Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 6 maja 2024

Leonardo i Ostatnia Wieczerza Ross King

Wydawnictwo Noir sur Blanc 2017

Ta książka to niezbędnik przed wizytą w Refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie. Przeczytałam post factum, a efekt jest taki, że chciałabym raz jeszcze polecieć do Mediolanu i przyjrzeć się Wieczerzy. Sprawdzić, jak wyglądają te wszystkie detale, na które nie zwróciłam uwagi: kielichy, chleb, ryba przekładana plasterkami pomarańczy, zagniecenia na obrusie, sakiewka w ręku Judasza, Bartłomiej, którego pierwowzorem miał być sam Bramante, herby Sforzów nad wieczerzą, tapiserie na ścianie wieczernika. Kiedy ogląda się dzieło po raz pierwszy (i często jedyny) patrzy się na całość kompozycji oraz na postacie apostołów i przede wszystkim na Jezusa, bo to on koncentruje wzrok. Nieprzypadkowo znajduje się w punkcie kulminacyjnym.
Książka jest fantastycznym kompendium wiedzy na temat epoki, Lodovico Sforza zwanego Il Moro (Maurem) będącego mecenasem Leonardo, zakonu dominikanów, dla którego powstała Wieczerza, a przede wszystkim samego Leonardo. Zawiera też szczegółową analizę dzieła. Wychodzi od sposobu mieszania składników, powstawania farb, zastosowania techniki malowania, po informację o modelach, opis każdego z apostołów, opis potraw, jakie znajdowały się na stole, gestykulacji rąk (jako pewnego rodzaju cechy rozpoznawczej Włochów), aspektu religijnego i artystycznego fresku, zniszczeń i prac odtworzeniowych. Jest to lektura obfitująca w informacje, a jednocześnie są one podane w przystępny i ciekawy sposób. 
Leonardo był niespokojnym duchem; rzadko kończył to co zaczął, a zleceniodawcy musieli długo czekać na efekty pracy (nierzadko ich nie otrzymując).
W momencie tworzenia fresku Ostatniej Wieczerzy nie był rozpoznawalnym malarzem. W wieku czterdziestu dwóch wiosen - i to w epoce, gdy przeciętna długość życia wynosiła zaledwie czterdzieści lat- miał w dorobku niewiele obrazów, rozproszonych w różnych miejscach, dziwacznie wyglądający instrument muzyczny, trochę efemerycznych dekoracji do masek i na świąteczne uroczystości oraz setki stron zapisów i rysunków do prac, których jeszcze nie opublikował, lub wynalazków, których jeszcze nie wdrożył. Istniała głęboka przepaść między jego ambicjami a dokonaniami (str. 35).
Był znany z wysokiego poczucia własnej wartości. Wynajmował pochlebców, którzy sławili jego dzieła (jeszcze nie stworzone, jak miało to miejsce przy tworzenia pomnika konnego Francesco Sforzy), a w liście referencyjnym do władcy Mediolanu zapewniał o licznych swych talentach. Przy czym trzeba dodać uczciwie ubiegał się o posadę nadwornego mechanika i konstruktora maszyn wojennych, a nie malarza. Ponadto „jego plany krzyżowała niemożność sprostania bardzo wysokim wymaganiom, które stawiał sobie w dążeniu do stworzenia nowego języka wizualnego”. Leonardo jeśli już miał malować; nie chciał malować obrazu dobrego, on chciał namalować obraz, jakiego nie namalował nikt wcześniej i jakiego nie namaluje nikt później (chciał odtworzyć w swych dziełach „wszystko, co można ogarnąć oczyma”).
Santa Maria delle Grazie (architektem prezbiterium i kopuły był Donato Bramante)

Leonardo nie chciał tworzyć w sprawdzonym i niezawodnym stylu epoki, patrząc na świat takimi samymi oczami jak wszyscy inni, produkując obrazy ołtarzowe niewiele różniące się od tego, co malarze robili przez pięćdziesiąt poprzednich lat. Dlatego stale eksperymentował stawiając przed sobą niemal niewykonalne zadania. Pragnął tworzyć zupełnie wyjątkowe i odmienne formy wizualne, formy, dla których inspiracją nie były wcześniejsze obrazy, ale otaczająca go rzeczywistość
. (str. 56)
Tymczasem Sforza poza zaangażowaniem go do wykonania pomnika konnego swego ojca, czy namalowania portretu kochanki (Cecylii Gallerani) powierzał mu pomniejsze zadania nadwornego scenografa i organizatora wydarzeń na dworze, malowania komnat, przygotowywania inscenizacji teatralnych.
Kościół Santa Maria delle Grazie stanowił część zespołu budowli tworzących klasztor dominikanów. Jednym z pomieszczeń klasztornych był refektarz, pomieszczenie, w którym dominikanie spożywali posiłki. Zakon dominikanów słynął z żarliwości i fanatyzmu. Ich nazwa wywodziła się od nazwiska ich założyciela Dominika Guzmana. Z powodu swej żarliwości uzyskali sobie przydomek Domini canes- psy Pana, z czego byli niezwykle dumni. Byli kaznodziejami, jednak przez większą ilość czasu zachowywali całkowite milczenie. Obowiązywało ono zwłaszcza przy posiłkach. Zgodnie z rytuałem opisanym przez przeora klasztoru Santa Maria delle Grazie o ustalonej godzinie udawali się dominikanie na posiłek, przed czym myli ręce, jedyną część ciała z której usuwali brud (kąpiele, jako odprężające i pobudzające żądzę cielesną były zabronione). Posiłki, które serwowano były niezwykle skromne, wręcz marne (mięso, które podobnie, jak kąpiel budziło pożądliwość było niewskazane). Posiłek spożywało się w milczeniu, a karą za zakłócenie ciszy było opuszczenie kolejnego posiłku. Jeden z braci czytał fragmenty Biblii czy tekstów religijnych. Od połowy XVI wieku na ścianach refektarzy pojawiały się obrazy religijne mające zachęcać brać zakonną do kontemplacji. Przeważnie były to obrazy których tematem było jedzenie; a najczęściej Ostatnia Wieczerza. Z czasem zaczęto ją nazywać cenacoli, w nawiązaniu do miejsca w którym powstawały.
Nie będę się rozpisywać na temat niewłaściwej techniki malowania fresku, jaką zastosował mistrz z Vinci, bo to sprawa powszechnie znana. To między innymi ta technika jest powodem kiepskiego stanu zachowania fresku, ona plus upływ czas i błędy konserwatorów. Leonardo upierał się przy swym sposobie malowania, bo tylko on dawał mu możliwość osiągnięcia zamierzonych efektów wizualnych. Chciał, aby jego postacie były żywe i aby można było zajrzeć w głąb ich dusz.
Wynotowałam sobie parę ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Leonardo malując wzorował się na modelach, ale nie malował całego człowieka, od kogoś brał twarz, od innego układ dłoni, od jeszcze innego postawę. Znany był z tego, że bardzo dużo szkicował. Latami na różnych kartkach papieru, czasami odwrocie listów, czy rachunków, albo kartce z listą zakupów, czy notatką zawierającą przypomnienie jakiejś czynności do wykonania szkicował ciekawe wyrazy twarzy, ich mimikę, dłonie, postury. Malując obraz często czerpał z tych szkiców. Tak więc apostoł składać się może z twarzy jednego człowieka, postury innego i mieć dłonie jeszcze innego. Takie swoiste puzzle, które stworzyły przepiękną całość. Do namalowania twarzy Chrystusa miał posłużyć Giovanni Conte, kapitan milicji, który później trafił na służbę do Cesarego Borgii. I tak, jak często prostytutki użyczały swych wizerunków malarzom dla postaci Maryi czy świętych, tak tutaj wizerunek Księcia Pokoju możemy zawdzięczać żołnierzowi, który służył pod komendą jednego z najbardziej brutalnych zabijaków Italii.
Wnętrze Santa Maria delle Grazie
Do postaci apostoła Bartłomieja (pierwszy po lewej stronie stojący apostoł) miał posłużyć Bramante. Zgodnie z ówczesną filozofią każdy malarz maluje sam siebie wizerunek Leonardo miał mu posłużyć do namalowania dwóch apostołów (Jakuba Młodszego oraz Tomasza). Nie można tego do końca potwierdzić z uwagi na brak wizerunku Leonardo, nie ma bowiem stuprocentowej pewności, iż domniemany autoportret Leonarda jako starszego mężczyzny jest rzeczywiście wizerunkiem Leonardo.
Autor odnosi się także do tez do podanych w Kodzie da Vinci Dana Browna między innymi tej o umieszczeniu Marii Magdaleny wśród uczestników Wieczerzy. W przeciwieństwie do tego, co twierdził Dan Brown w Kodzie da Vinci, iż Leonardo był biegły w sztuce malarskiego zróżnicowania płci - był on biegły w sztuce zacierania różnic między płciami. Lubił postacie zagadkowo androginiczne (Ariel anioł na obrazie Madonna wśród skał, czy Święty Jan Chrzciciel). Leonardo miał upodobanie do ładnych chłopców o kobiecych rysach twarzy i bujnych włosach (lokach). Autor dowodzi, iż postać uznana w książce Dana Browna za kobietę to niewątpliwie umiłowany (jak sam siebie nazywał) uczeń Chrystusa, czyli Jan.  Święty Hieronim twierdził, iż Żydzi biorą swe miano nie od Judy, który był świętym człowiekiem, a od tego zdrajcy (Judasza). Leonardo nie łączył jednak Judasza z Żydami. Wykazywał wiele sympatii do tego narodu. Postać, którą dziś oglądamy na fresku, jako Judasz niewiele ma wspólnego z postacią, jaką namalował. To późniejszym konserwatorom zawdzięczamy zarówno semicki wyraz twarzy Judasza, jak i jego brzydotę, która miała świadczyć o nikczemnym umiłowaniu zła. Jest wielce prawdopodobne, iż do postaci Judasza (podobnie, jak Szymona) pozował goj Vincenzo Bandelli.
Ostatnia Wieczerza (chciałoby się powiedzieć za Szymborską - a jak by ona chciała przeżyć)
Na wewnętrznej okładce książki znajduje się reprodukcja Ostatniej wieczerzy. Wielokrotnie podczas lektury wracałam do jej studiowania ubolewając nad zniszczeniami jakich dokonał czas i nieudolne próby naprawiania dzieła. 
Książka posiada imponującą bibliografię mieszczącą się na 13 stronach, trzydzieści stron przypisów oraz indeks nazwisk. Poza źródłami z których czerpał autor pomocnym dla stworzenia książki okazały się kopie Ostatniej Wieczerzy stworzone przez uczniów i naśladowców zaraz po powstaniu dzieła. To im zawdzięczamy wiedzę na temat pierwotnego wyglądu fresku. Polecam wszystkim pasjonatom sztuki w ogóle a wielbicielom Leonardo w szczególności.
Wrzucam post przed krótkim wypadem na wycieczkę do Warszawy. 

