Francuska kawiarenka literacka

poniedziałek, 21 września 2020

Urlop zawsze za krótki (Gdańsk i tylko Gdańsk)

widok od strony Bramy Św. Ducha
Tak jak się obawiałam, mimo pozostania w domu, nie udało się zrealizować nawet połowy zamierzeń. Przez dwa urlopowe tygodnie przeczytałam siedem książek (nie mało, ale nie wyczerpało to mego apetytu na lekturę), obejrzałam trzy koncerty. Na koncercie Gregorian miałam być w kwietniu w Ergo Arenie w Gdańsku, obejrzałam go na płycie. Wprawiło to mnie w tak dobry humor, że udało mi się przy okazji „odpracować całotygodniowe prasowanie” śpiewając i pląsając równocześnie. Obejrzałam też musical, który miałam oglądać w Teatrze Muzycznym w Gdyni w maju. Miałam oglądać Skrzypka na dachu w teatrze ze znajomymi, obejrzałam sama, co miało ten plus, iż nie musiałam powstrzymywać chlipania i mogłam bez przeszkód przepłukać sobie oczy. Oczywiście oglądanie koncertów czy spektakli na monitorze własnego telewizora nie dorówna emocjom, jakie tworzą się na widowni, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. Wybierając w bibliotece książki wydawało mi się, że robię to bez żadnego klucza. Cóż może łączyć Nad Niemnem, Podróże do Polski Iwaszkiewicza i Notatki komiwojażera Szolema Alejhema. Okazało się, że jednak są one połączone osobą Iwaszkiewicza, które we wstępie do Notatek odnosi się do Orzeszkowej. 
Przedproża

Przyjemność, jaką czerpię zanurzając się w świat literatury oraz radość jaką daje przeniesienie się w świat muzycznych doznań wystarczyłyby, abym uznała urlop za dobrze spędzony. Nie zamknęłam się jednak w czterech ścianach własnego mieszkanka. Korzystając z ładnej pogody niemal każdy dzień rozpoczynałam odwiedzeniem jednej z knajpek na Pobrzeżu. Takie śniadania z widokiem na kamieniczki, stateczki i Żuraw sprawiały, że dzień rozpoczynałam w dobrym humorze i pełna energii. Potem były spacery wyludnionymi o tej porze uliczkami. 
Udało mi się spotkać z dawno nie widzianymi znajomymi i spędziłam z nimi trzy miłe przed i popołudnia. Niestety moje plany porządkowania zdjęć nie przyniosły większych rezultatów, poza skatalogowaniem jednego folderu (spośród kilkunastu) praca nie posunęła się naprzód. Tym sposobem urlop został spędzony przyjemnie i nie mogę powiedzieć, abym się nań nudziła. Nie byłabym szczerą, gdybym twierdziła, iż wolę to od moich ukochanych podróży, wszak navigare necesse est, vivere non est necesse (dla niewtajemniczonych podróżowanie jest koniecznością [czymś niezbędnym], życie nie jest koniecznością [czymś niezbędnym]). Niemniej jest mi tak dobrze, że chętnie przedłużyłabym urlop do końca roku. 
Śniadanie z widokiem

Podczas każdej podróży staram się dokonywać nowych odkryć, często jest to nieznany wcześniej malarz, którego obraz mnie zainteresuje, niebanalne miejsce, ciekawa świątynia czy oaza zieleni. Poszukując mniej zatłoczonych uliczek trafiłam na klimatyczną ulicę Świętego Ducha. Wspominałam o niej podczas opisu Gdańskich wspomnień młodości Johanny Schopenhauer, której życie związane było właśnie z tą ulicą. Tyle razy wcześniej tamtędy przechodziłam, a miałam wrażenie, jakbym zobaczyła ją po raz pierwszy. Niewątpliwie powodem  była modernizacja, podczas której odbudowano parę kamieniczek, położono nową nawierzchnię brukową, posadzono drzewka. Ulica zyskała nowe życie. Dzięki sporej liczbie ogródków kawiarnianych, zamknięciu ulicy dla ruchu samochodowego, sporej ilości ławek, odnowionym fasadom kamienic i sporej ilości zieleni po prostu chce się tu być. A jeszcze nie jest tutaj tak tłoczno, jak na Mariackiej czy Długim Targu. 
Moja ulubiona płaskorzeźba chłopiec z psem
Pierwsze wzmianki o ulicy świętego Ducha pojawiły się w XIV wieku. Nazwa jej pochodzi prawdopodobnie od Szpitala Świętego Ducha, dziś już nieistniejącego, najstarszego szpitala w Gdańsku prowadzonego początkowo przez Zakon Krzyżacki. Ulica Świętego Ducha zaczynała się Bramą Ludwisarską (od strony Targu Drzewnego) i kończyła Bramą Świętego Ducha (od strony kanału Motławy). Dziś nie ma żadnej z nich, tak jak nie ma już Szpitala czy kamienic, o których wspominają przewodniki (tych, w których urodziła się Johanna Schopenhauer, Artur Schopenhauer, tej, w której mieszkał Paweł Beneke, czy tej, gdzie mieścił się Dom Żeglarzy). Istniejące dziś kamieniczki powstały na miejscu swych poprzedniczek, albo są ich odwzorowaniem. Śródmieście w 1945 roku zostało w 90 procentach zniszczone. W miejscu Bramy Świętego Ducha jest niewielkie przejście pod kamieniczkami na Pobrzeże wychodzące wprost na zwodzoną kładkę prowadzącą na Wyspę Spichrzów. Spacer ulicą Świętego Ducha rozpoczyna się od zaplecza Teatru Wybrzeża. Pierwszą najbardziej okazałą kamienicą, która zwraca na siebie uwagę dziś swą białą fasadą i bogatymi zdobieniami nadokiennymi jest kamienica pod numerem 19. Kiedyś znajdował się tutaj dom zamieszkiwany przez znanego kapra i żeglarza Pawła Beneke (zwanego Gdańskim Jackiem Sparrow). Miastu przysłużył się „pozyskaniem” obrazu Sądu Ostatecznego Hansa Memlinga. Najprościej rzecz ujmując dokonał zaboru mienia znajdującego się na galeonie Święty Mateusz (o jego burzliwych losach pisałam tutaj). Pierwotnie zdobiący Bazylikę Mariacką obraz przebywa dziś w Muzeum Narodowym w Gdańsku, będąc jego największą atrakcją. Z doświadczenia (pracy w tymże muzeum) wiem, że tak jak niektórzy turyści będąc w Muzeach Watykańskich oglądają jedynie Kaplicę Sykstyńską, tak przybywający do Gdańska turyści często za cel obierają sobie właśnie obraz Hansa Memlinga. 
Kaplica Królewska z Bazyliką Mariacką w tle

