Francuska kawiarenka literacka

niedziela, 22 grudnia 2024

Madonna znika pod szklanką kawy Włodzimierz Kalicki i Monika Kuhnke plus świąteczne życzenia

Madonna pod jodłami Cranach (wystawa na Wawelu 2021 r.)

Kilka razy wspominałam na tym blogu książkę Na ratunek Italii (o ratowaniu dzieł sztuki podczas wojny).

Historia ratowania rodzimych dzieł sztuki opisana w książce Sztuka zagrabiona tom 2 Madonna znika pod szklanką kawy jest historią bardziej rozciągniętą w czasie, gdyż dotyczy poszukiwań zagrabionych dzieł sztuki, które nie trafiły do repozytoriów na terenie Austrii czy Niemiec, a znalazły się w rękach prywatnych kolekcjonerów, bądź państwowych galerii sztuki za granicą kraju, z wcześniej zrabowanych transportów czy magazynów. Wydaje się, iż o wiele łatwiej było odkryć ogromne repozytoria z dziełami sztuki (jak to miało miejsce w przypadku dzieł, o których opowiada książka Na ratunek Italii) niż śledzić losy poszczególnych dzieł z rozparcelowanych kolekcji.
Książka przedstawia mrówcze działania podejmowane przez polskich obrońców dzieł sztuki, którzy prowadzą drobiazgowe śledztwa w celu odnalezienia a następnie odzyskania zagrabionych dzieł.

Jak się okazuje samo odnalezienie dzieła – jakże często będące dziełem przypadku; w czym pomocą służy internet i informacje zamieszczane na stronach Domów Aukcyjnych, to dopiero początek prowadzonych działań. Potem należy dowieść, że dzieło należało do zbiorów polskich galerii narodowych, czy też prywatnych posiadaczy. Dopiero później ruszała cała skomplikowana machina prawnicza (batalie sądowe trwające miesiącami, a nawet latami), nierzadko też potrzeba sporej ilości środków, aby je odkupić. Tak, odkupić coś co należało do dziedzictwa kulturowego naszego kraju należało na nowo zakupić. 

W książce przedstawiono nie tylko sam proces odzyskiwania dzieł sztuk, choć on niewątpliwie jest tu najważniejszy, ale i historię owych obrazów, figurek, dewocjonaliów, to w jaki sposób powstały, bądź zostały nabyte przez pierwszego i kolejnych właścicieli.

Książkę rozpoczyna historia Chłopca ze snopkiem na głowie Aleksandra Gierymskiego. To, że miałam przyjemność oglądać obraz we Wrocławskim Muzeum Narodowym niewątpliwie wpłynęło na bardziej emocjonalny odbiór tej historii.

Książkę czyta się jak scenariusz sensacyjnego filmu. Autorzy przeprowadzają dochodzenie w celu odtworzenia drogi, jaką odbył obraz od momentu powstania w Bronowicach (przynajmniej w części szkicu) do Wrocławskiego Muzeum (poprzez Kraków, Wiedeń, Wilno – wystawy, Gieronomy i Santa Catarina - miejsca zamieszkania marszanda i kolekcjonera -pierwszego właściciela Chłopca, Wiedeń i Warszawę - miejsca zamieszkania kolejnego z właścicieli Chłopca).
Chłopiec ze snopkiem na głowie MNW (2021 r.)

Pani Monika Kuhnke (współautorka książki) jest historykiem sztuki i od lat zajmuje się problematyką polskich strat wojennych, zatem kiedy widzi w internetowym katalogu Domu Aukcyjnego obraz chłopca ze snopem zboża na głowie rozpoczyna się śledztwo. Jest rok 2004 r. A to już prawie finał historii, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w w podkrakowskich Bronowicach. Tam, gdzie miało miejsce najsłynniejsze z polskich wesel. To tutaj na zaproszenie Włodzimierza Tetmajera (malarza i poety) przyjechał Aleksander Gierymski.
O ile dość dobrze znany jest nabywca Chłopca Ignacy Korwin Milewski o tyle już kolejny właściciel pozostaje enigmą. Znany z nazwiska dr. Henryk Aszkenazy nie pozostawił po sobie żadnego portretu, ani żadnej informacji charakteryzującej jego osobę.

Podziwiam zacięcie z jakim autorzy prześledzili losy obrazu wykorzystując do tego archiwalne dokumenty muzeów w Polsce, Niemczech, Austrii, Ameryce, listy akcjonariuszy przedwojennych banków, listy lokatorów warszawskich kamienic, książki telefoniczne, zbiory archiwów narodowych itp., itd. Jak z małego skrawka papieru z kilkoma zaledwie wyrazami udaje się powiązać portretowaną przez malarza cesarzy i monarchów żonę kolekcjonera sztuki.
Szczególnie zainteresował mnie rozdział trzeci dotyczący odnalezienia obrazu Leona Wyczółkowskiego W pracowni artysty zwany też Żałobnicą. Po raz kolejny możemy docenić zalety internetu, gdy na stronach Domu aukcyjnego pojawia się informacja o wystawieniu na sprzedaż obrazu, który figuruje wśród zaginionych dzieł sztuki co daje sygnał osobom śledzącym losy zaginionego dziedzictwa kulturowego do działania.
Zaginione dzieło Stryowskiego Żydzi modlący się nad Radunią ze strony

Pani Anna Tyczyńska z Muzeum Narodowego w Warszawie, która widzi informację a także zdjęcie mającego podlegać licytacji obrazu zna go jedynie z opisu. Nie zachowało się bowiem żadne zdjęcie obrazu. Wie, że należałoby zablokować licytację do czasu zbadania, czy obraz nie należy do skradzionych podczas wojny obrazów z kolekcji Muzeum. Polskie władze są jednak ostrożne po mającej kilka lat wcześniej aferze z innym obrazem. Sprawa dotyczyła obrazu Wilhelma Stryowskiego Taschlich Żydzi modlący się w Nowy Rok przy młynie nad Radunią.
Wówczas wniosek o wstrzymanie licytacji należącego (jak byli przekonani wnioskodawcy) wcześniej do zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku obrazu Stryowskiego i podjęte działania doprowadziły nieomal do konieczności zapłaty ogromnego odszkodowania przez władze polskie. Okazało się bowiem, iż licytowany obraz był identycznym, ale nie tożsamym z tym należącym wcześniej do Muzeum Gdańskiego. Stryjowski namalował kopię obrazu uzyskawszy zamówienie od kupca z Niemiec.