środa, 1 maja 2024

Kowalska ta od Dąbrowskiej Sylwia Chwedorczuk

Anna
Anna Kowalska była niezłą pisarką, autorką dziennika, animatorką życia kulturalno-społecznego, świetnie znała języki obce, była kobietą o postępowych poglądach, żoną i matką. A mimo to w pamięci potomnych pozostała głównie, jako partnerka Marii Dąbrowskiej. I chociaż tytuł biografii napisanej przez Sylwię Chwedorczuk nawiązuje do relacji obu pisarek autorka przywraca Annie należne miejsce w historii literatury.
Od dzieciństwa była Anna (masywna postać nie pozwala nazwać jej Anią) indywidualistką. Wychodząc za mąż sprecyzowała swoje oczekiwania; nie chciała być kurą domową, gosposią, kucharką, panią od robienia zakupów i sprzątania, chciała poznawać świat i ludzi, opisywać swe spostrzeżenia, chciała się rozwijać twórczo. 
W tamtych czasach była to odważna deklaracja, zwłaszcza wobec starszego o dziesięć lat małżonka, Jerzego Kowalskiego, profesora Uniwersytetu Lwowskiego. Na szczęście mąż rozumiał i podzielał poglądy żony. Początek związku przedstawiał się niczym sielanka; podobne doświadczenia samotnego dojrzewania, wspólne podróże i plany. Pierwszy wspólny dom zapełnia się gośćmi. Kowalscy prowadzą bujne życie towarzyskie. Maria Kuncewiczowa po latach wspomina w liście owo profesorsko – burżujskie mieszkanie, które … miało dionizyjską atmosferę. ... Pamiętam, jak patrzyłam z mego łóżka-tapczanu przez szeroko otwarte drzwi na Was dwoje przy śniadaniu i myślałam sobie; mam gorączkę i wydaje mi się, że to widzę, że przecież czytam rozdział powieści; ale po jakiemu? Po grecku? Po francusku Nie mam pojęcia, ale jeżeli to są żywi ludzie, to ich życie jest nietutejsze, helleńsko - Anatolo-France`owskie. To samo jest w Pani książkach. To jest życie poprawione, widziane przez olbrzymi obszar wiedzy i przez temperament słoneczny. (str. 78). Anna jednak coraz częściej czuła się niespełniona. Podczas licznych podróży służbowych Jerzego wpadała w wir zajęć domowych i nie mogła znaleźć sposobu realizacji ambicji pisarskich. Doskwierał jej brak możliwości zarobkowania, nie podobała się rola kobiety zależnej od męża. Nie spełniała się też w miłości, którą Jerzy traktował, jako połączenie aktu fizycznego z przyjaźnią. Anna zarzucała mu, że jego jedyną miłością jest praca. 
Pierwsze próby literackie
Liczne podróże stają się przyczynkiem do napisania wspólnej powieści. Pierwsze napisane przez małżonków książki nie zostają przyjęte entuzjastycznie. Sporadycznie zdarzają się jednak przyjazne recenzje. Maria Czapska o drugiej z książek spółki małżeńskiej Mijają nas pisze, że porusza ważne tematy i ukazuje niełatwy los zmagającego się z przeciwnościami człowieka (podkreśla ton dowcipnego sceptycyzmu i łagodnej ironii – str. 94).
Pisanie jest jedynym sposobem na życie dla Anny. Nie załamują ją niepochlebne krytyki, bo wie, że to jedyna możliwość realizacji swego losu poza zwykłymi koleinami pozostawania w sferze przeciętności (str. 100).
Paradoksalnie to wojna sprawia, iż Anna lepiej przystosowuje się do rzeczywistości niż Jerzy, bowiem zmuszona jest zarabiać i zyskuje dzięki temu pewną niezależność. A jednocześnie coraz bardziej oddala się od męża, który jest samotnikiem i dobrze się czuje sam ze sobą.
Anna i Maria
Sporą część biografii stanowi wzajemna relacja Anny i Marii. Nie była to łatwa relacja. Pomijając fakt, iż obie miały partnerów (jedna towarzysza życia Stanisława Stempowskiego, druga męża, a także  dziecko), obie były zaborcze, miały trudne charaktery, literackie ambicje i bywały dla siebie okrutne. Odniosłam wrażenie, że Maria była bardziej zaborcza w tej relacji. Nie spodobała mi się jej samolubność (sugerowanie partnerce porzucenia męża, kiedy sama opiekowała się Stempowskim, a także wpędzanie w poczucie winy z powodu zajścia w ciążę przez Annę). Nie podobały mi się również docinki Marii sugerujące brak talentu Anny, był to cios poniżej pasa dla niewierzącej w swój literacki sukces partnerki. Gdyby jednak nie było między nimi uczucia związek nie przetrwałby tyle lat. Od listopada 1945 r. do stycznia 1948 r. (czyli w przeciągu 2 lat i trzech miesięcy) wymieniły ze sobą ponad trzy tysiące stron listów. Odpychały się i przyciągały jednocześnie. Panie zamieszkały razem dopiero w 1954 r. i mieszkały wspólnie kilka lat. I to, co mogłoby się wydawać wspólnym dążeniem okazało się udręką. I to nie tylko z powodu obecności Tuli, która irytowała Marię, ale z powodu różnicy charakterów i oczekiwań (Anna potrzebowała ciszy i skupienia, Maria towarzystwa i gwaru). 
Wrocław
Biografia przybliża postać Anny, ale też przybliża środowisko, w jakim obracali się Kowalscy; najpierw Lwów, potem Warszawę, powojenny Wrocław (w którym Anna mieszkała do 1954 r.) i znowu Warszawę. Ciekawy wydał mi się opis Wrocławia (może dlatego, iż o Lwowie czy Warszawie czytałam już wcześniej sporo, a z Wrocławiem spotkałam się po raz pierwszy). 
Wrocław w momencie zakończenia wojny jest zrujnowanym miastem, w którym wciąż mieszkają Niemcy i stacjonują Oddziały Armii Czerwonej. Gdy w sierpniu 1945 r. na konferencji poczdamskiej zapada decyzja o przekazaniu Polsce Śląska, do Wrocławia zaczyna napływać ludność z Polski Centralnej, Wielkopolski oraz wysiedleńcy z kresów Wschodnich, wśród których przeważają mieszkańcy Lwowa oraz Wileńszczyzny. W bliskim sąsiedztwie mają odtąd żyć nieznające się wcześniej grupy, kultywujące różne zwyczaje, wywodzące się z rożnych środowisk i sfer społecznych. Jedną z nich są profesorowie i asystenci akademiccy, którzy biorą na siebie ciężar utworzenia w mieście politechniki i uniwersytetu. (str.192). Rektor połączonych uczelni powierza Kowalskiemu stanowisko dziekana, organizację Wydziału Humanistycznego i kierowanie zakładem Filologii Klasycznej.
Pejzaż miasta, w którym ma się odrodzić życie naukowe nie napawa optymizmem. Część Wrocławia jest całkowicie zburzona, przybyłych przerażają spalone domy, oczy drażnią niemieckie napisy, wszechobecne śmieci, porzucony sprzęt wojskowy, rozbite witryny sklepowe. Jeszcze w połowie stycznia 1945 r. miasto było nietknięte wojną, ale gdy Armia Czerwona podeszła do jego granic, Niemcy uczynili z Breslau, który i tak spodziewali się utracić,, broniącą się twierdzę. W beznadziejnej walce w gruzach legły całe dzielnice, w tym budynki, w których mieściły się ważne miejskie instytucje, ponieważ obrońcy nie zważając na zabytki i cenne budowle, organizowali w nich punkty dowodzenia, rozmieszczali stanowiska artyleryjskie i obserwacyjne, organizowali składy amunicji- stawały się więc one celem ataku nacierających wojsk sowieckich. Żołnierze niemieccy sami także wyburzyli część kamienic w centrum miasta po to, by utworzyć na powstałym w ten sposób placu lotnisko. Zaciekłe walki o miasto doprowadziły do tego, że Wrocław w chwili zakończenia wojny był jednym z najbardziej zniszczonych miast Europy. (str. 193).
Pisarka
We Wrocławiu powstają pierwsze docenione przez krytyków samodzielne twory literackie. Anna realizuje się krótkiej formie, pisze głównie opowiadania. Zawierają one sporo wątków autobiograficznych. Styl Kowalskiej jest prosty, oszczędny, a jednocześnie pełen treści, jak piszą krytycy. Opowiadania greckie życzliwie przyjmują Hanna Mortkowicz - Olczakowa i Jarosław Iwaszkiewicz. Olczakowa pisze - Zdumiewający jest fakt, że taka właśnie proza, z całą świeżą i gwałtowną siłą ekspresji, z treścią swą ludzką i dramatyczną, gorzką i rewolucyjną prawdą o człowieku potrafiła się jeszcze pojawić wśród uproszczeń i szablonów wspomaganych dziś przez opinię oficjalną (str. 246). Iwaszkiewicz - Przeczytałem ją natychmiast od deski do deski i tylko żałowałem, że taka krótka. Szereg zwartych dramatów, z których każdy dałby się rozwinąć na cały tom. I to nadzwyczajne wyczucie południa, ten dokładny obraz kraju narysowany szczegółami, które tworzą z opowiadań Pani małe arcydzieła. (str. 246-247). Entuzjastycznie wypowiadają się Julian Przyboś i Andrzej Kijowski.
Dziś w bibliotece wojewódzkiej w Gdańsku nie ma ani jednego egzemplarza Opowiadań greckich, a z całej twórczości Anny Kowalskiej wypożyczyć można jedynie Dzienniki. Jest też parę artykułów na temat Safony autorstwa Kowalskiej, samej Safony brak.
Maria Dąbrowska za najlepszą książkę Anny uważa Na rogatce (wspomnieniową książkę o matce). Jerzy Stempowski uważa ją za arcydzieło.