Najbardziej znane kamieniczki na ulicy świętego Ducha znajdują się dziś pod numerami 45/47 oraz 111/113. W miejscu pierwszej mieściła się kiedyś kamienica w której urodził się Artur Schopenhauer, a wcześniej zamieszkiwał ją Karol Fryderyk Gralath, który poślubił prawnuczkę Heweliusza - Beatę Szarlotę z Davissonów. Dziś kamienica nie wyróżnia się niczym szczególnym, nie ma tu nawet charakterystycznych dla ulicy przedproży. Na domu znajduje się tablica pamiątkowa informująca, iż urodził się tu Artur Schopenhauer. Natomiast pod numerem 111/113 znajduje się Dom pod Żółwiem, o którym pisałam tutaj. Wśród pozostałych kamieniczek wyróżnia się zarówno wysokością, jak i zdobieniami znajdujący się tuż obok Dom Żeglarzy. Zdobi go piękny portal za statkiem i morskimi stworami, posągami najprawdopodobniej żeglarzy, a zwieńczeniem fasady jest Święty Jakub - ich patron. Pierwotnie mieściła się w tym miejscu siedziba gildii szyprów (XIV wiek). Przed wojną ulica Świętego Ducha posiadała zabudowę po obu stronach ulicy. Dzisiaj część ulicy ciągnąca się od strony Bramy Świętego Ducha została odbudowana jednostronnie, zaś naprzeciwko znajdują się jedynie pozostałości przedproży. Przedproża są najciekawszą ozdobą gdańskich kamieniczek. Niewiele ulic może się dziś nimi chlubić. Przytoczę raz jeszcze cytowany już wcześniej fragment wspomnień Johanny Schopenhauer:
Fragment portalu Domu Żaglarza
Nie można nazywać tych przedproży balkonami. Są to raczej przestronne, dosyć szerokie tarasy, wyłożone wielkimi płytami kamiennymi, ciągnące się wzdłuż fasad domów. Prowadzą do nich szerokie wygodne schody, a kamienne ogrodzenia zabezpieczają od ulicy. Pomiędzy przylegającymi do siebie przedprożami sąsiadujących domów wznoszą się przymurki cztery do pięciu stóp wysokie, stanowiące ich rozgraniczenie. Na tych przymurkach spoczywają w kamiennych korytach rury blaszane, zbierające z dachów wodę deszczową, wypływającą na zewnątrz przez paszcze ogromnych, nieraz prawdziwie artystycznie wykutych z kamienia głów delfinów lub wielorybów.
 
Przedproża zdobią płaskorzeźby znajdujące się na balustradzie odgradzającej taras od ulicy, przedstawiono na nich scenki biblijne, alegorie, motywy roślinne, czy postacie mitologiczne. Nie znalazłam informacji, czy płaskorzeźby nawiązują do tych przedwojennych, ale trzeba przyznać, że są niezwykle dekoracyjne. Moja ulubiona płaskorzeźba to chłopiec z psem, jakoś przypomina mi historię Tobiasza, Archanioła Rafaela i psa, choć archanioł się nie załapał. Przedproża pozwalały dawnym mieszkańcom kamieniczek na wypoczynek na świeżym powietrzu, w mieście o ciasnej zabudowie nie było za wiele miejsca, gdzie można by spędzać czas na powietrzu. 
Idąc ulicą Świętego Ducha nie można nie zauważyć Bazyliki Mariackiej, która do ulicy co prawda nie przylega, ale którą najlepiej objąć obiektywem właśnie stąd stając na przedprożach jednej z kamieniczek. Nie da się również przeoczyć idąc ulicą Kamienicy Królewskiej. Charakterystyczna pomarańczowa fasada z seledynowymi drzwiami i oknami i niezwykle bogatymi zdobieniami powstała jako miejsce modlitwy dla katolików, podczas gdy Bazylika Mariacka stanowiła miejsce kultu luteran. Powstała przy wsparciu Jana III Sobieskiego. Nad wejściem głównym znajduje się kartusz z herbem Rzeczpospolitej z czasów króla pogromcy Turków. Barokowa kaplica została zwieńczona trzema kopułami; jedną dużą i dwoma mniejszymi w kolorze seledynowym. Jako ciekawostka nieopodal Kaplicy parę metrów dalej w kierunku Pobrzeża znajduje się miejsce wyznaczone, jako historyczny środek miasta Gdańska. Miejsce to oznaczono kamienną tablicą.
Kamienny środek Gdańśka

Z ulicą Świętego Ducha wiąże się też nazwisko gdańskiego malarza Daniela Chodowieckiego. Początkowo podawano, iż urodził się na tej ulicy, później jednak twierdzono, iż mieszkał tutaj jako dziecko. 
Tutaj swój dom miał twórca zegara astronomicznego, Hans Duringer  a także tworzył  pierwsze dzieła wielki rzeźbiarz europejskiego baroku Andrzej Schluter. Obecnie rok rocznie podczas odbywającego się Jarmarku Św. Dominika na ulicy świętego Ducha znajdują się kramy artystów ręcznych, rzeźbiarzy, ludzi sztuki i grafiki.
Poza urokliwymi ogródkami kawiarnianymi na ulicy Świętego Ducha odnalazłam słodki urok Paryża - odkryłam  sklepik - cukiernię z prawdziwymi francuskimi makaronikami. Zazdroszczę Marcelowi umiejętności opisu magdalenki, gdybym miała jego dar stworzyłabym dalszy ciąg poszukiwań straconego czasu. Mogłaby to być powieść o poszukiwaniu prawdziwych francuskich makaroników, długim, mozolnym, błądzeniu i szczęśliwym zakończeniu. Są to dwa kruche a jednocześnie puszyste, delikatne ciasteczka wielkości małych biszkopcików przypominające w smaku marcepanowe bezy połączone rozpływającym się w ustach kremem. Ledwie zaczęłam o nich pisać, a już wsiadłabym w autobus i pojechała do Monsier Armanda po pastelowe ciasteczko. 
Słodka pokusa
Urlop zbliża się do końca, snopki nadal niepowiązane, zdjęcia niepoukładane, książki nie przeczytane, koncerty nieobejrzane, miasta nie odwiedzone. Ale może to dobrze, że mamy wciąż jakieś plany, że tyle przed nami. A teraz trzeba będzie wrócić do codzienności. Kolejny urlop już za jakiś czas.