Owe zawirowania spowodowały, że tym razem nie podjęto stanowczych kroków w celu odzyskania dzieła, które jak się okazało było autentycznym dziełem Leona Wyczółkowskiego skradzionym podczas wojny. A przeprowadzona w Niemczech licytacja obrazu, co do którego władze polskie nie zgłosiły stanowczych praw potwierdziła prawa nowego właściciela do dysponowania obrazem.

Kilkanaście miesięcy później pojawia się propozycja odsprzedaży obrazu złożona polskiemu antykwariuszowi. Prezes Domu Aukcyjnego w Warszawie dowiadując się o tej możliwości wpada na pomysł zakupu obrazu przez sponsora i podarowania go Muzeum. Takie działanie mogło by przynieść spore korzyści marketingowe zaczynającego wówczas swą działalność Domu Aukcyjnego Desa Unicum, ale w związku ze skomplikowaną sytuacją prawną należało sprawę przeprowadzić bardzo delikatnie, w absolutnej tajemnicy i pod warunkiem, iż Muzeum Narodowe przyjmie ten dar, a obraz natychmiast po przekroczeniu granicy zostanie przekazany do muzeum. W przeciwnym razie zarząd Domu Aukcyjnego mógł być posądzony o paserstwo.
Nie znalazłam krucyfiksu o którym mowa w książce w moich zbiorach, ale znalazłam dwie plakietki z kolekcji Czartoryskich z Limogenes. Zdjęcia tego nie oddają, ale w rzeczywistości wyglądają przepięknie a pochodzą z XVI wieku (są to pokryte emalią błyszczące jakby kafelki)

I tak tak poświęciwszy sporo energii na znalezienie sponsora, który wyłoży ogromną sumę na zakup obrazu, dokonawszy jego nielegalnego przewiezienia przez granicę (i znowu jak z filmu, kiedy trzech poważnych panów przewozi w reklamówce pięćdziesiąt tysięcy euro dla niepoznaki upijając się w Warsie sporą dawką alkoholu a następnie tego samego dnia przewozi owinięty w folię i niedbale wrzucony pod stolikiem Warsu obraz kontynuując degustację napojów wyskokowych dla osłabienia czujności celników. A na końcu nieomal zapominając obraz zabrać z wagonu restauracyjnego) obraz trafia do prawowitego właściciela. Przekazanie obrazu Muzeum miało miejsce w 2011 roku.

Jeszcze ciekawsza jest historia najsłynniejszego obrazu ze zbiorów europejskich znajdującego się w Polsce (zaraz po Damie z łasiczką Leonarda da Vinci). Rzecz dotyczy Madonny pod jodłami Lucasa Cranacha. Pisałam trochę o historii obrazu we wpisie dotyczącym wystawy obrazu na Wawelu w 2021 r. Jest ona naprawdę pasjonująca, a sam tytuł książki jest z nim związany. Nie będę tutaj zdradzała, co on oznacza, gdyż przyznam, że i mnie mocno zaintrygował, jakim cudem Madonna mogła zniknąć pod szklanką kawy.

Każdy rozdział poświęcony czy to bardziej rozpoznawalnemu dziełu sztuki (jak Chłopiec ze snopkiem Gierymskiego, czy Madonna pod jodłami Cranacha) czy to mniej powszechnie znanym dziełom sztuki (jak XII wiecznym wyrobom z Limogenes z kolekcji Czartoryskich, czy XV wiecznej figurce królowej Polskiego Morza z kościoła w Swarzewie) to niezwykle interesująca historia.

Dziś oglądając dzieła sztuki w galeriach czy świątyniach często nie myślimy o tym, jak daleką przeszły drogę, aby znaleźć się tu, gdzie finalnie trafiły, ile poświęcenia wymagało ich ratowanie i ile wysiłku i pomysłowości włożono w ich zagrabienie czy też odzyskanie.

Odkąd przeczytałam tę książkę baczniej przyglądam się informacjom zamieszczonym przy dziełach znajdującym się w galeriach sztuki.
Taką informację znalazłam przy poniższym obrazie


Wnętrze katedry w Mediolanie Marcin Zalewski - malarz XIX wieczny

Pierwszy tom Sztuki zagrabionej Uprowadzenie Madonny jest dziś nie do dostania. Na allegro osiąga zaporowe ceny. Kto zainteresowany historią sztuki polecam tom II Madonna znika pod szklanką kawy.

Zaginięcie obrazów najczęściej kojarzymy z nadzwyczajnymi wydarzeniami jak wojny, powodzie czy rabunki. Zdarza się jednak, iż obrazy giną w niewyjaśnionych okolicznościach w czasach pokoju. Będąc ostatnio na wystawie prac Józefa Chełmońskiego w MNW miałam okazję oglądać niezwykle urokliwy obrazek Matula są. Obraz wystawiony po raz pierwszy w Warszawskiej Zachęcie w 1871 r., zaginął na wiele lat. Potem pojawił się w prywatnej kolekcji i był w niej do 1986 r., aby ponownie zaginąć. Jeszcze w 2023 r. obraz znajdował się na liście dzieł zaginionych, których poszukiwało Warszawskie Muzeum Narodowe. 
Matula są Chełmoński MNW - wystawa obrazów Chełmońskiego

Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny. 