Książka Sylwii Chwedorczuk to jedna z lepszych przeczytanych przeze mnie ostatnio biografii o interesującej, zapomnianej pisarce. To wnikliwe studium postaci niezwykle obiektywne spojrzenie na kobietę, człowieka, literata, pisane z sympatią ale bez stawiania na piedestale. 
Cytaty pochodzą z książki Kowalska ta od Dąbrowskiej wydanej przez Marginesy w 2020 r.
Przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny

wtorek, 16 kwietnia 2024

Dzień w Bolonii (mieście portyków i studentów)

Piazza Nettuno (w tle Bazylika Św. Petroniusza)

Bolonia była zaledwie przystankiem na szlaku podróży z Turynu do Wenecji (niezwykle szczęśliwym przystankiem). Byłam tam na tyle długo, aby poddać się urokowi miasta i na tyle krótko, aby moje wrażenia były nieco powierzchowne i domagające się powrotu. Historyczne centrum Bolonii ma średniowieczną zabudowę. Przypomina nieco Florencję z jej monumentalnymi gmachami pałaców. Jednak Bolonia (Florencja także) mimo dość masywnej zabudowy dzięki dekoracjom zdobniczym posiada wiele wdzięku. Nie bez znaczenia są tu portyki (zadaszone korytarze z rzędem kolumn/ filarów). Nadają one lekkości architektonicznym konstrukcjom. Kiedyś chroniły drewniane budowle przez wpływami atmosferycznymi, dziś chronią przed nimi ludzi.
Portyki Bolonii
Nadają architekturze miasta szczególny klimat. Niemal cała Bolonia jest nimi pokryta. W deszczowy dzień można przejść przez miasto bez potrzeby chronienia się pod parasolem. Portyki ciągną się tutaj na przestrzeni niemal 38 kilometrów, a wziąwszy pod uwagę i te znajdujące się poza murami miasta jest ich ponad pięćdziesiąt kilometrów. Nie ma chyba drugiego takiego miasta. I choć mogłoby się wydawać, że portyk to po prostu zadaszony kawałek chodnika przylegający do budynku to niemal każdy jest inny i każdy harmonijnie wpasowany w otoczenie. Portykami wykończone są nie tylko kamienice czy pałace, znajdują się one także przy niektórych świątyniach, często zdobią ich wewnętrzne dziedzińce. Przyjemnie spaceruje się pod daszkiem, będąc jeszcze trochę w budynku, a już na zewnątrz.
Jeden z pałacowych dziedzińców przy Piazza Maggiore

Kiedy wysiadłam z pociągu uderzyła mnie ogromna ilość młodych ludzi na ulicach. Już pod dworcem było ich sporo, bliżej historycznego centrum robiło się jeszcze gęściej, a na Piazza Maggiore toczył się prawdziwy festiwal młodości. Ktoś grał na instrumencie, ktoś śpiewał, wokół na kamiennych schodkach pałaców, fontanny i przed frontem Bazyliki rozsiedli się chłopcy i dziewczęta.
Była pora obiadowa więc wystawione na ulicę stoliki pełne były gości. Mimo lutego temperatura dochodziła do szesnastu stopni.
Pierwsze kroki skierowałam właśnie na Piazza Maggiore. Miał to być największy z włoskich placów i rzeczywiście jest imponujący, ale wrażenie robią nie tyle jego wymiary, co zabudowa. Znajdują się tutaj pałace pełniące przez wieki różne funkcje publiczne o pomarańczowo - ceglanej barwie, z blankowaniem na szczytach i nieukończona fasada Świątyni Św. Petroniusza. Celem mojej wędrówki (poza wizytą w świątyni) była fontanna Neptuna. Po pierwsze, jako człowiek, który nie wyobraża sobie życia bez wody i wielbi wszelkie akweny wodne, od strumyków i fontann poczynając a na morzach i oceanach kończąc zawsze ciekawi mnie przedstawienie boga mórz - Neptuna. Po drugie, jako Gdańszczanka, której najwcześniejsze wspomnienia z dzieciństwa wiążą się z fontanną Neptuna na Długim Targu w rodzimym mieście lubię oglądać wszelkie Neptunowi dedykowane posągi i fontanny. Po trzecie twórcą bolońskiej fontanny był Giambologna (Jan z Bolonii) florencki rzeźbiarz pochodzenia flamandzkiego przebywający w służbie u Medyceuszy. Jak wiadomo mam słabość do Medyceuszy więc nie odmówię sobie przyjemności oglądania tego, co ma jakikolwiek związek z tym bankiersko-książęcym rodem. Ponadto od chwili ujrzenia Porwania Sabinek w Logii dei Lanzi na Piazza Signoria we Florencji Giambologna został moim dobrym znajomym (jednym z wielu). Potem odkryłam, iż jest on też twórcą stojącego nieopodal na Piazza Signoria imponującego posągu konnego Kosmy I Medyceusza.
Boloński kolos
Znajdujący się na Piazza Maggiore Neptun został nazwany Bolońskim kolosem. Trzeba było zburzyć cały stojący w tym miejscu budynek, aby zwolnić miejsce dla fontanny. Czego jednak się nie robi dla legata papieskiego (Karola Boromeusza), który zapragnął uczcić wybór wuja na papieża. Wuj - papież przybrał imię Piusa IV. Fontanna miała symbolizować władzę papieża nad światem, który niczym Neptun panujący nad morzami panuje nad światem. Cztery aniołki- cherubiny na fontannie symbolizują cztery rzeki Ganges, Dunaj, Nil i Amazonkę. Rzeki niemal identyczne, jak na fontannie Czterech Rzek Berniniego na Piazza Navona, z tym, że Bernini zastąpił Amazonkę Rio de La Plata. U podstawy fontanny występują cztery Nereidy, z których piersi wytryskują strumienie wody. Sam Neptun jak na Boga przystało jest atletyczny i majestatyczny.
Piazza Maggiore