czwartek, 17 września 2020

Nad Niemnem Eliza Orzeszkowa

Wydawnictwo Eventus 1997

Ostatni raz czytałam Nad Niemnem osiem lat temu. Nie sądziłam wówczas, że kiedykolwiek jeszcze do książki  powrócę. Naszła mnie nieprzeparta ochota sięgnięcia po raz kolejny po tę zmorę licealistów. Zaglądając do krótkiej recenzji sprzed lat zauważyłam, że i mnie nieco zmogły sławetne opisy przyrody. A teraz, może sprawił to upływ czasu, może zmieniły się moje upodobania, ale od pierwszej strony zanurzałam się w zieloność, kwiecistość, bujność roślinności, w świat natury, który rozciągał się przed mymi oczami, jakbym oglądała przepiękne obrazy. Obfitość roślinności o obcobrzmiących nazwach spowodowała, iż lekturze towarzyszyło zwiększone eksplorowanie  Internetu. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają kamiona, smółka, marchewnik, rohula. Opisy są tak malarskie, że nie rozumiem dlaczego wcześniej wydawały się nużącymi.  Może po prostu jest ich nieco przydużo, a czytelnikowi wiecznie się śpieszy.

Drobiazgowość opisu nie dotyczyła wyłącznie natury, ale także postaci czy scenografii. Dzięki temu można zobaczyć, jak żyją bohaterowie, w jakim otoczeniu, jak ubrani, co podano do obiadu, jak wygląda dzień codzienny, a jak wesele w chłopskiej zagrodzie.

Kiedy czytałam naszła mnie refleksja - jak to jest dobrze napisane, jak dobrze się czyta. Pewnie, że język dziś wydaje się archaiczny, pełen słownictwa rodem z XIX wieku,  a dialogi Bohatyrowiczów tak poprzetykane przysłowiami, że odnosi się wrażenie, że bez tych cytatów niewiele mieliby do powiedzenia. 

To, co według założenia autorki miało być wydźwiękiem ideowym powieści brzmi dziś mało przekonywająco. Te niemal półtora wieku robi swoje. Owszem jest Nad Niemnem panoramą polskiego społeczeństwa dwadzieścia lat po powstaniu styczniowym, ale czy jest to panorama rzetelnie odmalowana, czy jedynie dostosowana do założonych celów. Tym, co mi tutaj zgrzyta najmocniej jest przedstawienie warstwy chłopskiej. Wieś Bohatyrowicze wygląda niczym sielankowa Arkadia, bo choć większość chłopów narzeka na biedę czy głód ziemi to zagrody są zadbane, chłopi czystko i schludnie ubrani, gości ze dworu przyjmuje się wystawnie. Rodziny sobie pomagają,  nikt nie czeka niczyjej śmierci. Jadwisia Domontówna troskliwie opiekuje się dziaduniem, Janek i Antolka szanują stryja Anzelma i chodzą na paluszkach, kiedy dopadnie go choroba i smętek, pani Starzyńska-matka Janka pomaga mu w żniwach. Jedna tylko rodzina klepie biedę większą niż inne, a uwidacznia się ona brakiem przyodziania odświętnej szaty do żniw. Wygląda to troszkę, jak cepelia, wyelegantowani chłopi ze śpiewem na ustach ruszają w pola. Gdzie znój, pot, zmęczenie? Akcja powieści toczy się w latach osiemdziesiątych XIX stulecia, mniej więcej wtedy kiedy toczy się akcja Chłopów Reymonta, a jaka różnica, zarówno w wyglądzie, jak i charakterach bohaterów. U Reymonta chłop chłopu wilkiem, ojciec trzyma się ziemi zębami, aby do dzieci nie iść na poniewierkę, dzieci rodzicom wydarłyby poduszkę spod głowy, bo bieda u nich aż piszczy, a u Orzeszkowej choć nie są chłopi wzorem sąsiedzkiej pomocy i zdarza się, że najbardziej krewki przedstawiciel rodziny (Fabian Bohatyrowicz) wykorzysta okazję, aby słabszego sąsiada oszukać, życie wioski wygląda niemal idyllicznie. I nie wydaje mi się, aby to Reymont przejaskrawił swoją opowieść.

Niektóre postaci wydają się nieco papierowe, żeby nie powiedzieć nudnawe. Ale czyż tacy nie bywamy.

Kiedy czyta się książkę po raz kolejny poza tym, co oczywiste i samo w oczy się pcha, zwraca się uwagę na coś nowego. Tym razem zwróciłam uwagę na relacje małżeńskie. Poza Janem i Cecylią - legendarnymi protoplastami rodu Bohatyrowiczów, których następcami mają być Janek Bohatyrowicz i Justyna Orzelska pozostałe związki są kompletnie niedobrane. Przypadek to, czy może osobiste doświadczenia nieudanego małżeństwa pisarki miały wpływ na takie a nie inne potraktowanie tematu. Partnerski związek sprzed wieków, w którym panna z wyższych sfer porzuca otoczenie i wiąże się z mężczyzną niższego stanu, aby razem z nim żyć i pracować bierze sobie za przykład Justyna, która sens życia widzi we wspólnej pracy ze swoim przyszłym mężem.

A pozostali?   

Benedykt zakochany w swej wiecznie chorującej Emilii, mając świadomość wzajemnego niedopasowania … nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy się już nigdy... będzie tkwił do końca przy żonie, bo tak nakazuje mu honor i przyzwoitość oraz tlące się resztki uczucia. Emilia będzie z nim tkwiła dla wygody, bo mimo wszystko ma zapewnioną opiekę, utrzymanie i żadnych obowiązków, może sobie dalej czytać, marzyć i dostawać globusa, choć, jak sama twierdzi… żyję w tym kącie, jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż stąd, ze nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe… O smaczny obiad nie dbam, ale pragnę dookoła widzieć choć trochę poezji, piękna, artyzmu… A gdzież je znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń …. moja natura nie może być stojącą wodą, ale potrzebuję błyskawic, które by nią wstrząsnęły.. (str.48)  Benedykt zaś trzymał się będzie ziemi rękoma, nie pozwoli jej sobie wyrwać, tyle, że już sam nie bardzo wie dlaczego, jedynie jeszcze w pamięci pozostało, jak jedyny jasny promyk nadziei.. to..tamto.. tego.

