mielibyśmy może ani Ogniem i mieczem, ani Potopu, bo ich autorowi przyzwyczajonemu dotychczas do kilkunastu fejletonowych nowelek, zbrakłoby wytrwałości do napisania obszerniejszych rozmiarów powieści. Ona przytłumiła w nim tę pesymistyczną nutę, która dźwięczała zawsze trochę rozpaczliwie we wszystkich jego poprzednich utworach, ona rozpogodziła ten umysł, co zbyt czarno zaczął już na świat patrzeć: ona była największym na ziemi jego uczuciem, przyjaciółką, powiernicą, doradczynią, krytykiem i jedyną osobą, o której sąd i zadowolenie dbał istotnie (pisze za Antonim Zalewskim Str.197 Marie jego życia Wydawnictwo literackie Kraków 1973 r. wydanie II).
Ze wszystkich pięciu Marii najbardziej interesująca wydaje się druga żona pisarza. Intrygujące są motywy, jakimi kierowała się decydując się na małżeństwo, a następnie ucieczkę od męża podczas miodowego miesiąca. 
Cytując jej syna z drugiego małżeństwa nie odnajdujemy wyjaśnienia:
Jeszcze sześć lat przed ,śmiercią matka zapytana o Sienkiewicza mówiła o nim z wielkim uznaniem. Że genialny pisarz, wielki patriota i prawdziwy gentelman. Zapytałem;- Dlaczego wyszłaś za niego? Dla pieniędzy? Dla sławy? – Zaprzeczyła gorąco; Nigdy w życiu. (Str. 270) 
Może  podobnie, jak Linettka Castelli była ona bezwolną marionetką w ręku swej opiekunki.
Sienkiewicz nie miał szczęścia w miłości (jedną stracił zbyt szybko, inną odnalazł zbyt późno), ale to one były jego natchnieniem i to także im zawdzięczamy Trylogię, Rodzinę Połanieckich, Quo vadis, Krzyżaków. 
A na koniec cytat dotyczący pojęcia starości na przestrzeni wieków, który zawsze bawi, zwłaszcza, kiedy jest się w podeszłym wieku:
Jest tu w Uffie właśnie niejaka Drozduczulska i choć niewiasta w podeszłym wieku (ma już 36 lat!!!), lecz o ślicznym głosie i „włoskiej metodzie” (str.131).
Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny.  W bieżącym roku przypada setna rocznica śmierci naszego pierwszego noblisty, więc dobrze byłoby sobie go przypomnieć. Ja zamierzam sięgnąć po którąś z biografii. 
Czy możecie mi coś polecić?  

wtorek, 2 lutego 2016

Tajemnica domu Helclów - retro kryminał pióra Maryli Szymiczkowej (Dehnela i Tarczyńskiego)

Paw (z Kamienicy pod Pawiem)
Z hotelu na ulicy Pijarskiej wychodząc wprost na pozostałości dawnych murów obronnych oczom ukazuje się znana wszystkim (prawie) Brama Floriańska. Chcąc dotrzeć na Rynek Główny mam dwie możliwości, albo zatłoczoną turystami i zeszpeconą szyldami sklepów drogą królewską (ulicą Floriańską), albo niemal pustą, cichą, niepozorną ul. Św. Jana. Wybieram z oczywistych względów tę drugą. 

Kiedy zaczynam czytać Tajemnicę Domu Helclów, której bohaterka Zofia Szczupaczyńska mieszka w Kamienicy Sub Pavone (czyli Pod Pawiem) na ulicy św. Jana 30 czuję dreszczyk emocji. Jakże przyjemnie czyta się książkę, której akcja dzieje się w znanych nam miejscach, a co dopiero, kiedy z książką w plecaku chadza się śladami bohaterki. 
W zasadzie to nie przepadam za kryminałami, wydaje mi się, że to gatunek, z którego wyrosłam, a może którego, jeszcze nie odkryłam, ewentualnie to efekt przesytu książkami Agathy, których pochłonęłam całkiem sporo. Nie ważne. Bowiem Tajemnica domu Helclów to nie jest typowy kryminał, co dla wielbicieli gatunku może być jej wadą, a co dla mnie było zaletą. Pojawia się tu zbrodnia i to niejedna, jednakże stanowi ona jedynie pretekst (tak to odczytuję) dla ukazania dziewiętnastowiecznego Krakowa i jego obywateli w krzywym, acz całkiem sympatycznym zwierciadle.