Podobnie jak gdańskiemu Neptunowi blasku dodaje otoczenie, zwłaszcza Dwór Artusa, na którego tle prezentuje się wyjątkowo pięknie, tak bolońskiemu kolosowi urody dodaje znajdujący się z jednej strony Palazzo Re Enzo, z drugiej Palazzo Comunale (nazywany Palazzo d`Accursio). Palazzo Re Enzo to budynek dobudowany do Palazzo del` Podesta. Pełnił w połowie XIII wieku funkcję więzienia dla wziętego przez bolończyków do niewoli króla Sardynii Enzo. To niewielu osobom znane nazwisko (Enzo) przetrwało chyba jedynie z tego powodu, iż został on najsłynniejszym bolońskim więźniem (przebywającym w pałacu 23 lata do czasu swojej śmierci. Oferowany zań przez cesarza okup, za który Bolonia mogłaby wystawić nowe mury obronne nie został przyjęty).
zdjęcie fresku Piekła Dantego Giovaniego da Modena
zrobione zza liny oddzielającej kaplicę od zwiedzających
Poza Fontanną Neptuna interesowała mnie Bazylika Św. Petroniusza. Kolejny święty, którego imię nic mi wcześniej nie mówiło. Święty, zanim został świętym był synem prefekta pretorianów, rzymskim urzędnikiem z V wieku, który pod wpływem podróży do miejsc świętych nawrócił się i został duchownym. Był biskupem Bolonii, który wsławił się naprawą wielu budynków i kościołów zniszczonych przez Gotów, a także odbudową Świątyni Św. Stefana w Bolonii. Czyż imię Petroniusz nie brzmi sympatycznie, nieco infantylnie i bajkowo. Znałam imię Petronela, nie miałam pojęcia o Petroniuszu, choć to właśnie od niego (jako żeński odpowiednik imienia) wywodzi się Petronela.
fragment z widokówki (Mahomet to ten golas na prawo powyżej głowy diabła)
Bazylika Św. Petroniusza jest jednym z symboli miasta z uwagi na częściowo nieukończoną fasadę budowli. I tu znowu nasuwa mi się skojarzenie z florencką świątynią Św. Wawrzyńca (Lorenza). I znowu też pojawia się ambicja stworzenia największego na świecie kościoła. Mania wielkości u Włochów jest powszechnie znana. Plac Maggiore miał być największym placem, kościół Petroniusza miał być największym kościołem. I rzeczywiście w momencie powstawania był największym w Europie. I podobnie, jak w przypadku fontanny Neptuna tak i tutaj dla wybudowania świątyni zburzono parę pałaców i prywatnych świątyń. Decyzja o budowie nosi datę 1388 r., dwa lata później rozpoczęto budowę świątyni. Mimo, iż pierwszy etap budowy został ukończony w XV wieku (jakieś sto lat po rozpoczęciu prac powstała bryła świątyni, wydzielono kaplice, stanęła dzwonnica) to konsekracja miała miejsce dopiero w 1954 r. (prawie pięćset lat po powstaniu świątyni). Być może było to związane ze sporem, jaki prowadziła Bolonia z papieżem, który po powstaniu Bazyliki Św. Piotra w Rzymie nie chciał się zgodzić na rozbudowę Św. Petroniusza. I to ten sam papież Pius IV, którego siostrzeniec tak uhonorował fontanną Neptuna na bolońskim placu. Świątynia, mimo iż dziś (tylko!) dziesiąta na świecie pod względem wielości ma imponujące wymiary idealnego prostokąta 132 metry na 60 metrów. Fasada z białego i różowego marmuru była wielokrotnie przebudowywana, pracowali przy niej Jacoppo della Quercia, Baldassare Peruzzi, Jacopo Barrozi da Vignola oraz Andrea Palladio. Nawet dla mnie - laika nazwiska te świadczą o wielkiej klasie architektów. Mimo wielu zabytkowych dzieł sztuki znajdujących się we wnętrzu bazyliki dziś najbardziej znana jest z XV wiecznego fresku Giovaniego da Modena przedstawiającego Piekło wg Dantego, a to dlatego, iż znajdująca nań postać podpisana Mahomet rozsierdziła uczucia religijne islamistów na tyle, że dwukrotnie podejmowali próby zamachu terrorystycznego celem zniszczenia fresku. Dziś wejścia do świątyni pilnują żołnierze, co nie jest niczym dziwnym we Włoszech, gdzie na ulicach widać sporo uzbrojonych wojskowych. Podobnie, jak większość odwiedzających świątynię i ja chciałam zobaczyć co tak zirytowało islamistów. Niestety wejście do kaplicy jest odgrodzone linami więc trudno obejrzeć cały fresk nie wchodząc do jej wnętrza. Zakupiłam bilet, żeby dokładnie się przyjrzeć freskowi. Jednak  nawet on nie upoważniał do robienia zdjęć. Sama postać podpisana jako Mahomet nie rzuca się w oczy i łatwo można ją przegapić. Dopiero na zakupionych w sklepiku widokówkach dostrzegłam wyraźnie owego Mahometa. No cóż jednym przeszkadza Tęczowa Madonna innym golas w piekle.
Fragment Podróży Trzech króli Giovaniego da Modena
Zdecydowanie bardziej podobał mi się fresk Giovaniego da Modena Podroż Trzech Króli. Piękni, bogato ustrojeni przedstawiciele (zapewne bolońskich rodów panujących) zmierzają w korowodzie obejrzeć nowo narodzonego. Mimo częściowego zniszczenia (wyblaknięcia fresku) prezentuje się on okazale. Jest tu i baśniowość i niedopowiedzenie. Jakże inny to fresk niż Pochód Trzech Króli Benozzo Gozzolego w Pałacu Medyceuszy. Wydaje się Giovani mniej realistyczny, a jego świat bardziej fantazyjny. I mimo iż bardzo lubię Pochód Trzech Króli Gozzolego Podróż Magów zahipnotyzowała mnie.
Bazylika Św. Petroniusza
Mimo dużej urody świątyni to jednak nie ona zapadła w pamięć. Zdecydowanie bardziej interesującą wydała mi się Bazylika Św. Stefana.
Na placu św. Stefana z kompleksem 7 świątyń w tle (kolejne miejsce gromadzące młodych ludzi)
Jest to kompleks siedmiu budowli religijnych, zwany świętym Jeruzalem. Najstarszą świątynią w kompleksie jest Bazylika Św. Witalisa i Agrykoli (sługa i jego pan – ofiary prześladowań Dioklecjana). Bazylika pochodzi z IV wieku, a w kolejnym stuleciu została przebudowana z inicjatywy biskupa Petroniusza. Kolejna przebudowa miała miejsce w XI wieku. Ciekawostką jest to, iż w związku z odkryciem na początku XV wieku napisu Szymon na jednym z wczesnochrześcijańskich sarkofagów uważano, iż jest to grób św. Piotra. Spowodowało to napływ pielgrzymów do Bolonii a tym samym ich odpływ z Rzymu. Mocno to zirytowało Papieża, który nakazał zasypać kościół ziemią (inne źródła podają, iż nakazał zasypać sarkofag i to wydaje się bardziej prawdopodobne). Tak pozostawało przez siedemdziesiąt lat. Dopiero Giuliano della Rovere (papa terribile czyli straszny papież Juliusz II) nakazał przywrócenie stanu pierwotnego. 
Najstarsza świątynia Witalisa i Agrykoli (z sarkofagiem w tle po prawej stronie)
Dwa sarkofagi, które spowodowały tyle zamieszania znajdują się nadal w nawach bocznych świątyni. Dziś twierdzi się, że znajdują się w nich szczątki Witalisa i Agrykoli.
Świątynia jest niezwykle skromna, jedyne dekoracje to kapitele romańskich kolumn, dwa sarkofagi i pochodzące z XV wieku sklepienie. Ołtarz główny to prosty krzyż z figurą Chrystusa.
I pomyśleć, że świątynia pochodzi z V wieku, czasów, kiedy ziemie dziś nazywane polskimi leżały odłogiem, a Słowianie jeszcze się na nich nie pojawili. A w tym samym czasie na ziemiach dzisiejszej Italii budowano murowane świątynie.
Bazylika Grobu Pańskiego