Pani Kirłowa gospodarna, dzielna kobieta, która całe gospodarstwo sama prowadzi, wychowuje dzieci, użera się ze sprawami urzędowymi, ale nie da złego słowa na męża powiedzieć, choć uczciwie przyznaje Różycowi, iż ten nie nadaje się do zarządzania majątkiem, bo nie ma do tego głowy. Kocha męża mocno, w domu z roku na rok przybywa dzieci, a  żona nie skarży się słowem na będącego gościem w domu małżonka. Dlaczego? Bo …. każdy człowiek ma swoje wady … nie są to nawet wady, tylko przyzwyczajenia… Pracować nie lubi, bez towarzystwa i rozrywek żyć nie może … tak go wychowano… Ojciec jego mając ten tylko folwarczek trzymał się wiecznie pańskich klamek, od komina do komina jeździł i syna z sobą woził. W szkołach trzy klasy tylko skończył i zaraz za skończonego obywatela uchodzić zaczął. Potem, kiedy ożenił się ze mną i moim posażkiem długi opłacił, ja sama starałam się wyręczać go we wszystkim i kłopoty od niego usuwać. … Tak już przywykł… ale z tymi przyzwyczajeniami jakżeby on tak wielkiej pracy podołać? (str.143)

Zygmunt Korczyński znudzony artysta bez talentu, powziąwszy decyzję o zakończeniu romansu z Justyną, która miała być jego muzą i natchnieniem, ulega namowom krewnych i poślubia piękną, młodą, utalentowaną i wykształconą pannę z posagiem. Panna ma jedną wadę, jest zbyt uległa i beznadziejnie w mężu zakochana, przez co szybko nudzi małżonka. Ale będą trwać w tym niedobranym związku, bo Zygmuntowi brak nie tylko talentu, brak też zdecydowania, aby wziąć odpowiedzialność za życie swoje i powierzonej mu dziewczyny.  

Można mieć za złe bohaterom, iż brak im odwagi aby swe życie odmienić, ale trzeba też wziąć pod uwagę środowisko, w jakim żyją. To nie jest czas wyemancypowanych kobiet (tu wielkie uznanie dla Justyny), to nie był też czas rozwodów.

Na tle tych niedopasowanych związków uczucie Justyny i Janka są jak powiew świeżości i zapowiedź zmian, dobry prognostyk na przyszłość.

czwartek, 10 września 2020

Urlop na Santorini albo gdziekolwiek dusza zapragnie, czy pamięci nie zawiedż mnie


Patio w Miejscowości Oia (Santorini)
Pierwszy urlop (od nie pamiętam ilu lat), który spędzam w domu. Powinnam się martwić i o ile tęsknota za podróżowaniem, poznawaniem nowych i powrotem do starych miejsc towarzyszy mi od paru miesięcy (ostatni wyjazd miał miejsce w lutym), o tyle perspektywa spędzenia go w nowym mieszkanku wcale nie wydaje się niemiłą. Jest tyle zajęć, którym można się poświęcić, że obawiam się, iż nie zrealizuję nawet połowy z nich. Wczoraj w miejscu, w którym gromadzą się panie, aby poprawić sobie samopoczucie (ja) i urodę (pozostałe), usłyszałam od jednej z nich narzekanie, na szybko zapadający zmierzch. Ciemno jest już o piątej i co tu robić. .... (przerywnik) Nic tylko iść spać. Już chciałam zaprotestować, że jak to, że przecież można by …. kiedy uświadomiłam sobie, że nie jestem dla tych pań odpowiednim partnerem do dyskusji. Mieć wreszcie nieograniczoną ilość czasu na czytanie, spacery, porządkowanie notatek, zdjęć, oglądanie filmów, koncertów - to kusząca perspektywa zapewne nie dla wszystkich, a może jedynie dla mnie. Oddając się wczoraj cały dzień czytaniu dziś udałam się w podróż na Santorini. Kiedy ogranicza nas wszystko (zakazy, obawy czy brak środków) nie może ograniczać nas wyobraźnia (czy jej brak). Byłam tam trzynaście lat temu, a pamiętam, jakby to było wczoraj. Wśród celów moich podróży nastawionych na poznawanie historii, kultury czy sztuki danego kraju rzadko zdarza się miejsce, do którego dążę wyłącznie dla doznań estetycznych. Santorini nie łączy się ani z nazwiskiem władcy, pisarza czy malarza, przynajmniej mnie nic na ten temat nie wiadomo, a jednak jego baśniowy wygląd i legenda łącząca go z zaginioną Atlantydą są w stanie skusić najbardziej wybrednego podróżnika. Dobrze jest choć raz znaleźć się na wyspie mogącej służyć za scenografię Baśni z Tysiąca i Jednej Nocy i poczuć się na powrót dzieckiem.
Oia
Najpierw była pobudka w środku nocy, potem dwugodzinna podróż autokarem z Chanii do Heraklionu i w końcu zamustrowanie na olbrzymim pasażerskim statku tuż przed wschodem słońca.