Nie wiem czy zdążę zamieścić wpis przed świętami (wątpliwe to z powodu niewielkiej ilości czasu połączonej z infekcją gardła i trzema dniami w łóżku) a zatem wykorzystując kolejne dzieło z kolekcji emalii w Limogenes 

Plakietka ze sceną Bożego Narodzenia (wiek XVI)


Życzę wszystkim 
Spokojnych, Pogodnych i Zdrowych 
(bez żadnych infekcji i innych paskudztw) 
Świąt Bożego 
Narodzenia
w dobrej atmosferze
(z rodziną, bliskimi lub samym sobą- jak kto lubi)



 

wtorek, 3 grudnia 2024

Pokusa przebaczenia Donna Leon w towarzystwie oliwskiego parku


Ogarnęło mnie ostatnio lenistwo, które uniemożliwia składanie zdań. Po intensywnych doznaniach kulturalnych: wycieczce do Bydgoszczy (wystawa Stanisławski i jego uczniowie), Warszawy (dwa spektakle i wystawa Chełmońskiego w Narodowym) i Poznania (koncert musicalowy), wykładzie na temat XVII wiecznych malarek w rodzimym muzeum, a także lekturze Madonny, która znika pod szklanką kawy jest we mnie tyle przeżyć i emocji, że trudno mi skupić myśl na jednym temacie. Sięgam zatem po jedną z notatek poczynionych jakiś czas temu podczas lektury kolejnego z kryminałów z Wenecją w tle z intrygującym tytułem Pokusa przebaczenia.
Kryminały Donny Leon nie stronią od opisu kolegów z pracy komisarza Brunnetiego. I choć wielu z nich jest oddanymi służbie policjantami to nie brak tam  osób, które spotykamy (a ja spotykałam - uwielbiam czas przeszły w tym kontekście) na co dzień w naszych zakładach pracy. Jedną z takich osób jest zwierzchnik komisarza vice-questore Giuseppe Patta, człowiek zawdzięczający swą wysoką pozycję doskonałemu lawirowaniu i umiejętności wybierania spraw, które mogą przynieść korzyści jego komendzie, a w szczególności jemu osobiście, z odrzucania tych, które mogłyby przynieść kłopoty.
Na ogół zachowanie komendanta było przewidywalne jak na człowieka, który awansował w hierarchii biurokracji rządowej. Sprawiał wrażenie bardziej zajętego, niż faktycznie był; nigdy nie przegapił okazji, by samemu zbierać wszelkie pochwały dla instytucji, w której pracował; był mistrzem w zrzucaniu winy lub odpowiedzialności za niepowodzenia na cudze barki. U kogoś, kto z taką łatwością wspiął się po szczeblach chwiejnej drabiny instytucjonalnego sukcesu, niespodziewane było to, że od dziesiątków lat tkwił w tym samym miejscu. (str.14-15).

Przełożony komisarza poza umiejętnością lawirowania wyróżnia się także nienagannymi strojami niczym z żurnala mody. .. zastępca komendanta miał na sobie ciemnopopielaty garnitur. ...marynarka delikatnie opadała na pojedynczych zaszewkach spodni. Dziurki od guzików na mankietach były ręcznie obszyte. Czarne buty Patty zostały uszyte na zamówienie, a maleńkie dziurki zdobiące noski służyły jedynie podkreśleniu gładkości skóry. Sznurowadła były zakończone frędzlami. (str. 23). 
Swoją drogą nie tylko vice-questore Patta mógłby występować na wybiegach mody. Jego sekretarka panna Eletra potrafi zaskakiwać doborem stroju dopasowanym do nastroju i pory roku. 

Donna Leon często mimochodem wspomina któryś z licznych procederów naruszania prawa. W Pokusie przebaczenia opisuje proces zdawania egzaminów na prawo jazdy przez nieznających włoskiego Pakistańczyków. Za pomocą kamerek i nadajników podpowiadano zdającym co mają robić. Przerażająca okazała się skala zjawiska, która spowodowała posadzenie za kółkami pojazdów setki kierowców nie mających odpowiednich kwalifikacji.

Autorka także mimochodem opisuje swój stosunek do wiary, która przyjmuje cierpienie za drogę do zbawienia. Ojciec Brunettiego umierał długo i w straszliwych męczarniach w szpitalu prowadzonym przez ludzi, którzy uważali ludzkie cierpienie za świetny sposób utorowania drogi do zbawienia i którzy przez to do ostatnich dni jego życia nie chcieli mu podawać środków znieczulających. Trzy dni przed śmiercią Brunetti, będący już wówczas komisarzem policji, wykradł pudełko z morfiną w ampułkach z pomieszczenia, w którym policja trzymała skonfiskowane narkotyki i broń, i podawał je co osiem godzin umierającemu. Gdy ten skonał w spokoju w ramionach młodszego syna, Brunetti wrócił do domu i wylał zawartość pozostałych ampułek do kuchennego zlewu. Nie wierzył zbytnio w sens absolutny, ale wiedział że cierpienie zawsze jest złem. (str. 48-49).


Oczywiście pociechy i spokoju po ciężkiej pracy policyjnej komisarz szuka w rodzinie i lekturze. Po ukończeniu Orestei, wspomnieniu Medei sięga po dramaty Sofoklesa. Lektura będzie mu towarzyszyła podczas rozwiązywania zagadek śledztwa, co uzmysłowi komisarzowi, jak uniwersalny jest klasyczny dramat (zresztą nie po raz pierwszy). Wraz z winem Brunetti przyniósł swój egzemplarz tragedii Sofoklesa - zdecydował się na Antygonę - i usadowił przy Paoli, żeby umilić sobie lekturą czas do kolacji. Przeczytał do połowy Wstęp napisany przez profesora psychologii na Uniwersytecie w Cagliari. Autor zaprezentował w nim jungowską interpretację sztuki z Antygoną jako archetypem Wielkiej Matki i Kreonem w roli archetypa Mistyfikatora. Brunetti dowiedział się z niej, że mroczniejszą stroną człowieka, Cieniem, może być coś co go otacza, lub jego wnętrze; może być twój wróg, lub ty sam. (str.126)

Czytając serię Donny Leon o dochodzeniach komisarza Brunettiego, przy całej sympatii do komisarza zwróciłam uwagę na patriarchalny model rodziny. Żona komisarza Paola, profesoressa na Uniwersytecie sprawia wrażenie, iż poza czytaniem, które zabiera jej każdą wolną chwilę zajmuje się wyłącznie szykowaniem jedzenia dla członków rodziny przy czym nie są to zakupione półprodukty, czy też dania kupione w markecie odgrzewane w mikrofalówce. Paola jest mistrzynią kulinarną, a jej obiady składają się z co najmniej dwóch dań z deserem. Tak przyzwyczaiła do tego rodzinę, że Brunetti jest rozczarowany, kiedy sam musi sobie podgrzać obiad. Wszedł do kuchni i otworzył lodówkę, gdzie znalazł rondel i na półce poniżej półmisek zakryty folią aluminiową. Wyciągnął je, postawił na blacie i zdjął pokrywkę rondla. Zupa krem z selera. Na folii widniały słowa: „Nie trzeba ich podgrzewać”. Odsuwając folię, ujrzał coś, co wyglądało na pulpety cielęce zawinięte w plastry wędzonego boczku. Włączywszy piekarnik, wsunął do niego półmisek, po czym postawił rondel na kuchence i podkręcił płomień. Wyjął miskę i wziął kieliszek z szafki. Postawiwszy zupę na palniku, wrócił do sypialni i wziął swój egzemplarz Antygony pozostawiony tam ubiegłej nocy. (str.151) Potem jest opis jednoczesnego podgrzewania obiadu z podczytywaniem książki oraz rozczarowanie brakiem sałatki. Trzeba przyznać, że rozpieściła Paola swoją rodzinę. Choć z drugiej strony zdarzały się dnie, w których komisarz z powodu nadmiaru pracy zadowalał się jedzeniem na mieście, nierzadko poprzestając na tramezini (małych kanapeczkach) z kieliszkiem wina.