Drugą najbardziej wiekową i jak dla mnie najładniejszą świątynią w kompleksie Bazyliki Św. Stefana jest pochodząca z V wieku Bazylika Grobu Pańskiego. Miała być odwzorowaniem konstantyńskiej bazyliki z Jerozolimy. Pod ośmiokątną kopułą wspartą na 12 marmurowo-ceglanych kolumnach do końca XX wieku miały znajdować się szczątki św. Petroniusza (przeniesione potem do Bazyliki pod wezwaniem tego świętego). To właśnie biskup Petroniusz po powrocie z Jerozolimy w miejscu istniejącej wcześniej świątyni Izydy postanowił wybudować kopię Bazyliki Grobu Świętego.
Ta część świątyni zainteresowała mnie z uwagi na jej okrągły kształt (moje umiłowanie do krągłych kształtów architektonicznych jest znane nie od dziś, wielbię wszelkie rotundy, okrągłe mauzolea, wieże i świątynie). Poza kolumnami zwraca uwagę miniatura grobu pańskiego z przyozdabiającymi ją motywami zwierzęcymi (ptak i skrzydlate zwierzę).
Dziedziniec Piłata
Następnym interesującym obiektem jest Dziedziniec Piłata. Ten XIII wieczny obiekt wzbudza zainteresowanie nazwą. Historię umycia rąk (czyli unikanie podejmowania brzemiennej w skutkach decyzji) znamy wszyscy. Dziedziniec otoczony portykami w stylu romańskim ozdobiony jest wapiennym naczyniem na wodę stojącym na piedestale. Dla mnie przypomina owo naczynie chrzcielnicę, tyle, że bardzo skromną. Naczynie pochodzi z VIII wieku. Mimo chwytliwej nazwy zwiedzających bardziej zajmuje zielony dziedziniec niż stojąca na jego środku misa. Prawdopodobnie kiedyś znajdował się tutaj wirydarz (mały ogródek) otoczony krużgankami, dziś to mały zielony placyk przyozdobiony wielkimi donicami drzewek (bodajże oliwnych), zamknięty z jednej strony ścianą Bazyliki Grobu Świętego.
Kompleks Bazyliki Św. Stefana znajduje się przy niezwykle urokliwym placyku imienia tego świętego zabudowanym domami, które w świetle zachodzącego słońca wyglądały bardzo ciekawie. Tutaj podobnie, jak w całej Bolonii gromadziło się mnóstwo młodych ludzi korzystających z ciepłego niedzielnego popołudnia.
Portyki przy Placyku Św. Stefana 
Ostatnim miejscem, o którym chciałabym napisać jest Uniwersytet boloński. Odkąd sięgam pamięcią, kiedy jako dziecko dowiedziałam się, iż zarówno Jan Kochanowski, jak i Mikołaj Kopernik studiowali na najstarszym uniwersytecie cywilizacji zachodniej w Bolonii pomyślałam sobie, że chciałabym to miejsce zobaczyć. A teraz, kiedy to marzenie się spełniło pomyślałam, iż wielkim zaszczytem dla młodzieży jest możliwość zgłębiania wiedzy w murach bolońskiej Alma Mater. Uniwersytet został założony w 1088 r. Siedemdziesiąt lat później uzyskał przywileje z rąk cesarza Fryderyka I Barbarossy. Ze znanych studentów wymienię jeszcze Dantego, Petrarkę, Pico della Mirandola (lew salonów na dworze Medyceuszy), Carlo Goldoniego (zapomnianego dziś weneckiego komediopisarza, twórcę komedii dell` arte) czy bliższego naszym czasom Umberto Eco (autora między innymi fantastycznej powieści Imię róży). Uniwersytet jest olbrzymim kompleksem mającym swą siedzibę w wielu lokalizacjach. Zwiedzanie dzisiaj możliwe jest w ograniczonym zakresie.
Wejście na dziedziniec Pałacu dell` Archiginassio
Najbardziej dekoracyjnym i chyba najciekawszym budynkiem jest pałac dell` Archiginassio. Oddano go do użytku w drugiej połowie XVI wieku i aż do początku XIX wieku był głównym gmachem uczelni. Udostępniono tu kilka sal, w tym teatr anatomiczny (miejsce, w którym kiedyś przeprowadzano publicznie sekcje zwłok) oraz zabytkową bibliotekę. Niestety z uwagi na godzinę odjazdu pociągu do Wenecji nie mogłam czekać na jego otwarcie. Jednak już sam dziedziniec jest niezwykle interesujący. Otoczony, a jakże by inaczej portykami wspartymi na kolumnach z piaskowca. 
Herby zdobiące ściany i sklepienia 
Na ścianach budynku znajduje się wspaniały kompleks heraldyczny, gdzie zamieszczano herby studentów wybranych przez innych na kierowanie studenckimi organizacjami, popiersia wykładowców, a także klucze Św. Piotra, kapelusze duchowne, potrójne korony podkreślające związki miasta z papiestwem. Z dziedzińca na piętro prowadzą dwie równie bogato dekorowane klatki schodowe. Nie mogąc obejrzeć wnętrza Pałacu udałam się do budynku Uniwersytetu, w którym uhonorowano jego znakomitych adeptów popiersiami. Przeszłam się korytarzami budynku, aby choć przez chwilę poczuć się jego studentką.
Sala z popiersiami Dantego i Kopernika

Jeden dzień to zdecydowanie za krótko, aby zobaczyć miasto.  Bolonia zasługuje na poświęcenie jej większej ilości czasu. Najwięcej przeznaczyłam go na snucie się uliczkami, niespieszne spacery i zaglądanie do miejsc, które wydały mi się ciekawymi. Jednym z takich miejsc był widok przez okienko w budynku na koryto rzeki, tzn. finestrella z widokiem na małą Wenecję. Oczywiście z Wenecją widok ten ma niewiele wspólnego, ale jest niebanalny. Jak obrazek małego fragmentu miasta, zupełnie niespodziewany i jakoś z Bolonią nie kojarzony.
Okienko na Małą Wenecję
Bolonia to oprócz portyków także miasto wież. Dawniej pełniły funkcje obronne (zwłaszcza w okresie wojen gwelfów z gibelinami). Na szczycie stał strażnik, który w razie zagrożenia powiadamiał o tym mieszkańców. Trzymano w nich kosztowności i dokumenty. Dziś stanowią ciekawostkę w architekturze miasta. Są też punktami widokowymi. Kiedy patrzyłam na zdjęcia zrobione z wieży pożałowałam, że nie mogę się wspinać po schodach, bo widoki były obłędne.

                                                 Dwie wieże
Tradycyjnie jeszcze parę zdjęć z Bolonii

Wieczorny spacer na Piazza Maggiore



Graffiti przed Uniwersytetem


Oratorium Św. Cecylii


Jedna z niewielu uliczek bez portyków :)


wtorek, 2 kwietnia 2024

Ostania wieczerza Leonardo da Vinci

 


Fresk znajdujący się w Refektarzu przy Bazylice Santa Maria delle Grazie w Mediolanie chciałam obejrzeć od bardzo dawna. Przez lata jednak nie było to takie proste. Jak tłumaczyła mi ciotka nie było możliwości internetowej rezerwacji wejścia. Umawiać na wizytę należało się telefonicznie z dużym wyprzedzeniem, miejsc było niewiele, a i taka rezerwacja nie gwarantowała wejścia. Oczywiście wchodziło się na parę minut w małej grupie osób, a robienie zdjęć było surowo zakazane, niezależnie od tego, czy z fleszem, czy bez niego. 
Wszystko się zmienia i dziś można umówić się na wizytę przez internet. Na miejsce należy przybyć pół godziny wcześniej, aby odebrać audio guide (niestety nie ma ma tłumaczenia na język polski). O umówionej godzinie przewodnik przed wejściem do refektarza parę minut opowiada o obrazie i jego historii. Następnie wchodzi się do korytarza, w którym następuje dalsza część opowieści, a za grupką zwiedzających zamykają się kolejne automatyczne drzwi. Spotkały mnie dwa - związane z wizytą w refektarzu - zaskoczenia. Oba miłe. Po pierwsze okazało się, iż można robić zdjęcia fresku. Nie mogłam w to uwierzyć i kilka razy dopytywałam, czy dobrze zrozumiałam. Drugie zaskoczenie dotyczyło jakości fresku. Leonardo posłużył się techniką, która okazała się nietrwało. Minęło ponad pięćset lat od powstania dzieła. Już niecałe dwadzieścia lat po jego namalowaniu pisano, że dzieło zaczyna się psuć. W pięćdziesiąt lat po powstaniu Vasari pisał, że nie pozostało nic poza bezlikiem plam. W XVII wieku wybito w ścianie pod freskiem drzwi wejściowe do refektarza (ucięły one stopy Chrystusa i część stołu). Stacjonujący tu żołnierze Napoleona urządzili sobie ze ściany z malowidłem tarczę strzelniczą. Przez wieki różni bardziej lub mniej zdolni konserwatorzy sztuki pracowali na żywym organizmie próbując zachować dzieło dla potomnych. Najbardziej jednak ucierpiało podczas bombardowania Mediolanu w 1943 r. W wyniku wybuchu bomby, która spadła zaledwie dwadzieścia pięć metrów od refektarza zburzona została jego ściana, a ocalały fresk narażony został na deszcz, kurz, wilgoć, słońce, brud i pleśń.  Eksplozja całkowicie zburzyła wschodnią ścianę refektarza, przez co zawalił się jej dach. Drewniane dźwigary  spadzistego dachu zniszczyły cienki sklepiony sufit sali jadalnej […]. Miejscowi urzędnicy przezornie zabezpieczyli północną ścianę workami z piaskiem, drewnianym rusztowaniem i metalowymi wzmocnieniami już w 1940 roku. Tylko to uchroniło arcydzieło Leonarda przed zniszczeniem. (str. str.22 Na ratunek Italii Robert Edsel) 
Zbyt duże zbliżenie powoduje większe rozmycie dzieła