Kiedy pomarańczowa kula wynurzała się znad czarnego zarysu gór majaczących na horyzoncie wydało mi się, że jestem świadkiem jakiegoś misterium. Misterium które każdego dnia i w każdym miejscu na ziemi wciąż się powtarza, tyle, że rzadko bywam jego uczestnikiem. Ta świetlista łuna, która zamienia noc w dzień przypomina górną część monstrancji, złote promienie wystrzeliwują w niebo, aby za chwilę stała się jasność. Czytam teraz Nad Niemnem Orzeszkowej tak znienawidzone przez młodzież licealną za rozwlekłe ich zdaniem i niepotrzebne opisy przyrody i zazdroszczę pisarce talentu, który z banalnej scenki potrafi uczynić przepiękny obraz.
Statek wypływa z portu, powoli brzeg staje się coraz mniejszy i mniejszy, aby za chwilę zniknąć za horyzontem. Potem już tylko pięć godzin rejsu wielkim wycieczkowcem o wysokości kilkupiętrowego wieżowca. Jak prawdziwa córa wilka morskiego nie doznaję podczas rejsu katuszy, które pacyfikują sporą część pasażerów. Przemierzam wszystkie pokłady na różnych poziomach, w poszukiwaniu najładniejszych widoków. Oczywiście najładniejszy roztacza się z najwyższego pokładu. Łapię widoki pod powieki (pomna rady udzielonej dawno temu przez Tatę), robię to częściej niż zdjęcia. Aparaty miały wówczas mniejszą pojemność i zanim zrobiło się zdjęcie trzeba było dobrze się zastanowić, czy właśnie to co widzimy będzie najlepszym wyborem. Przede mną, za mną i wokół jedynie woda, jak okiem sięgnąć nic nie zaburza linii horyzontu, na której łączą się ciemnogranatowe wody morza Egejskiego z przezroczysto błękitnym nieboskłonem. Wiatr we włosach, prute dziobem statku fale, poczucie nieskrępowanej wolności – sama przyjemność.
Już się tam w dali ukazuje Archipelag Cyklad
Dopływając do wyspy (do portu Fira) oczom jawi się najpierw naga skała – wysokie klify, na których wierzchołkach widać małe białe domki. Płynąc przez kalderę (wielkie zagłębienie w szczytowej części wulkanu, którego wybuch i następujące po nim tsunami zgodnie z legendą miały zatopić mityczną Atlantydę) czułam się nieswojo, mimo, iż wybuch ten miał miejsce w 1600 r. p.n.e. Wulkan jest uśpiony, ale nadal czynny.
Już Fira (stolica wyspy) robi duże wrażenie, białe wrośnięte w skałę domki z niebieskimi dachami świątyń zachwycają, ale dopiero Oia rzuca na kolana. Baśniowy widok znany z widokówek jest na wyciągnięcie ręki, biała, pastelowa, niska zabudowa (nie wyżej niż do drugiego piętra) z charakterystycznymi beczkowatymi (cylindrycznymi) dachami, niebieskimi kopułami mini świątyń i niebieskimi wykończeniami elementów zabudowy (drzwi, ściany, framugi, futryny, czy choćby krzesła na przydomowym patio.
Oia
Niska zabudowa i cylindryczny dach mają dawać chłód. Wąskie wyłożone marmurem uliczki nie mają nazw. Nie jeżdżą po nich samochody. Ponieważ Santorini to wyspa żyjąca z turystyki pełno tu małych sklepików z pamiątkami i oczywiście knajpek i restauracji. Gdy się spojrzy w dół widać lazurowe oczka wodne mini basenów i mnóstwo różowych kwiatów zdobiących mini tarasy i patia domków. A jeśli spojrzeć jeszcze niżej można dostrzec powulkaniczny pył, który do dziś pokrywa niewielkie plaże. Na wysoko położone miasteczko można się dostać na piechotę niezliczoną ilością kamiennych schodków, albo na osiołku. W miejscowości Fira znajduje się kolejka linowa.
Oia

Pobyt na wyspie trwał krócej niż rejs statkiem, o wiele za krótko. Te kilka godzin pobytu spędziłam na wędrówkach po uliczkach, krętych, wijących się, wąskich, często zatłoczonych do niemożliwości, w których ludzie, aby się wyminąć musieli wchodzić w maleńkie zaułki,  a momentami pustych, co natychmiast próbowałam wykorzystać na zrobienie zdjęcia. Jeszcze dziś widzę te śnieżno białe kamienne domostwa, odbijające promienie słońca, niebieskie detale, dzwony świątyń, ruch, gwar, oraz pływające nad uśpionym wulkanem małe stateczkiem i wielki wycieczkowiec, na który wracaliśmy motorówkami. 
Oia

Ostatnią godzinę pobytu wykorzystałam na skromny posiłek i lampkę wina. Dźwięki muzyki, stoliczek z widokiem na zatokę, zapach świeżo przyrządzonych frutti di mare i kieliszek białego wina dopełniły uczucia szczęścia. I jednego tylko żałowałam, że nie było mi dane oglądać zachodu słońca na Santorini. Jest ponoć przepiękny i niezapomniany. A zatem jest powód, aby jeszcze tu wrócić.
Oia

W pierwszym wpisie dokonanym niemal na świeżo po powrocie napisałam Tam jest tak pięknie, że aż za pięknie. Dłuższe przebywanie mogłoby być ze szkodą dla zdrowia. Jak potem wrócić do normalnego, szarego życia na lądzie. Na szczęście byliśmy tam zaledwie cztery godziny, więc tak naprawdę nie wiemy, czy byliśmy na wyspie Santorini, czy była to fatamorgana, a może to nam się przyśniło. Nadal tego nie wiem. Dobrze, że pozostały zdjęcia. Nieostre, czasem kiepskiej jakości, z wchodzącymi w kadr turystami, nieudane, ale pozwalają uwierzyć, że to jednak nie był sen. 
Oia