Po zakończeniu lektury uświadomiłam sobie, że większą uwagę przykładam do owych uczt kulinarnych i czytelniczych, opisów strojów, charakterów, opisów pewnych procederów, że sama zbrodnia wydaje się najmniej interesująca, a może po prostu wypieram ją.

Bo na zakończenie już scenka zupełnie nie mająca związku z fabułą, a raczej z miłością do rodzimego miasta. Koleżanka z pracy komisarz Griffoni wspomina swą gospodynię.
Moja gospodyni jest emerytką… teraz nie ma pracy do której mogłaby chodzić, więc całymi dniami spaceruje z mężem po mieście.
Jest Wenecjanką? - zapytał (Brunetti)
Tak samo jak Ty.
I po prostu patrzy?
Tak. Twierdzi, że codziennie odkrywają coś nowego, albo oglądają miejsca, które pamiętają, z czasów swojej młodości.
Korzysta z przewodnika?
Nie. Zadałam jej to samo pytanie. Odparła, że po prostu ma oczy szeroko otwarte. I powiedziała, że zawsze patrzy w górę. Kiedy więc turystów jest za dużo, idzie do Castello lub do kościoła Santa Marta albo do jakiegoś miejsca, gdzie nie ma ich aż tylu. No i patrzy na wszystko i zawsze udaje jej się znaleźć coś nowego.

Chętnie chodziłabym całymi dniami po moim pięknym mieście i to już by mi wystarczyło. I pomyśleć, że są ludzie, którzy się nudzą po ukończeniu pracy. 



Zdjęcia pochodzą z dwóch jesiennych po parku oliwskim spacerów (październikowy i listopadowy)

środa, 6 listopada 2024

Od Memlinga do Memlinga



Sąd Ostateczny Memling zdjęcie zza szyby w MNG

Mam do Memlinga słabość. Jego Sąd Ostateczny towarzyszył mi od wczesnego dzieciństwa. Przez długie lata było to najważniejsze oglądane przeze mnie face to face dzieło. Zachwycałam się boginiami Botticellego, ale ich nie widziałam (zobaczyłam wiele lat później). Wizja piekła i nieba przedstawione na średniowiecznym obrazie na długi czas ukształtowały moją dziecięcą wiarę w dobro i zło, nagrodę i karę. Diabły wpychające do kotłów z gorącą smołą były przerażające. Zapewne tak samo odbierali je współcześni Memlingowi, jako przestrogę przed grzesznym życiem. 
Po jakimś czasie nasze drogi (moja i Hansa M.) ponownie się przecięły. Zaczęłam pracę w Muzeum i mogłam przyglądać się obrazowi długo i dokładnie i to z bardzo bliska. Już nie bałam się piekielnego ognia i diabłów, częściej zerkałam ku kryształowym schodkom prowadzącym do raju i znajdującym się na ich szczycie anielskim muzykantom. Uspokajająco działał Archanioł Gabriel będący gwarancją sprawiedliwego osądu.

zdjęcie ze strony wikipedii

Sąd Ostateczny przez bardzo długie lata był jedynym obrazem Memlinga, jaki znałam.
W tamtych latach o albumie z reprodukcjami obrazów Memlinga można było tylko pomarzyć. Zresztą i dziś nie spotkałam się z polskim wydaniem albumu z reprodukcjami (poza tymi, które dedykowane są temu właśnie dziełu). Nie należy Memling do tak znanych malarzy, jak choćby Van Eyck czy Roger Van de Wayden, a jednak to właśnie on jest bliższy mojemu sercu, bo po trosze jakby rodzimy.



Piekło (fragmenty - zdjęcia z albumu)

A wszystko dzięki Pawłowi Benecke – kaprowi z karaweli Piotr z Gdańska, który zaatakował płynący pod neutralną flagą Burgundzką galeon. Przywłaszczył sobie znajdujące się tam kosztowności i drogie materie (należące do zarządzającego brugijską filią banku Mediccich Portinariego) a także wielkiej urody obraz ołtarzowy zamówiony przez wcześniejszego zwierzchnika Portinarego a dziś jego podwładnego Angelo di Jacopo Taniego. O historii obrazu pisałam tu. Oczywiście nie pochwalam rabunku, niezależnie od tego, czy Kali kradł, czy kradziono Kalemu, no ale skoro już obraz znalazł się w Gdańsku to mogę przynajmniej cieszy oczy jego widokiem. A jego losy splotły się z moimi.
Czyż nie są piękne kryształowe schody - choć może sprawiają wrażenie lodowato zimnych

Najpierw odwiedziny małej Gosi w galerii sztuki i zaciekawienie obrazem a także wrażenie jakie zrobił na dziecku. Potem praca w tejże galerii i codzienne spotkania z Memlingiem, potem wspólne wizyty z koleżanką i analizowanie rudowłosnych bardzo do siebie podobnych kobiet (jakby pozowała mu jedna i ta sama modelka), potem otrzymanie w prezencie pożegnalnym z kolejnej firmy książki o tymże obrazie. Potem trafiam na wykład w tejże galerii poświęcony obrazowi.
Wówczas w tamtych dawnych latach mojej młodości i dojrzałości jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy, aby poszukać obrazów Memlinga w internecie. Dopiero parę lat temu natknęłam się na jeden z obrazów Memlinga w Rzymie w Galerii Pamphilij. Było to nie lada zaskoczenie, bo okazało się, że Memling – „nasz gdański” choć przecież de facto brugijski malował też inne obrazy a te znajdują się w ważnych galeriach sztuki w całej Europie. Rok temu trafiłam na kolejnego Memlinga w Wiedniu. Jednak jak dotąd najwięcej obrazów Memlinga spotkałam podczas tegorocznej wyprawy do Belgii.