I choć to co zostało jest jedynie cieniem dawnego dzieła Leonardo (trudno dziś określić ile tu Leonarda, ile pracy konserwatorów sztuki) to nawet ten cień świadczy o geniuszu  twórcy. 
Oglądanie trwa kwadrans, podczas którego przewodnik opowiada o fresku. Co pięć minut pojawiają się komunikaty informujące o upływie czasu. Moją ciotkę, która po trzydziestu latach mieszkania we Włoszech stała się bardziej Włoszką niż Polką bardzo to irytowało. Mnie natomiast podobała się organizacja - zupełnie nie włoska. Po kwadransie otwierały się drzwi wyjściowe i nie było możliwości pozostania dłużej. 
Te piętnaście minut wydaje się zbyt krótką ilością czasu, ale kiedy uświadomimy sobie, iż rzadko będąc w galerii sztuki poświęcamy tyle czasu na jeden obraz to okaże się, że przez ten czas można obejrzeć dokładnie każdą z postaci, a także fresk jako całość. 
Oczywiście będąc nieświadoma możliwości robienia zdjęć kompletnie zgłupiałam wchodząc do refektarza i zamiast skupić się na fragmentach dzieła powielałam zdjęcia całości wieczerzy chcąc zrobić takie, które najwierniej oddawałoby rzeczywistość. 
Ponoć któryś z odwiedzających twierdził, że pierwszą rzeczą, jaką dostrzegł wchodząc był bochenek chleba znajdujący się w centralnym punkcie fresku. 
Najlepsze zdjęcie, bowiem zrobione z widokówki

Moich kilka spostrzeżeń poczynionych przez te długie a zarazem krótkie piętnaście minut. 
Centralnym punktem fresku jest Jezus, który siedząc w otoczeniu uczniów, sprawia wrażenie osamotnionego, opuszczonego. Jest nieobecny duchem, błądzi myślami daleko. Czyżby ogarnęły go wątpliwości, czyżby prowadził dialog z Ojcem (dlaczego mnie skazałeś na taki los), czy też zastanawia się nad słabością ludzką (wiedząc, że jeden z jego uczniów go zdradzi, a drugi się go wyprze). Dla mnie jest przerażonym człowiekiem ogarniętym lękiem. 
Przed nim stoi pusty talerz i nie ma wina. Czyżby już wszystko co miał rozdał, a teraz może dać tylko siebie?
Jan, Piotr i Judasz oraz Andrzej, Jakub Młodszy i Bartłomiej

Potem wzrok kieruje się na Jana, umiłowanego ucznia o delikatnych, niemal niewieścich  rysach twarzy. Wygląda na jeszcze bardziej przestraszonego od Jezusa, potrzebującego wsparcia i ochrony. Jan głowę wspiera nie na Jezusie, a na Piotrze, zagniewanym i wzburzonym. To Piotr w pierwotnej wersji fresku trzymał w ręku nóż (w nawiązaniu do obcięcia ucha jednemu z żołnierzy podczas aresztowania Jezusa). Nóż, który po konserwatorskich przemalowaniach trzyma ręka nie wiadomo do kogo należąca. Ostrze noża skierowane jest w Bartłomieja i nawiązuje do symbolu jego męki (obdarcia ze skóry). No i kolejna osoba dramatu, której poszukujemy na każdej Ostatniej Wieczerzy. Judasz. Zdrajca, czy nieszczęśnik, którego przeznaczono do tej roli. Dla mnie Judasz był zawsze postacią tragiczną i nieszczęśliwą, bo jeśli przeznaczeniem jego było zdradzenie Nauczyciela, to jakaż była jego wina. Judasz trzyma w ręku sakiewkę z pieniędzmi a drugą sięga po chleb przewracając sól. Chyba zbyt słabo przyglądałam się temu fragmentowi dzieła bo nie dojrzałam rozsypanej soli, tak jak nie dostrzegłam niegodziwości oblicza. 
Zdjęcie z widokówki (Jan, Piotr i Judasz

Cristoforo Giraldi, który osobiście znał Leonardo za pośrednictwem syna przekazał taką wersję opowieści Leonardo na temat poszukiwań modela do roli Judasza. Pozostaje mi jeszcze do namalowania głowa Judasza, który był, jak wiadomo wielkim zdrajcą, zasługuje więc na oblicze wyrażające całą jego niegodziwość (...) Od roku zatem, a może i dłużej chodzę codziennie, rano i wieczorem, po Borghetto, gdzie mieszka najbardziej nędzna i nikczemna hołota, głównie podlece i szubrawstwo, w nadziei, że znajdę twarz odpowiednią dla tego łotra. Ale jak dotąd nie znalazłem takiej (...) i jeżeli nie znajdę, będę musiał skorzystać z fizys wielebnego ojca przeora. (str. 318 Leonardo da Vinci Lot wyobraźni Charlesa Nicholl. Wydawnictwo W.A.B. rok 2012).
Po przeciwnej stronie Chrystusa znajduje się Apostoł z palcem wskazującym uniesionym ku górze. To Tomasz, ten, który palcem sprawdzał będzie rany Chrystusa. Tomasz niedowiarek. Obok siedzi  Jakub Starszy z rozłożonymi rękoma wpatrujący się w chleb i wino, a nad nim stoi Filip z rękoma skierowanymi na siebie w geście pytającym, czy to ja cię zdradzę Nauczycielu. 
Po dwóch przeciwległych stronach stołu znajdują się dwie grupki uczniów; Bartłomiej, Jakub Młodszy i Andrzej zaskoczeni słowami Jezusa o zdradzie i patrzący nań i na pozostałych uczniów, oraz Mateusz, Tadeusz i Szymon ostro dyskutujący zwróceni ku sobie, nie patrzący na pozostałych biesiadników. 
Czy zwróciliście uwagę na dłonie. Jakby nawet nie patrzeć na wyraz twarzy i ruchy ciał, a jedynie na dłonie można powiedzieć, że one też prowadzą rozmowę. Są pełne ekspresji; dłonie łapiące za szatę towarzyszy, pokazujące na innych, wskazujące na niebo, rozkładane bezradnie, pytające, uzbrojone (nóż, sakwa) i puste. Można by przeprowadzić studium obrazu na podstawie gestów dłoni.   Tyle, że to zadanie dla znawców.
jeszcze jedna próba zbliżenia 

Okna za stołem to wizerunek raju czekającego wyznawców, czy element architektoniczny mający pozwolić na zachowanie perspektywy?
Jak wspomniałam wyżej fresk zaskoczył mnie swoim stanem zachowania. Oczywiście na zdjęciach wydaje się wyblakły, rozmyty, niemal impresjonistyczny (wiem, przesadzam). Ale biorąc pod uwagę jego historię można pokłonić się konserwatorom, którzy przez ponad dwadzieścia lat zajmowali się jego ratowaniem. I tu zacytuję fragment z książki Bożeny Fabiani Ocalić sztukę.
Sam mistrz pewnie by się śmiertelnie przeraził, gdyby zobaczył dzisiaj, co się zrobiło z jego dzieła. Więc dlaczego tak o nie walczymy?
Dlatego, że mimo wszystko nadal jest to arcydzieło, błysk talentu. Pozostało tu coś, czego ani wodom gruntowym, ani konserwatorom sprzed lat, ani powojennej pleśni nie udało się zniszczyć; koncepcja i klimat malowidła z dwunastoma postaciami wielkości ponadnaturalnej, ukazanymi inaczej, niż to zrobiło wielu artystów przedstawiających ten sam temat. ….(str. 308).
Więcej o przeróbkach konserwatorskich opisanych przez panią Bożenę Fabiani piszę tutaj.

 
Ukrzyżowanie Chrystusa Giovanni Donato da Montorfano znajdujące się po przeciwnej stronie refektarza ma niewielkie szanse na zapamiętanie. 