wtorek, 8 września 2020

Maurycy, uczeń Matejki Lea Shinar


Ahaswer
Na książkę trafiłam przez zupełny przypadek błądząc oczami po grzbietach okładek na bibliotecznej półce. Biografie malarzy to jeden z najchętniej czytanych przeze mnie gatunków literatury. Ujrzawszy nazwisko polskiego malarza ucieszyłam się w dwójnasób, bowiem posiadłam już wcześniej sporą wiedzę o Van Goghu, Toulouse Lautrecu, Monecie, Gauguinie, zaś o rodzimych twórcach niewiele wiedziałam. Przyznaję się, że nazwiska Gottlieb nie znałam wcześniej, nie spotkałam się też z jego pracami, a może nie zwróciłam na nie uwagi. Magnesem było oczywiście nazwisko nauczyciela, choć tu narażę się wielbicielom naszego narodowego geniusza malującego ku serc pokrzepieniu ja nie biję czołem przed Matejką, nie żywię cieplejszych uczuć, choć oczywiście uznaję, iż wielkim malarzem Matejko był.  Ale to temat na inny wpis.
Książka jest biografią artysty, która ma za zadanie ocalić od zapomnienia twórcę oraz jego dzieła. Te ostatnie, o tyle tylko, o ile będą one w stanie przybliżyć jego portret psychologiczny. Autorka kilkakrotnie podkreśla, że ważniejszy jest dla niej człowiek niż jego dzieło. A jeśli lektura zainteresuje na tyle, że czytelnik zechce zapoznać się z twórczością artysty to będzie to dodatkowa korzyść.
„Maurycy, uczeń Matejki” to powieść oparta na życiu i miłości Maurycego Gottlieba i Laury Rosenfeld. Książka powstała głównie na podstawie listów i pamiętników. Jeszcze raz okazuje się, jak bogatym źródłem informacji może być epistolografia. Być może i na podstawie naszych dzienników (bloogów) powstanie kiedyś niejedna książka. Tu puszczam oko do czytelnika.
Dla uatrakcyjnienia treści lektury znalazły się w niej także wątki fikcyjne i fikcyjne postacie.
Maurycy był żydowskim malarzem urodzonym w Drohobyczu. Studiował malarstwo w Wiedniu, lecz zafascynowany twórczością Jana Matejki, a zwłaszcza jego „Rejtanem” przeniósł się do Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Początkowo pozostając pod wpływem dzieł swego mistrza tworzył wyłącznie obrazy o tematyce historycznej inspirowane historią Polski. Z czasem tematem jego prac zostały kultura i tradycje żydowskie.
Z kart książki wyłania się postać młodego, wykształconego, wrażliwego człowieka, artysty, który żyje owładnięty pasją. Pasją tworzenia i pasją miłości. Najpierw jest to pasja tworzenia obrazów, godnych jego nauczyciela, potem pasja tworzenia obrazów, które będą świadectwem historii jego narodu, potem miłość do Laury – jego narzeczonej i muzy.
Laura Rosenfeld była wychowaną w kulturze niemieckiej żydówką. Młoda, pozostająca pod silnym wpływem rodziny dziewczyna ulega presji otoczenia, aby nie wiązać się z artystą. Rodzinie nie podoba się Maurycy, początkowo nieznany malarz, z czasem zdobywający coraz większe powodzenie, lecz nie przykładający wagi do kwestii finansowych. Laura zrywa narzeczeństwo i wychodzi za mąż za dobrego, acz nudnego człowieka.
Z biegiem lat staje się silną i zdecydowaną kobietą, która odkrywa swe powołanie i realizuje się poświęcając siły i czas pasjom społecznikowskim.
Książka powstała, aby ocalić od zapomnienia osobę młodego artysty, który żył zaledwie 23 lata pozostawiwszy po sobie bogatą spuściznę malarską. Nazywany był najwybitniejszym uczniem Matejki.
Jedno z najsłynniejszych dzieł Gottlieba to „Ahaswer”. Jest to autoportret artysty. Obraz nawiązuje do znanej legendy o Żydzie Wiecznym Tułaczu obalając jednocześnie negatywny stereotyp Żyda jako wygnańca poprzez nałożenie na głowę Ahaswera diademu z drogocennymi kamieniami. Obraz przejawia Rembrandtowską fascynację światłem i cieniem.
Życie Maurycego było krótkie, ale niezwykle bogate. Właściwie można powiedzieć, że był człowiekiem spełnionym, kochał i był kochany, żył i tworzył z pasją. Nie było to jednak życie jak z bajki. Nie dane było mu zaznać szczęścia rodzinnego. Zerwanie z Laurą przeżył bardzo głęboko. Często towarzyszyły mu myśli samobójcze. Po ciężkich doświadczeniach lat młodzieńczych, podczas których pozostawał samotny i odizolowany od środowiska artystycznego z powodu swojego żydowskiego pochodzenia zyskał zarówno uznanie, jak i szacunek tych największych; w tym Matejki i Siemiradzkiego.
Bardzo smutna jest scena pogrzebu Maurycego, przypomina filmową scenę pochówku Mozarta z filmu Amadeus – M. Formana.
Książka dobrze napisana, ciekawa, dzięki niej nazwisko Maurycego nie jest dla mnie jedynie pustym dźwiękiem. Napisana pierwotnie po hebrajsku została książka przetłumaczona przez autorkę na język polski. Liczy sobie 150 stron, więc szybko się "wchłania". 
Dziś znalazłam ciekawy wpis na stronie bloga o nazwie Niezła Sztuka na temat Maurycego i jego obrazów. Polecam zainteresowanym. Sama zamierzam tam troszkę pobuszować.
Ponadto na innej stronie znalazłam ciekawą historię związaną z obrazem namalowanym przez Maurycego (jak niżej).
Modlący się w Synagodze w święto YOM KIPPUR (z autoportretem młodego Maurycego)
"Dwudziestodwuletni Maurycy Gottlieb maluje obraz „Żydzi modlący się w synagodze w Jom Kippur”. Na płótnie widać grupę starozakonnych, pośrodku rabin trzyma w ręku Torę w powłóczce, na niej widnieje hebrajski napis „za duszę Maurycego Gottlieba, błogosławionej pamięci”. Młody artysta jeszcze za życia umieszcza się pośród zmarłych. Obraz ogląda ojciec malarza, Izaak, człowiek światły, ale surowy i konserwatywny. Natychmiast nakazuje zamalowanie inskrypcji, bo przecież jak tak można – jego syn ciągle jest wśród żywych. Na nic zdają się tłumaczenia, że to swoiste „memento mori”, że sztuka przetrwa, choć śmiertelne ciało zginie. Maurycy przemalowuje obraz. Wkrótce potem jednak napis pojawia się z powrotem" (Informacja ze ze strony weranda). 
Maurycy umiera w kolejnym roku. 
 