Memling w rzymskiej Galerii Pamhilij (Opłakiwanie po zdjęciu z krzyża z donatorem)

Hans Memling urodził się o 1435 r. w Seligenstandt (miasto położone na terenie dzisiejszych Niemiec). Jednym z jego nauczycieli był prawdopodobnie Roger van der Wayden. Nauka mogła odbywać się w jego brukselskim warsztacie. Hans czerpał zarówno z van Eycka, van der Waydena, Boutsa a także z innych malarzy. Jego styl jest eklektyczną mieszaniną zapożyczeń i własnych pomysłów. Z jego osobą wiąże się legenda o ranionym żołnierzu Karola Śmiałego (to ten książę, którego nagrobek znajduje się w brugijskim kościele Najświętszej Marii Panny) przygarniętym przez zakonników klasztoru przy Szpitalu Św. Jana w Brugii. To oni mieli go znaleźć na progu Szpitala. On zaś w podzięce za opiekę i udzielone schronienie miał malować dla zakonu obrazy ołtarzowe i stworzyć relikwiarz Św. Urszuli. Dzieło, którym zachwycali się XIX wieczni romantycy. Legenda, jak to legenda piękna, ale mało prawdopodobna. Memling bardzo wcześnie przybył do Flandrii. W 1465 r. (jako trzydziestolatek) otrzymał prawa obywatelskie. Należał do najbogatszych i najbardziej wpływowych mieszkańców miasta. Miał trzy domy, prowadził pracownię, w której zatrudniał wielu pomocników i uczniów, a jego klientami byli bogaci kupcy brugijscy, niemieccy, włoscy bankierzy, możni panowie (min. sir Donne Anglik, który przybył na ślub Małgorzaty księżniczki Yorku z Karolem Śmiałym).

Fragment Mistycznych zaślubin Św. Katarzyny z Muzeum Szpitala Św. Jana

W Szpitalu Św. Jana znajduje się dziś Muzeum, przez niektórych zwane muzeum Memlinga, bowiem znajduje się tutaj aż pięć jego obrazów a także Relikwiarz Św. Urszuli.
Częstym tematem jego obrazów jest Sacra Conversazione (Święta Rozmowa), czyli znajdująca się w centralnym punkcie obrazu Matka Boska w otoczeniu świętych. To właśnie jedno z dzieł Memlinga Mistyczne zaślubiny Św. Katarzyny podaje się za typowy przykład tego rodzaju malarstwa. Tradycyjnie dla owych czasów postacie donatorów znajdują się często na na rewersie bocznych skrzydeł ołtarza.

Charakterystyczne dla Memlinga są wysmukłe postacie, przez co stają się bardziej gotyckie, jak świątynie pnące się do nieba, tak jego Madonny i święci, ale też donatorzy są wysocy i szczupli, a przez to bardziej liryczni, a może nawet eteryczni.

Obrazy znajdujące się w brugijskim Muzeum Św. Jana są niezwykle kolorowe i pełne szczegółów, co jest cechą malarstwa tamtych czasów. Są harmonijne i tchnące spokojem.

I choć wszystkim obrazom przyglądałam się wnikliwie, to wzrok przyciągał ołtarzowy obraz Mistycznych zaślubin Św. Katarzyny. Obraz powstał dla głównego Ołtarza w kaplicy Św. Jana i przedstawia Madonnę w otoczeniu dwóch Janów (św. Jana Ewangelisty i Jana Chrzciciela) jednak przez długie lata nazywany był mistycznymi zaślubinami Św. Katarzyny. Przeczytawszy o Jezusie wkładającym pierścień na palec Katarzyny szukałam na obrazie dorosłego mężczyzny i uświadomiwszy sobie, że to niemożliwe, gdyż obraz przedstawia Madonnę z dzieciątkiem – rozbawiłam sama siebie tą pomyłką. Ale to pewnie emocje związane z podziwianiem dzieła sztuki sprawiły, że odebrało mi na dłuższą chwilę jasność umysłu i mogłam szukać mężczyzny tam gdzie na obrazie było dziecko.
Tryptyk Florens - część główna (środkowa) Pokłon Trzech króli

Mnogość barw i detalu sprawia, iż wzrok wędruje od szczegółu do szczegółu. Kiedy patrzyłam na bogaty kobierzec pod nogami Madonny zlewał mi się on z draperią sukni św. Katarzyny, a ta z szatą stojącego zań anioła. Obaj Janowie znajdujący się na obrazie głównym znajdują się też na bocznych skrzydłach obrazu, po lewej stronie mamy ścięcie Jana Chrzciciela, po prawej Św. Jana Ewangelistę na Patmos. Obraz jest też typowym przykładem historii namalowanej dla ubogich (biblia pauperum), który opowiada historię z życia świętych za pomocą obrazów, św. Katarzyna rozpoznawana ma być po wystających z draperii sukni narzędziach męki - połamanym kole i mieczu (łamana kołem i ścięta mieczem) a święta Barbara ze znajdującą się za nią wieżą (owe symbole były chyba bardziej zrozumiałe dla naszych przodków, gdyż nie mogłam się nigdzie doszukać związku między męczeńską śmiercią Barbary a wieżą. Może skała byłaby odpowiedniejszym symbolem, ale być może w średniowieczu wierzono, że Barbara schroniła się w wieży, a nie w skale).

Oczywiście Tryptyk Mistyczne zaślubiny zwraca uwagę, choćby z powodu swych rozmiarów, a też barwności postaci, wielości detali, ale mnie bardziej spodobał się portret młodej kobiety. Może to z powodu pewnego uspokojenia nastroju wśród barwnych i rozbudowanych historii świętych porter wzbudził zainteresowanie postacią modelki. Nie ma wątpliwości, iż była zamożną flamandzką mieszczką, która mogła sobie pozwolić na zamówienie obrazu u tak uznanego mistrza malarskiego.
Tryptyk Mistyczne zaślubiny Św. Katarzyny- większe zbliżenie

Portret wyróżnia się spośród pozostałych obrazów tematem, może dlatego to on bardziej przykuwa uwagę. Pozostałe znajdujące się tu dzieła Hansa Memlinga to Mistyczne zaślubiny, Tryptyk Floreins, Tryptyk Adriana Reinsa, Dyptyk Maartena van Nieuwenhove i oczywiście niezwykle dekoracyjny Relikwiarz Św. Urszuli.