Nie wiem, czy wiecie, że Ostatnia wieczerza była dziełem zbiorowym Leonarda i jego najbardziej zaufanych (najlepszych) uczniów. Nie pracował on sam w przeciwieństwie do Michała Anioła. 
… była to praca kolektywna (o czym nie wspomina Bandello, niesłusznie sugerując twórczą samotność artysty). Leonardo nie pracował nad tym dziełem sam, tak jak ponoć Michał Anioł w Kaplicy Sykstyńskiej, lecz w asyście pomocników. Wśród nich byli zapewne Marco d`Oggiono, jako garzone, i Tommaso Masini, którego udział w pracy przy późniejszym wielkim malowidle (fresku Bitwa pod Anghiari we Florencji) potwierdzają dokumenty. Do tych zaufanych pomocników można dodać uczniów z nowego naboru oraz pracowników, których imiona znajdujemy na dwóch kartach Kodeksu Atlantyckiego. 
Jak pisze Charles Nicholl w Leonardo da Vinci Lot Wyobraźni (str. 318-319)
Dla mnie obejrzenie Ostatniej Wieczerzy było ogromnym przeżyciem. Mogłam zobaczyć wielkie dzieło Leonardo (no nawet, jeśli pracował kolektywnie, to pomysł, koncepcja i większość wykonania była jego) i uświadomić sobie po raz kolejny, jak wiele zawdzięczamy przypadkowi, który sprawia, że jedne dzieła rozsypują się w pył, a inne mimo wojen i katastrof naturalnych, a także niszczycielskich działań człowieka (w tym eko - terrorystów) trwają. Jeśli jeszcze odwiedzę Mediolan to na pewno nie odmówię sobie tej przyjemności po raz kolejny.
Dopisek W związku z uwagą koleżanki na f-b, iż fenomen Ostatniej wieczerzy zawsze będzie fascynował, niezależnie od tego, czy ktoś jest wierzący czy nie nasunęły mi się takie spostrzeżenia.

Wiara nie jest probierzem naszego człowieczeństwa, ani tego, czy potrafimy podziwiać piękno. To nasza wrażliwość i poczucie estetyki pozwala nam dostrzegać to coś w sztuce, co sprawia, że oglądanie dzieła sztuki sprawia mam radość, jest przyjemnym doznaniem, porusza jakieś czułe struny.

Choć nie da się zaprzeczyć, że nasze wychowanie w duchu chrześcijańskim może mieć tutaj znaczenie dla kształtowania się tej wrażliwości. Bo czy równie silnie odbieralibyśmy dzieło sztuki z innego kręgu kulturowego. Będąc osobą niewierzącą czuję silny związek z dekalogiem, a przynajmniej z tą jego częścią która odnosi się do poszanowania drugiego człowieka. Ostatnią wieczerzę odbieram przez pryzmat mojej dziecięcej (naiwnej, bo dzieciństwo jest naiwne, albo takie być powinno) wiary, młodzieńczych zachwytów (nad braterstwem i wspólnotą) i dojrzałych przemyśleń. Jest to zatem synteza wielu składników, która sprawia, że to dzieło mnie porusza. Leonardo potrafił przekazać ten fragment ewangelii (w którym mówi o zdradzie; jeden z was mnie zdradzi, a drugi się mnie zaprze) w sposób, który jest zarazem uduchowiony, jak i niezwykle ludzi i może dzięki temu przemawia do tak wielu osób o różnym światopoglądzie.

sobota, 30 marca 2024

Coś na kształt życzeń


Gdy dokoła mam przyjaciół grono
A na stole chleb i wina dzban
Widzę pytań sens, które we mnie płoną
I na najtrudniejsze z nich odpowiedź znam.
Dusza moja w Panu się weseli
Sławię apostolskie służby me
A w jesieni lat pilnie w Ewangelii
Spiszę je, bym nie wszystek umarł, nie!
Ten fragment utworu z musicalu Jezus Christ Super Star towarzyszący scenie ostatniej wierzy Chrystusa z uczniami. 
Miałam w tym roku ogromną przyjemność ujrzenia na własne oczy dzieła Leonarda da Vinci w Refektarzu Bazyliki Santa Maria delle Grazie w Mediolanie. Mogłam je zobaczyć, chwilę przed nim posiedzieć i nawet porobić zdjęcia. Ich jakość, jest jaka jest, ale też fresk pamiętajmy jest mocno nadszarpnięty zębem czasu. Nie mniej wygląda na żywo lepiej, niż się spodziewałam, czy raczej obawiałam. Prace konserwatorskie czynią co mogą, aby zachować dla potomności dzieło. 
Ostatniej Wieczerzy chciałabym poświęcić osobny wpis. Dziś ma ona posłużyć mi za ilustrację świątecznych życzeń. Nie Chrystus na krzyżu, nie Zmartwychwstały, a jeszcze żywy, bardziej ludzki niż boski,  w otoczeniu apostołów. 

Zdrowych, pogodnych i pełnych życzliwości dla bliższych i dalszych Świąt i poświątecznych dni


poniedziałek, 25 marca 2024

Aosta stolica autonomicznego regionu Valle d`Aosta

Porta Praetoria

Kiedy po raz pierwszy trzydzieści lat temu pojechałam do Aosty wydała mi się mało ciekawym miejscem. Jakieś ruiny, brama wjazdowa, na katedrę nie zwróciłam większej uwagi. Brak wiedzy i brak zainteresowań spowodował, iż bardziej zajmował mnie ryneczek z lokalnymi produktami niż XV wieczne freski na fasadzie świątyni, czy kamienne pozostałości starożytnych budowli. Potem byłam przez lata kilkakrotnie w Aoście, zawsze traktowałam ją, jako miejsce w zastępstwie. Skoro nie mogę pojechać do Turynu (i oglądać całunu turyńskiego czy muzeum egipskiego), albo do Mediolanu (popatrzeć na katedrę) to niech już będzie Aosta. W końcu to jakaś atrakcja, przejażdżka samochodem drogą położoną wśród Alpejskich szczytów, jakaś kawa, obiad i zakupy.
Łuk Augusta
Po latach, kiedy zaczęłam interesować się architekturą, sztuką i historią nie mogłam się nadziwić temu, że będąc w takim miejscu nie umiałam docenić jego urody i bogactwa. Aosta jest nazywana Rzymem Alp. Wspominałam, już o tym, że za przesadę uważam  porównywanie jednych miast do innych i nazywanie ich mianem np. Wenecji północy (ileż to ja już tych imitacji Wenecji spotkałam, a przecież Wenecja jest jedna i niepowtarzalna, tak samo, jak jeden jest Rzym). Aosta jest od Rzymu młodsza, mniejsza i zabytków w niej nie tak wiele. Jej niewielka powierzchnia nieco ponad 21 km kwadratowych stanowi zaletę, bo dzięki temu nie jest ani tak oblężona przez turystów, ani tak rozległa. Ma ona ciekawą historię; jak większość miast i osad Italii, związaną z Rzymem i jego podbojami. Dziś mieszkają tam potomkowie cezarów zatem wszelkie ślady obecności rzymian są tu pielęgnowane i upamiętniane (rzymski most, rzymska brama, rzymski teatr, rzymska wieża, rzymska droga). Dawno wyginęli pierwsi mieszkańcy tych terenów, więc nikt nie będzie płakał nad tymi, których już nie ma, a którzy tu kiedyś żyli.  W V wieku przed naszą erą ziemie Europy północnej, dzisiejszej Francji, północnych Włoch i Belgii stanowiły krainę zwaną Galią, krainę tę zamieszkiwali Celtowie.
August Oktawian wita przybywających