niedziela, 6 września 2020

Gdańskie wspomnienia młodości Johanna Schopenchauer


Ulica Św.Ducha od strony bramy wiodącej na Długie Pobrzeże
Nazwisko Schopenhauer kojarzymy raczej z niemieckim filozofem, niż z literaturą, tymczasem zarówno Johanna - matka Artura, jak i jego siostra Adela parały się literaturą. Urodzona w Gdańsku Johanna po zajęciu miasta przez Prusy wyemigrowała do Hamburga, a po śmierci męża osiadła w Weimarze i tam prowadziła salonik literacko - artystyczny. Przyjaźniła się z Goethem. W Polsce znana jest z napisanych pod koniec życia wspomnień, w których z nostalgią wspomina miasto swego urodzenia.
Zazwyczaj zbyt późno spostrzegamy wszystko, czym nas natura szczodrze obdarza. …. Czym dla Szwajcara Alpy z korzennym zapachem ziół, tym dla nas urodzonych nad brzegiem morza, jego świeży powiew, widok wiecznie poruszającej się, niezmierzonej przestrzeni i niemilknący szum fal. Z dla od morza nie opuszcza nas tęsknota. (str. 53-54).
Dobiegająca kresu ziemskiej podróży wspomina pisarka miasto swego urodzenia z jego architekturą, mieszkańcami, obyczajami. We wspomnieniach z lat dziecięcych Gdańsk jawił się jako dobrze prosperujące hanzeatyckie miasto z bogatym mieszczaństwem, które zaczęło podupadać z chwilą I rozbioru. Urodzona w Kamienicy pod żółwiem przy ulicy Świętego Ducha maluje otoczenie w jasnych barwach. Bo przecież … temu co bolesne, czas przytępił raniące kolce….. natomiast dni szczęśliwe, zwłaszcza te z lat dziecinnych, zjawiają się nam w rozjaśnionej, wszystko upiększającej, słonecznej dali. (str.8).
Ul. Świętego Ducha od strony Kościoła Mariackiego
Spod kamienicy Pod Żółwiem do Bramy prowadzącej na Pobrzeże było parę kroków zaledwie. A stamtąd rozciągał się widok na Wyspę Spichrzów, Żuraw, Motławę, pokrytą ławą z trudem poruszających się statków. O kamienicy pod żółwiem pisze, iż nie był dom ten ani duży, ani mały, ani piękny, ani brzydki i nie wyróżniał się niczym od wnętrz sąsiadów, ale był dla ich rodziny wygodny i dosyć przestronny. Żadna gwiaździsta lira, nie znaczyła naszego dachu przed moim urodzeniem. Jedynym znakiem, którym mógł się on pochwalić, a który zapewne jeszcze posiada, jest ten, że zamiast bożków, aniołów, waz, orłów, koni i innych zwierząt, które tam z wysokości innych dachów spoglądają na ulice, u najwyższego szczytu leży na brzuchu metalowy żółw. Kiwa się on i trzepocze mocno pozłacanymi łapami i głową na wszystkie strony świata, kiedy tylko wiatr silnej zawieje. (str. 38).
Jak większość gdańskich kamieniczek, tak i ta wyposażona była w przedproże, ten rodzaj zwieńczenia budynku, jakiego nie spotka się nigdzie indziej w Polsce, a i rzadko w Europie.
Nie można nazywać tych przedproży balkonami. Są to raczej przestronne, dosyć szerokie tarasy, wyłożone wielkimi płytami kamiennymi, ciągnące się wzdłuż fasad domów. Prowadzą do nich szerokie wygodne schody, a kamienne ogrodzenia zabezpieczają od ulicy. Pomiędzy przylegającymi do siebie przedprożami sąsiadujących domów wznoszą się przymurki cztery do pięciu stóp wysokie, stanowiące ich rozgraniczenie. Na tych przymurkach spoczywają w kamiennych korytach rury blaszane, zbierające z dachów wodę deszczową, wypływającą na zewnątrz przez paszcze ogromnych, nieraz prawdziwie artystycznie wykutych z kamienia głów delfinów lub wielorybów. (str.30). Były one wymarzonym placem zabaw dla dzieci, gdzie mogły bezpiecznie przebywać pod okiem matek szyjących, czy haftujących w oknach.
Autorka podkreśla wielonarodowość Gdańska, w którym przeważali Polacy, Żydzi i Niemcy, ale odwiedzali je chętnie Rosjanie, Anglicy i inne nacje wspomina pewnego Murzyna, który służył a także jego liberalizm wyznaniowy, protestanci sąsiadowali z katolikami, czasami nawet w tej samej świątyni. Sama Johanna była Niemką, posługiwała się językiem niemieckim, a Gdańsk będący do czasu II rozbioru miastem polskim uważała za swoje miasto ojczyste.
Kamienica pod żółwiem*
W moim mieście rodzinnym, wyznającym religię luterańską, panowała całkowita swoboda wyznania. Pochodzący z Holandii, przeważnie bardzo zamożni menonici … posiadali swoje domy modlitwy, a nieuczeni wyznawcy tej wiary … sprawowali obowiązku kaznodziei i budowali swych wyznawców w serdecznych niedzielnych kazaniach.
Katolicy posiadali żeńskie i męskie klasztory, bez żadnych ograniczeń, jak gdyby żyli w kraju katolickim. Musieli się jedynie zrzec zaszczytnych stanowisk, jak wszyscy ci, którzy nie wyznawali wiary luterańskiej. Nie mogli być nawet nocnymi stróżami.
A jednak papież wykonywał w naszym luterańskim wolnym mieście z dawna wprowadzoną, ale jednak w naszych czasach niepojętą władzę. Nie dość, że pozostający w zbyt bliskim pokrewieństwie protestanci musieli się starać o otrzymanie dyspensy na ślub w rzymskiej Stolicy Apostolskiej, to w środku miasta mieszkał z tytułem oficjała, ktoś w rodzaju nuncjusza papieskiego. …. Udzielał on zakochanym parom, czy to protestanckiego, czy katolickiego wyznania- kościelnego błogosławieństwa w przyległej do swego mieszkania kaplicy królewskiej bez rodzicielskiego pozwolenia i bez oficjalnego wywoływania zapowiedzi. (str. 78)