Wyidealizowany wizerunek, czy realistyczne odwzorowanie? Portret młodej kobiety

Relikwiarz to najbarwniejsze dzieło w tych zbiorach; drewniana skrzynka ozdobiona scenami z życia świętej i innymi miniaturami.  Święta Urszula to ta święta którą kojarzy się z 11 tysiącami dziewic, z którymi miała zginąć odmawiając poślubienia Attyli-przywódcy Hunów. Relikwiarz jest jednym z ostatnich dzieł Memlinga.
jedna z wielu scenek na Relikwiarzu Św. Urszuli (nawiązująca do legendy o świętej)


Relikwiarz ze szczątkami świętej Urszuli (może wydawać się mały ale jego wymiary to 87 x 33 x 91 cm

Mimo tak dużej ilości dzieł Hansa w Muzeum Św. Jana moim ulubionym Memlingowskim dziełem w Brugii był rewers tryptyku Jana Crabbe pod nazwą Zwiastowanie znajdujący się w Groningenmuseum. Być może nie zwróciłabym nań uwagi, gdyby był częścią całości, jednak rozdzielone tylne skrzydła tryptyku znajdujące się w Brugii ze spokojną, liryczną sceną zwiastowania przywodzą mi na myśl Scenę Sądu Ostatecznego. Sama nie potrafię wyjaśnić dlaczego, może zwiewnością postaci, ich skromnością, może pewnego rodzaju niewinnością, czy wreszcie podobieństwem anioła zwiastującego do anioła toczącego walkę o duszę człowieczą z diabłem a Maryi z jej długimi, rudymi, kręconymi włosami i porcelanową twarzyczką do postaci kobiecych z obrazu Sądu Ostatecznego. Obrazy powstały w podobnym czasie. Jak tylko zobaczyłam ten obraz pomyślałam o Memlingu.
Rewers Tryptyku Jana Crabbe

I tak zatoczyłam koło od Sądu Ostatecznego do rewersu Zwiastowania z Tryptyku Jana Crabbego i znowu do Sądu Ostatecznego niewątpliwie najbardziej ekspresyjnego dzieła Hansa Memlinga i mojego ulubionego (nadal). Kiedy stanie się pod obrazem można godzinami przyglądać się pojedynczym scenom tworzącym całość. Widziałam w internecie Sąd Ostateczny podzielony na poszczególne fragmenty, z których każdy mógłby być odrębnym obrazem. Ileż strachu, przerażenia i trwogi mają w sobie grzesznicy, a ile spokoju i pokory ludzie czystego serca.
fragment walki o duszę człowieczą z Sądu Ostatecznego

Jeśli wybieracie się do Gdańska warto wstąpić do Muzeum Narodowego. Nie ma ono może tak znakomitych obrazów, jak większość polskich muzeów, ale warto choćby dla tego jednego obrazu. A z reguły nie ma tam tłumów. 

czwartek, 31 października 2024

Elbląg nadzwyczaj miłe zaskoczenie

Ulica Stary Rynek
Zanim wrócę do flamandzkich odkryć chciałam napisać o tym, co przecież każdy z nas doskonale wie, ale czasem o tym zapominamy. Żeby czerpać radość z podróży wcale nie trzeba jechać daleko. Kiedy wspomniałam, że wybieram się do Elbląga wzbudziłam zaciekawienie znajomych. Pojawiły się pytania - skąd taki pomysł, czy jest tam jakiś koncert, albo spektakl teatralny. Znajomi wiedzą, że bardzo lubię łączyć poznawanie miejsca z kulturą i sztuką. Przyznam, że sama nie do końca byłam przekonana do tego pomysłu. Jednak z powodu długiej przerwy w podróżowaniu (całe wakacje spędziłam w domu) nie mogłam doczekać się kolejnego wyjazdu. Nieco dalszy zaplanowany miał odbyć się dopiero w październiku. A był dopiero początek września, a mnie bardzo korciło, aby gdzieś pojechać. Chciałam, żeby było blisko, podróż miała być krótka, a noclegi niedrogie. I tak padło na Elbląg, za czym przemawiało to, że nigdy tam nie byłam. Zaproponowałam wyjazd koleżance Magdzie, a ona od razu na to przystała.

Właściwie nie miałyśmy skonkretyzowanych planów - chciałyśmy poszwendać się po mieście. Cóż takim światowym damom (żartuję oczywiście) mógł zaproponować mały Elbląg. Tymczasem okazało się, że naprawdę bardzo dużo. Przede wszystkim ciszę, spokój, brak tłumów, dobry klimat, czas na wspólne bycie tu i teraz, rozmowy, delektowanie się otoczeniem, cieszenie drobiazgami, dobrą pogodą i smacznym jedzeniem.

Bryła kościoła Św. Marcina

I choć rzeczywiście w Elblągu nie ma wielkich galerii sztuki, a zbiory muzeum zamkowego nie należą do najbogatszych, starówka jest zadziwiająco nowoczesna, a rejsu kanałem nie udało się odbyć (niestety były one zbyt długie, jak dla nas) - pobyt w Elblągu okazał się bardzo miłym doświadczeniem. Odmianą w zachłannym poznawaniu. Nie było dużo obiektów do zwiedzania miałyśmy zatem dużo czasu i realizowałyśmy Herbertowski plan zwiedzania czyli teraz pójdziemy sobie uliczką prosto, a potem skręcimy w prawo i sprawdzimy, co tam znajdziemy. Przyznam, że nie zawsze mam taki komfort, bo jednak, jak się podróżuje dalej to człowiek z reguły chce zobaczyć jak najwięcej.

A po Elblągu chodziłyśmy niespiesznie realizując carpe diem (używając życia i ciesząc się otoczeniem i własnym towarzystwem).