W Dolinie (dziś zwanej doliną Aosty i posiadającą status autonomicznej krainy) osiedlili się Celtyccy Salassowie. Ich osady były rozproszone, nie było tu żadnych skupisk miejskich. Gdzie sobie jakaś grupka Salassów znalazła dogodne miejsce tam się osiedlała (koczowała). Położenie Doliny było strategiczne oraz ważne z punku widzenia gospodarki (zapewniało dostęp do Europy północnej). Rzymianie przez lata próbowali podbić Salassów, aby otworzyć sobie drogę na północ i zachód Europy. Sukcesywnie podboje przyniosły zwycięstwo dopiero w 25 r. p. n. e., kiedy zniecierpliwiony brakiem militarnych sukcesów Juliusz Cezar wysłał dużą ekspedycję wojskową. Dolina została podporządkowana Rzymowi i można było połączyć Rzym z Europą budując drogę Via delle Gallie (galijską). Nazwa Doliny pochodzi od nazwy osady, którą zaczęto tworzyć po zwycięstwie Rzymian. Zbudowana na wzór rzymskich obozów wojskowych osada nazwana została Augusta Praetoria Salassorum (dzisiejsza Aosta). Augusta ponieważ jej założycielem był August Oktawian adoptowany syn Juliusza Cezara. Osada posiadała główną drogę biegnącą przez centrum, otoczona była murami obronnymi, prowadziły do niej cztery bramy wjazdowe. 
Porta Praetoria
Dziś najbardziej znaną jest Porta Praetoria – główny wjazd do Augusty Preatoria Salassorum pochodzący z 25 r. p.n.e. Również z tego roku pochodzi Arco di Augusto Łuk Augusta postawiony z okazji zwycięstwa nad Salassami. To właśnie pomiędzy Porta Praetoria a Arco di Augusto biegnie główna ulica Aosty. O ile Łuk Augusta nie zrobił na mnie większego wrażenia (rozbestwiona innymi Łukami Tryumfalnymi, zwłaszcza w Rzymie, czy Paryżu), o tyle brama wjazdowa zachwyciła mnie solidnością i monumentalnością. Składa się z dwóch łuków, każdy posiada wjazd główny dla wozów i dwa mniejsze dla pieszych. Bramy były niegdyś zamykane furtami. W skład bramy wchodziły też dwie prostokątne wieże obronne. Prace wykopaliskowe z początku naszego wieku pozwoliły odsłonić oryginalną nawierzchnię z czasów budowy bramy znajdującą się około 2,5 metra poniżej obecnego poziomu drogi. W średniowieczu na szczycie jednego z łuków bramy (XII w.) wybudowano kaplicę, pod którą znajdował się piec do wypieku chleba, o czym dziś świadczą ciemne ślady na kamieniu. Brama zbudowana została z kamiennych bloków połączonych łupkiem wydobywanym z dna rzeki Dora Baltea (główna rzeka płynąca przez Dolinę Aosty - dopływ Padu). Najbardziej spodobało mi się owa podwójność bramy. Są to dwie bramy pomiędzy którymi znajduje się niewielka przestrzeń; miastu zapewniono podwójną obronę.
Cryptoporticus
Kiedy byłam w Aoście trzydzieści lat temu jedną z większych atrakcji były ruiny rzymskiego teatru na tle których robiłyśmy sobie zdjęcia. Niestety teraz ruiny są w trakcje prac renowacyjnych, więc nie udało mi się ich obejrzeć i skonfrontować z dawnymi wspomnieniami. Szkoda, bo te ruiny należą do najbardziej romantycznych widoczków miasta. Sam teatr pochodził także z 25 r. p.n.e. Po odrestaurowaniu w 2011 r. był wykorzystywany do pokazów muzycznych i spektakli teatralnych.
Cryptoporticus
Odkryłam natomiast inną starożytną pozostałość, mianowicie cryptoporticus - podziemną galerię. Kiedyś tego rodzaju galerie podziemne służyły, jako spichlerze. Ta jednak miała zapewnić wyrównanie terenu, który był w tym miejscu pochyły. Być może pełniła też funkcje polityczno-liturgiczne i była punktem łączącym sacrum (pobliskiej katedry) i profanum (miejsca handlu - rynku). Trudno jednoznacznie określić przeznaczenie Cryptoporticus, niemniej trzeba przyznać, że jest to ciekawa architektonicznie budowla. Już sama niejasność przeznaczenia sprawia, że wydaje się tajemnicza (może odbywały się tu spotkania członków sekretnego bractwa, może tu spiskowali przeciwnicy władzy, a może spotykali się kochankowie, wyobraźnia podpowiada różne rozwiązania). Dziś trzy korytarze przedzielone nawą z filarami stanowić mogą scenografię historycznego filmu. Korytarze liczą około 70-80 metrów długości i są oświetlone częściowo przez boczne okienka. I co ważne mało kto je odwiedza, więc można to miejsce mieć przez chwilę dla siebie. A my podróżnicy jesteśmy samolubni i nie lubimy się dzielić.
XV wieczne freski w atrium Katedry
Obok podziemnej galerii znajduje się Katedra. W miejscu uważanym za święte wzniesiono w IV w. wczesnochrześcijańską katedrę. Była potężną budowlą, która poprzez baptysterium połączona była z podziemną galerią. Jej przebudowę rozpoczęto w XI wieku zastępując wcześniejszą katedrę - Katedrą poświęconą Wniebowzięciu Najświętszej Marii Panny i Św. Janowi Chrzcicielowi. Kolejna przebudowa miała miejsce w XV i XVI wieku. Obecna fasada w neoklacystycznym stylu pochodzi z II połowy XIX wieku. Czyli nic nadzwyczajnego, historia, jaka towarzyszy większości świątyń; wznoszenie nowych w miejsce starych, przebudowywanie, rozbudowywanie, nawarstwianie stylów. Tym, co nas dziś (a przynajmniej mnie) zawsze najbardziej interesuje jest poszukiwanie najstarszych elementów świątyń, czyli tego, co pozostało ze stylu romańskiego. W katedrze są to dwie wieże zegarowe, krypta i część fresków sufitowych. One ciekawią z powodu swej historii. 
Fresk na bocznej ścianie atrium
Ale wzrok przykuwają inne freski, te w atrium przed wejściem do świątyni. Przedstawiają sceny z życia Najświętszej Marii Panny. Są tak bajecznie kolorowe i przepięknie mienią się w słońcu, że trudno przejść obok nich obojętnie. Wnętrze katedry w porównaniu z owym atrium wydało się niepozorne. Może jest we mnie coś z dziecka, które wprawia w zachwyt wielobarwność. Te freski są niczym książeczki z ilustracjami, które czytywałam lata temu. Wówczas w owych czasach szarości i smutku ilustracje w książkach dla dzieci były taką namiastką magii, iluzją piękna. Zapewne i świątynne dekoracje miały spełniać podobną rolę, zachęcać do życia pobożnego i cnotliwego, które przedstawiano w pogodny sposób.
W kościele Św. Orso
Ciekawym miejscem jest również Kolegiata Św. Orso (Ursusa. Ursus dotychczas kojarzył mi się wyłącznie z sienkiewiczowskim bohaterem, a okazuje się, że był też święty tego imienia). Tu mamy do czynienia z dobrze zachowanym przykładem architektury romańskiej, zwłaszcza na krużganku z przepięknymi kapitelami (kapitele to najwyższe części filarów zwieńczone dekoracyjnymi ozdobami w kształcie roślinnym, zwierzęcym, czy jak tutaj scenkami z życia świętego i scenkami biblijnymi). Każdy z kapiteli (głowic) jest ozdobiony inną scenką. Były one wykonane z białego marmuru i pokryte ciemnym lakierem. Aż 37 z 52 głowic jest oryginalne. Krużganek powstał w XI wieku, a od wieku XII przez kolejne sześć stuleci służył Wspólnocie Augustynów. Obecnie część krużganku podlega restauracji, co nieco odbiera uroku całości, niemniej można zobaczyć większość z zachowanych filarów. W kościele Św. Orso, który także pochodzi z XI wieku zachowały się freski sufitowe (określane, jako przykład sztuki ottońskiej). W kościele znajduje się też pochodzący ze wcześniej znajdującej się w tym miejscu V-wiecznej  świątyni  fragment mozaiki podłogowej.
Krużganki i dziedziniec

Jeden z kapiteli jeszcze nieodrestaurowany
I choć do Aosty przyjeżdża się w poszukiwaniu śladów przeszłości; starożytności, stylu romańskiego, czy renesansu to moją uwagę przykuła też świątynia, której wnętrze jest barokowe. Wiem, co pomyślicie; złoto, nadmiar, przepych. Tyle, że kościół Św. Stefana jest nietypowy; że tak polecę cytatem z filmu Kler – złoty, a skromny. Bo złoto nie jest tu elementem dominującym. Dominuje barwa obrazów i ołtarzy. Albo przynajmniej jest tu równowaga pomiędzy złotymi zdobieniami a kolorami obrazów. W tym ciekawa delikatnie turkusowa barwa drewna na którym znajdują się obrazy ołtarzowe. Do tego świątynia na fasadzie ma odrestaurowane niedawno XV wieczne freski.
Ołtarz główny w kościele Św. Stefana w Aoście
To oczywiście tylko część ciekawych architektonicznie budowli w Aoście, część poznana podczas dwóch krótkich półtora godzinnych wizyt. Oczywiście architektura to nie wszystko. Uroku dodaje miastu jego położenie wśród alpejskich szczytów. Okazało się, że Aosta jest miasteczkiem, które ma całkiem sporo do zaoferowania zainteresowanym historią architektury odwiedzającym. Dla miłośników górskich widoków jest znajdująca się w pobliżu kolejka górska w Pile. Niestety tej atrakcji nie zdążyłam wypróbować.

Fasada kościoła Św. Stefana

A poniżej jeszcze parę zdjęć, które jakoś mi się wcześniej nie zmieściły.

Atrium katedry Aosta- detal


fresk boczny katedra Aosta

Widoczne w tle romańska wieża zegarowa katedry

Dziedziniec przed wejściem na krużganki Kompleksu Św. Orso


Mozaika z V wiecznej świątyni stojącej w miejscu dzisiejszej świątyni Św. Orso

Detal ze świątyni Św. Orso

Kapitel na krużgankach Kompleksu Św. Orso


Kolejny z kapiteli

Kaplica ołtarzowa w Kościele Św. Stefana

Ołtarzyk w kościele Św. Stefana

No i oczywiście najładniejsza widokówka z Aosty

Czy taki widok spod Porta Praetoria 

Albo takie relikty przeszłości spotykane na przydrożnych murkach