Kamienica Sub Pavone

Jest rok 1893. Miesiąc październik. Cały Kraków żyje zapowiedzianym w najbliższych dniach otwarciem Teatru Miejskiego (który dopiero za lat szesnaście otrzyma imię wielkiego wieszcza). Tym, co spędza sen z powiek krakowskich mieszczek jest zdobycie, jak najlepszego miejsca na widowni teatru. 
Również Zofia Szczupaczyńska, pani profesorowa, zamożna mieszczka (choć z kompleksami dotyczącymi prowincjonalnego pochodzenia),  ciosa kołki na głowie spolegliwego małżonka o zdobycie zaproszeń na premierową galę otwarcia. Trzeba bywać i trzeba być widzianym. Dlatego też do Teatru należy podjechać powozem, mimo, iż z kamienicy Pod Pawiem bliżej do teatru niż na postój dorożek.
Zajęcie właściwego miejsca w teatrze, wystaranie się o odpowiedni tytuł i pozycję dla męża, wybór pomocy domowej, zarządzanie domowym gospodarstwem to główne zajęcia XIX wiecznej pani domu. A jednak pani Zofii zdaje się to nie wystarczać. Pragnęła czegoś więcej - ale gdyby ktoś, niechby i Ignacy spytał ją; Zosiu, Zosieńko, ale „jakiego” więcej? Nie potrafiłaby odpowiedzieć… (str. 66). Może dlatego próbuje swych sił w pisaniu (bez powodzenia, redakcja odsyła jej nieudolne próby z druzgocącą opinią), zabiera się za organizowanie loterii charytatywnej na rzez dzieci skrofulicznych (co idzie jej dość opornie), aż w końcu, kiedy w Domu Helclów (Dom Opieki) ginie jedna ze pensjonariuszek angażuje się w jej poszukiwanie przejmując rolę nieudolnego funkcjonariusza policji.

Zofię cieszyło, iż maszkarony na dachu teatru nawiązują do tych z Sukiennic

Bohaterka to typowa krakowska mieszczka, dbająca o pozory, oszczędna, wścibska, nieco zakłamana, a jednak pani Szczupaczyńska budzi sympatię. Cały wątek kryminalny ma tutaj drugorzędne znaczenie. Choć pojawiają się niewyjaśnione zbrodnie, to tropienie mordercy nieco rozmywa się o poboczne wątki. Akcja płynie niespiesznie, leniwie i przyznam, iż zdarzało mi się gubić wątek detektywistycznych poszukiwań w tym, co dla mnie było największą zaletą powieści – obyczajowe tło Krakowa z końca XIX wieku. 
Samo rozwiązanie troszkę zaskakuje, jako że nie mamy szansy towarzyszyć śledztwu Szczupaczyńskiej do samego końca; to co najważniejsze bohaterka zachowała dla siebie, aby większy efekt aktorski wywołać sceną finałową, w której wyjawi mordercę i kulisy zbrodni. 
Pojawiające się nazwiska znanych postaci (Matejko, Sienkiewicz, Żeleński, Talowski), czy autentyczne miejsca (Św. Jana, Św. Tomasza, Długa, Plac Szczepański, Franciszkańska, cmentarz Rakowicki, kościół Mariacki), a także wydarzenia, którymi żyli mieszkańcy (otwarcie teatru, pogrzeb Matejki, zaślubiny Sienkiewicza) nadają literackiej fikcji cechy prawdopodobieństwa. Odczytuję Tajemnicę domu Helclów, jako literacki żarcik, nawiązanie do G.Zapolskiej (bohaterka przypomina nieco Dulską, choć jest od niej sympatyczniejsza, bowiem poza przywarami dysponuje intelektem, którego brak tej pierwszej) oraz do A.Christie (bohaterka przypomina też pannę Marple, choć jest od niej zdecydowanie mniej sympatyczna, ale za to jest „taka nasza, swojska”).

Obok rozwiązanie zagadki z poprzedniego wpisu, która okazała się bardzo prosta (Muzeum - Pałac Czartoryskich). Tędy zapewne musiała również chadzać (ewentualnie przemieszczać się powozem pani Szczupaczyńska.

Nie wiem, czy za jakiś czas będę pamiętać fabułę powieści, ale klimat tego sympatycznego kryminału w stylu retro na pewno. Polecam, jako niegłupią i odprężającą lekturę, zwłaszcza dla wielbicieli Krakowa, Młodej Polski i literackich żarcików. Wielbiciele kryminałów, w których trup ścielę się gęsto, krew leje strumieniami, a akcja błyskawicznie się zmienia – czytają na własną odpowiedzialność.