Odpowiadał nam klimat miasta, dobrze się w nim czułyśmy, jakoś tak swojsko i zrelaksowane.

Ścieżka kościelna
Elbląg mocno ucierpiał podczas II wojny światowej; z pięknego hanzeatyckiego miasta porównywanego z Lubeką pozostały tylko gruzy, dwa tygodnie walk o wyzwolenie zniszczyły niemal całe śródmieście i starówkę. Cegły z rozbiórki miasta wywieziono do odbudowy innych miast. Odbudowa Gdańska czy Warszawy miała priorytet przed małym Elblągiem. Powojenne ruiny długo straszyły mieszkańców i nie zachęcały turystów. Pomysłem na odbudowę okazała się retrowersja czyli odbudowa w oparciu o stare wzorce ale z możliwością ich reinterpretacji. Kamieniczki dziś wyglądają nowocześnie a zarazem nawiązują do przeszłości, są każda inna, niektóre bardziej zdobne, inne tych ozdób pozbawione. Na pewno nie są nudne. Ciekawym pomysłem jest też nowy budynek Elbląskiego Ratusza. Choć nie przepadam za nowoczesną zabudową ta elbląska przypadła mi do gustu. Jest pomysłowa nawiązująca do tradycji, a jednocześnie pozbawiona zbędnej ornamentyki. Wszystko wygląda tak czysto i kolorowo.

Ulica Stary Rynek
Elbląg jak przystało na miasto na prawie lubeckim nie posiadał Rynku. Jego funkcję pełniła główna ulica miasta nomen omen zwana Starym Rynkiem. Dziś największą jej atrakcją poza wspomnianą retro wersyjną zabudową jest Brama Targowa u jej wylotu. Brama oczywiście też ucierpiała w trakcie wojny, jednak jej odbudowa jest bliska oryginałowi. Dzisiejsza jest odwzorowaniem średniowiecznej pochodzącej z XIV wieku bramy obronnej. Kiedyś była jedną z wielu bram miejskich, nie miała większego znaczenia. Dopiero w czasie najazdów krzyżackich mieszkańcy zaczęli doceniać jej walory. Najważniejsza legenda Elbląska związana jest z ową Bramą. Z nią i dzielnym piekarczykiem, który miał uratować miasto przed Krzyżakami. Rycerze zakonni widząc bogate dobrze prosperujące miasto postanowili nocą, podczas snu jego mieszkańców zakraść się do miasta i je zdobyć. Tego dnia młody piekarczyk zmęczony wypiekiem chleba postanowił zrobić sobie przechadzkę, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Kiedy wspiął się na bramę zobaczył nadciągających rycerzy. Pobiegł do Bramy Targowej i łopatą do wypieku pieczywa przeciął linę utrzymującą kratę bramy, ta opadła i uniemożliwiła Krzyżakom wejście do miasta. Zaalarmowani mieszkańcy odparli atak wroga, a piekarczyk został jego bohaterem. Na polecenie Zygmunta Starego wykuto wzór łopaty piekarczyka pod Bramą. Przed nią zaś stoi dziś pomnik piekarczyka. Jest to oczywiście legenda, ale są i tacy, którzy udowadniają, że jest w niej ziarnko prawdy, bowiem podczas jednego z najazdów krzyżackich rzeczywiście jakiś mistrz piekarski przecinając linę opuścił kratę przechylając szalę zwycięstwa na rzecz Elblążan. Ze szczytu wieży (po pokonaniu 138 stopni) można spojrzeć na panoramę miasta. Nie jest to może zawrotna wysokość i widoki nie są oszałamiające, ale dobrze widać np. ulicę Stary Rynek. Szkoda tylko, że nie można ich podziwiać z otartego tarasu, a jedynie przez niezbyt czyste szyby na poddaszu wieży.
Jednak już sam fakt, że udało mi się na owe poddasze wejść uważam za swój duży sukces w zmaganiu się z własnymi ograniczeniami.

Widok Ulicy Stary Rynek z Bramy Targowej
Dziś Rynkiem można by nazwać rozległy plac znajdujący się wokół najstarszej elbląskiej świątyni kościoła Św. Mikołaja. Zwłaszcza, że przy otaczającej placyk ulicy Stary Rynek znajduje się wspomniany wyżej Ratusz Elbląski. Istniejący w tym miejscu Ratusz wzniesiony w XIV wieku został strawiony przez pożar z 1777 r. (który zniszczył też katedrę elbląską. Wróć- katedrą kościół św. Marcina stał się dopiero całkiem niedawno pod koniec zeszłego wieku). Ratusz odbudowano w tym miejscu dopiero dwanaście lat temu (2011 r.) Przez ten czas budynek Ratusza znajdował się w innej lokalizacji przy dzisiejszym Placu Słowiańskim. Budynek ten także uległ zniszczeniu podczas II wojny.

Plac z bryłą Kościoła Św. Marcina
Ale wróćmy do Kościoła Św. Mikołaja. Pochodzi z 1246 r. i jest poświęcony patronowi między innymi żeglarzy. Dla wielbicieli punktów widokowych gratką będzie wspięcie się na 97 metrową wieżę (jedną z najwyższych w Polsce), aby z góry popatrzeć na miasto. Sam kościół który mocno ucierpiał najpierw w pożarze miasta w 1777 r. a potem w trakcie wojny został odbudowany pod koniec zeszłego wieku. Z dawnej świątyni pozostało dziś niewiele, ale ładnie ją odrestaurowano. Nie będę udawała, że kościół jakoś szczególnie mnie ujął, ale bardzo podobały mi się witraże (od zawsze mam słabość do tych kolorowych szkiełek tworzących obrazy) oraz ołtarze, a najbardziej neogotycki ołtarz kadyński powstały na zlecenie cesarza Wilhelma II w 1916 r. z przeznaczeniem do kościoła w nieodległych Kadynach (letniej rezydencji cesarza). Mimo, iż to najmłodszy z ołtarzy to właśnie on zwrócił moją i Magdy uwagę. A może właśnie dlatego. Jednak to nie świątynia jest atrakcją turystyczną miasta, a znajdująca się nieopodal ścieżka kościelna.