Gdańsk był też miastem przeciwstawień, gdzie bogaty odziany w malowniczy i wspaniały strój narodowy Polaków pan napotykał nędznych obdartusów odzianych w spodnie i kabat z najgrubszego, niebieskiego płótna, podwiązanego krajką, przy których galernik z Tulonu wyglądał niczym dandys. 
Przedproża ul. Długi Targ
Mała Johanna otrzymała staranne wychowanie, a dzięki wrodzonym zdolnościom miała dużą łatwość w przyswajaniu wiedzy. Jako ciekawostkę podaje, iż nauczono ją jako dziecko języka polskiego, mimo, że nie posługiwali się nim jej rodzice. Wychodzili oni z założenia, że jeśli dziecko przyswoi tak trudny dla cudzoziemca język, to nie będzie miało problemów z nauką innych języków. I tak też się stało.
Sielskie dzieciństwo zakłócone zostało niezrozumiałym dla niej wydarzeniem, a był nim I rozbiór Polski, w którym szczególną rolę odegrały Prusy. Tak wspomina, dzień, w którym rodzice dowiedzieli się o decyzji zaborców.
Tego poranku spadło nieszczęście jak wampir na moje miasto rodzinne, przeznaczone na zagładę, i wysysało z niego szpik przez długie lata aż do zupełnego wyniszczenia! Podział Polski postanowiony w Rosji w 1772 roku, został przeprowadzony niezwykle szybko, a chociaż Wolne Miasto Gdańsk, tylko z zastrzeżeniem pozostawało pod polską opieką, to jednakowoż nadzwyczaj ważna część została mu odjęta. Straszliwa ironia losu wykluczyła je przy grabieży najbliższego otoczenia. Również jakby na urągowisko pozostawiono wolnemu, niegdyś potężnemu miastu hanzeatyckiemu z dawna nadany republikański ustrój, zamykając równocześnie źródło dobrobytu, który stale się kurczył. Na krótki czas pozostały jeszcze tylko pozory życia, zanikające nieuchronnie z każdym dniem. (str.100-101). Zarówno rodzice Johanny, jak i później jej małżonek byli zwolennikami polskich rządów w mieście.
Przedproża na Św. Ducha

Poza rozdziałem W pruskim potrzasku i kilkukrotnym wspomnieniem dewastującej miasto polityki zaborcy Johanna opisuje swoje dzieciństwo i młodość, zajęcia dorastającej panny z dobrego mieszczańskiego domu, modę, architekturę czy zwyczaje panujące w XVIII wiecznym Gdańsku.

Buty noszono jedynie w czasach niepogody. Nawet najstarsi mężczyźni chodzili codziennie w trzewikach i jedwabnych pończochach bez obawy zaziębienia. Pokazywanie się w butach w towarzystwie pań byłoby brakiem dobrego tonu. (str. 211)
Zabawne było, jak fantazja matek miała szerokie pole do popisu, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny synów. Córki ubierano z pewną odmianą panującej mody, ale synowie biegali do szóstego lub siódmego roku życia przebrani cudacznie po karnawałowemu. …. Najbardziej noszony był polski strój narodowy i dla chłopców najwygodniejszy, jeśli tylko nie wpadano na pomysł przebrania sześcioletnich chłopaków za starostów. Istnieli jeszcze miniaturowi husarze, mali Chińczycy, Węgrzy, Tyrolczycy. Dwój spośród moich krewnych wyróżniało się strojem. Jeden jako holenderski marynarz, drugi przebrany za wielkiego sułtana. (str. 211)
Dla mnie, Gdańszczanki z urodzenia, lektura była podróżą w czasie przebytą znajomymi uliczkami. Dużą zaletą książki są ilustracje w przeważającej mierze autorstwa Daniela Chodowieckiego, gdańskiego polsko-niemieckiego malarza i rysownika, a także przypisy Tadeusza Kruszyńskiego (tłumacza). To one pozwoliły zlokalizować miejsca, po których poruszała się Johanna. Dzięki nim kościół Szarych Zakonników okazał się bliskim memu sercu Kościołem Św. Trójcy, do którego uczęszczałam jako młode dziewczę. Ciekawy jest opis spowiedzi, którą odbywało się w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju, zwanym izbą pocieszenia. Do pokoju tego stały całe zastępy ludzi skromniejszych stanów, czekające nieraz długie godziny, aby za groszową daninę odbyć spowiedź i otrzymać rozgrzeszenie.
Daniel Chodowiecki Ulica Długa (dziś bez przedproży i drzew - przez to wydaje się szersza)
Zostali odsunięci, bo drzwi otworzyły się dla nas trojga. Nasz duszpasterz siedział jak na tronie w miękkim, wygodnym krześle. Przyklękając na stojącym przed nim klęczniku, odmówiliśmy naszą spowiedź. Ojciec mój ujął ją w krótkie, węzłowate słowa, matka wybrała wiersz z pieśni kościelnej, a ja urywek z Ody Gellerta. (str. 162)
Pobożny nastrój, z którym wstępowałam do Izby pocieczenia, ku memu żalowi zniknął prawie zupełnie, bo choć byłam młoda, to jednak nasuwała mi się wątpliwość, co do słuszności i skuteczności tej uroczyście zakrojonej ceremonii. Przy silnie wpojonym przekonaniu, że wobec Boga wszyscy są równi, już czekający ludzie, których liczba tymczasem powiększyła się znacznie, oddziałali na mnie niepokojąco. … Najbardziej jednak oburzające wydały mi się dukaty, które mój ojciec skrycie, ale nie bez możliwości zauważenia położył na stole stojącym obok kaznodziei, spojrzenie starszego pana w bok, gdy się przekonał, że z powodu mojej obecności dotychczasowa liczba wzrosła należycie o jednego dukata, i pobożnie namaszczony uśmieszek, którym równie skrycie wyrażał zań wdzięczność moim rodzicom. (str. 164).
Gdańskie wspomnienia młodości to ciekawa lektura napisana przez osobę, którą ukształtowało miejsce urodzenia i która całe życie doń tęskniła.
Przedproże na Korzennej Carl Johan Schulz
Jest rzeczą niezaprzeczalną, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości. U mnie zachodzi jeszcze ten prawie niewiarygodny przypadek, że jedno i drugie, a nawet cały bieg mego życia został uzależniony od tej drobnej okoliczności, że dom moich rodziców stał właśnie w tym, a nie innym miejscu. Gdyby się znajdował o kilka domów wyżej lub poniżej, nawet przy tejże ulicy, byłoby zapewne wszystko ułożyło się inaczej i ja byłabym inna. (str.33). 
Trudno nie zgodzić się z tym wywodem, gdyby nie Gdańsk i ja i paru jego mieszkańców nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy i w tym miejscu, w którym jesteśmy.
I pomyśleć, że pomysł na przeczytanie tej książki pojawił się na spotkaniu wydziałowym w pracy, która nie ma nic wspólnego z kulturą i sztuką. 
* Barokowa kamieniczka zburzona w 1945 roku została odbudowana w 1958 roku, fasada ozdobiona w 1965 r. a pięć lat później zrekonstruowano przedproże w stylu barokowym. Dziś mieści się tu filia biblioteki wojewódzkiej.