Widok z Zamkowej na Św. Ducha ze ścieżką kościelną w głębi
Jest to wąskie przejście między kamieniczkami prowadzące do kościołów Św. Ducha, Św. Mikołaja i Najświętszej Marii Panny. Ocalały po wojnie odcinek łączący ulice św. Ducha i Mostową stanowi jeden z nielicznych ocalałych średniowiecznych elementów architektonicznych a zarazem jest ciekawym miejscem na pamiątkowe zdjęcie. Ścieżka jest udostępniona do zwiedzania (korzystania) dopiero od 2006 r.

Muszę się przyznać do niewybaczalnej ignorancji z mojej strony. Otóż przez wyjazdem do Elbląga przeczytałam o pokrzyżackim zamku w Elblągu i już planowałam sobie, jak to będzie ciekawie go obejrzeć.

Przed domkiem wikingów na dziedzińcu muzealnym (i budząca nasz zachwyt półka biblioteczna)
Na szczęście zanim postanowiłam zaprowadzić tam Magdę doczytałam, iż po zamku niewiele zostało. Wzniesiony w 1251 r. istniał do 1454 roku, kiedy nakazano jego rozbiórkę, a lokatorów wygnano. Po zwycięstwie nad Krzyżakami nie byli już oni mile widzianymi gośćmi. Z dawnego Zamku Krzyżackiego pozostało Podzamcze, fragmenty dawnych murów miejskich, piwnic i dawnej słodowni. Właśnie tu mieści się siedziba Muzeum Historyczno-Archeologicznego; w budynku dawnej słodowni, gdzie w XVI wieku znajdowało się pierwsze polskie gimnazjum humanistyczne (a wcześniej znajdował się klasztor Brygidek do 1458 r.).
Na dziedzińcu Muzeum znajduje się zrekonstruowany Dom Wikingów z Truso. Tak nazywała się pierwsza osada, jaka znajdowała się tutaj od X wieku. Nas - bibliofilki - zachwyciła oczywiście znajdująca się w domku biblioteczka.

Instrumenty muzyczne z XV wieku
Muzea archeologiczne nie należą do moich ulubionych i rzadko je odwiedzam, ale tym razem zrobiłam wyjątek. Po pierwsze wiedziałam, że Magda bardzo je lubi (choć nie miałaby nic przeciwko temu, aby wybrać się tam sama), po drugie zaintrygowała mnie informacja o znajdujących się tam XV wiecznych okularach oraz także XV wiecznym instrumencie muzycznym podobnym do mandoliny o nazwie gitera. Byłam bardzo ich ciekawa. Zarówno okulary, jak i owa gitera miały wygląd zabawek dziecięcych, ale może nasi przodkowie byli mikrusami. Natomiast chyba największe wrażenie zrobiło na mnie ostatnie piętro na którym znajdowała się wystawa, którą nazwałam sama dla siebie wojna i pokój, gdzie wśród gruzów, kamieni, pyłu, zniszczonych fragmentów murów znajdowały się wyjątkowo dobrze zachowane przedmioty (odkopane, czy uratowane z czasów pożogi)

Wczoraj i dziś- wojna i pokój 
Mnie najbardziej spodobała się galeria na piętrze, którą nazwałabym wojna i pokój, gdzie gruzy, kamienie, zniszczone fragmenty murów konweniowały z przedmiotami nadspodziewanie dobrze zachowanymi (dla kontrastu) oraz z tymi odkopanymi, czy uratowanymi z pożogi czasów. W ogóle to muzeum sprawiało wrażenie takiego nieco chaotycznego; tu średniowiecze, tam wojna, tu PRL, tam wiek XIX, ale muszę przyznać, że to wszystko miało ręce i nogi.

Kościół NMP dziś Galeria EL (owa czarna instalacja to forma przestrzenna Abakanowicz)
Bardzo ciekawym pomysłem na wykorzystanie nieużytkowanego na cele sakralne budynku jest Galeria Sztuki. W dawnym budynku kościoła NMP mieści się galeria sztuki współczesnej EL. Chociaż do zachwytów nad sztuką współczesną jest mi daleko to takie zastosowanie uważam za niezwykle trafny pomysł. Sztuka rezonuje ze swym otoczeniem, dlatego też inaczej odbiera się ją w muzealnej sali (często na białej pustej ścianie), inaczej w przestrzeni miejskiej, inaczej w parku, a jeszcze inaczej w starej świątyni. Łączy się tu przeszłość z przyszłością i okazuje się, że choć tak różne wcale nie są tak odległe, jakby się mogło wydawać. Nie będąc znawcą sztuki współczesnej nie potrafię jej ocenić, ale doceniam chęci, pomysł. I podoba mi się owo połączenie przeszłości z teraźniejszością, a może nawet przyszłością. Bardzo podobała nam się instalacja neonowa przedstawiająca formy przestrzenne przygotowana przez pana Zbigniewa Gostomskiego.

Forma przestrzenna Abakanowicz 


W Galerii EL na wystawie pana Gostomskiego Forma Przestrzenna

W Galerii EL

A najmilsze były spacery, kawki i przepyszne naleśniki z pieczarkami (no poezja smaku w Kulinarnym Bulwarze). 

I jeszcze kilka zdjęć:

Piekarczyk przed Bramą Targową


Elbląski Ratusz

Ulica Świętego Ducha


Pomnik Odrodzenia (relikt PRL-owskiej przeszłości) po odnowieniu lśni w słońcu, jak nie powiem co. 


Ołtarz Ukrzyżowania kadyński w Kościele Św. Marcina


Ścieżka kościelna

W sumie, jak przeglądam te zdjęcia to wydaje się, że nie ma się czym zachwycać, a jednak to była bardzo (kolokwialnie napiszę) fajna wycieczka. Czy to dlatego, że po dłuższej (jak dla mnie) dwumiesięcznej przerwie w podróżowaniu, czy też dlatego, że dopisała nam pogoda, a może dlatego, że było tak spokojnie i mało gości. No bo że z Magdą? Odbyłyśmy już kilka wspólnych podróży i zawsze było miło i bezproblemowo.
Jeśli macie zwyczaj przyglądać się dokładniej zdjęciom -robić zbliżenia to uprzedzam, że odkryłam opcję usuwania ludzi ze zdjęć więc na kilku mogą być widoczne ślady tej operacji. Musiałam pousuwać moją koleżankę z pierwszych planów, bo nagle okazało się, że mam niewiele zdjęć miejsc, o których piszę.