Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 6 maja 2024

Leonardo i Ostatnia Wieczerza Ross King

Wydawnictwo Noir sur Blanc 2017

Ta książka to niezbędnik przed wizytą w Refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie. Przeczytałam post factum, a efekt jest taki, że chciałabym raz jeszcze polecieć do Mediolanu i przyjrzeć się Wieczerzy. Sprawdzić, jak wyglądają te wszystkie detale, na które nie zwróciłam uwagi: kielichy, chleb, ryba przekładana plasterkami pomarańczy, zagniecenia na obrusie, sakiewka w ręku Judasza, Bartłomiej, którego pierwowzorem miał być sam Bramante, herby Sforzów nad wieczerzą, tapiserie na ścianie wieczernika. Kiedy ogląda się dzieło po raz pierwszy (i często jedyny) patrzy się na całość kompozycji oraz na postacie apostołów i przede wszystkim na Jezusa, bo to on koncentruje wzrok. Nieprzypadkowo znajduje się w punkcie kulminacyjnym.
Książka jest fantastycznym kompendium wiedzy na temat epoki, Lodovico Sforza zwanego Il Moro (Maurem) będącego mecenasem Leonardo, zakonu dominikanów, dla którego powstała Wieczerza, a przede wszystkim samego Leonardo. Zawiera też szczegółową analizę dzieła. Wychodzi od sposobu mieszania składników, powstawania farb, zastosowania techniki malowania, po informację o modelach, opis każdego z apostołów, opis potraw, jakie znajdowały się na stole, gestykulacji rąk (jako pewnego rodzaju cechy rozpoznawczej Włochów), aspektu religijnego i artystycznego fresku, zniszczeń i prac odtworzeniowych. Jest to lektura obfitująca w informacje, a jednocześnie są one podane w przystępny i ciekawy sposób. 
Leonardo był niespokojnym duchem; rzadko kończył to co zaczął, a zleceniodawcy musieli długo czekać na efekty pracy (nierzadko ich nie otrzymując).
W momencie tworzenia fresku Ostatniej Wieczerzy nie był rozpoznawalnym malarzem. W wieku czterdziestu dwóch wiosen - i to w epoce, gdy przeciętna długość życia wynosiła zaledwie czterdzieści lat- miał w dorobku niewiele obrazów, rozproszonych w różnych miejscach, dziwacznie wyglądający instrument muzyczny, trochę efemerycznych dekoracji do masek i na świąteczne uroczystości oraz setki stron zapisów i rysunków do prac, których jeszcze nie opublikował, lub wynalazków, których jeszcze nie wdrożył. Istniała głęboka przepaść między jego ambicjami a dokonaniami (str. 35).
Był znany z wysokiego poczucia własnej wartości. Wynajmował pochlebców, którzy sławili jego dzieła (jeszcze nie stworzone, jak miało to miejsce przy tworzenia pomnika konnego Francesco Sforzy), a w liście referencyjnym do władcy Mediolanu zapewniał o licznych swych talentach. Przy czym trzeba dodać uczciwie ubiegał się o posadę nadwornego mechanika i konstruktora maszyn wojennych, a nie malarza. Ponadto „jego plany krzyżowała niemożność sprostania bardzo wysokim wymaganiom, które stawiał sobie w dążeniu do stworzenia nowego języka wizualnego”. Leonardo jeśli już miał malować; nie chciał malować obrazu dobrego, on chciał namalować obraz, jakiego nie namalował nikt wcześniej i jakiego nie namaluje nikt później (chciał odtworzyć w swych dziełach „wszystko, co można ogarnąć oczyma”).
Santa Maria delle Grazie (architektem prezbiterium i kopuły był Donato Bramante)

Leonardo nie chciał tworzyć w sprawdzonym i niezawodnym stylu epoki, patrząc na świat takimi samymi oczami jak wszyscy inni, produkując obrazy ołtarzowe niewiele różniące się od tego, co malarze robili przez pięćdziesiąt poprzednich lat. Dlatego stale eksperymentował stawiając przed sobą niemal niewykonalne zadania. Pragnął tworzyć zupełnie wyjątkowe i odmienne formy wizualne, formy, dla których inspiracją nie były wcześniejsze obrazy, ale otaczająca go rzeczywistość
. (str. 56)
Tymczasem Sforza poza zaangażowaniem go do wykonania pomnika konnego swego ojca, czy namalowania portretu kochanki (Cecylii Gallerani) powierzał mu pomniejsze zadania nadwornego scenografa i organizatora wydarzeń na dworze, malowania komnat, przygotowywania inscenizacji teatralnych.
Kościół Santa Maria delle Grazie stanowił część zespołu budowli tworzących klasztor dominikanów. Jednym z pomieszczeń klasztornych był refektarz, pomieszczenie, w którym dominikanie spożywali posiłki. Zakon dominikanów słynął z żarliwości i fanatyzmu. Ich nazwa wywodziła się od nazwiska ich założyciela Dominika Guzmana. Z powodu swej żarliwości uzyskali sobie przydomek Domini canes- psy Pana, z czego byli niezwykle dumni. Byli kaznodziejami, jednak przez większą ilość czasu zachowywali całkowite milczenie. Obowiązywało ono zwłaszcza przy posiłkach. Zgodnie z rytuałem opisanym przez przeora klasztoru Santa Maria delle Grazie o ustalonej godzinie udawali się dominikanie na posiłek, przed czym myli ręce, jedyną część ciała z której usuwali brud (kąpiele, jako odprężające i pobudzające żądzę cielesną były zabronione). Posiłki, które serwowano były niezwykle skromne, wręcz marne (mięso, które podobnie, jak kąpiel budziło pożądliwość było niewskazane). Posiłek spożywało się w milczeniu, a karą za zakłócenie ciszy było opuszczenie kolejnego posiłku. Jeden z braci czytał fragmenty Biblii czy tekstów religijnych. Od połowy XVI wieku na ścianach refektarzy pojawiały się obrazy religijne mające zachęcać brać zakonną do kontemplacji. Przeważnie były to obrazy których tematem było jedzenie; a najczęściej Ostatnia Wieczerza. Z czasem zaczęto ją nazywać cenacoli, w nawiązaniu do miejsca w którym powstawały.
Nie będę się rozpisywać na temat niewłaściwej techniki malowania fresku, jaką zastosował mistrz z Vinci, bo to sprawa powszechnie znana. To między innymi ta technika jest powodem kiepskiego stanu zachowania fresku, ona plus upływ czas i błędy konserwatorów. Leonardo upierał się przy swym sposobie malowania, bo tylko on dawał mu możliwość osiągnięcia zamierzonych efektów wizualnych. Chciał, aby jego postacie były żywe i aby można było zajrzeć w głąb ich dusz.
Wynotowałam sobie parę ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Leonardo malując wzorował się na modelach, ale nie malował całego człowieka, od kogoś brał twarz, od innego układ dłoni, od jeszcze innego postawę. Znany był z tego, że bardzo dużo szkicował. Latami na różnych kartkach papieru, czasami odwrocie listów, czy rachunków, albo kartce z listą zakupów, czy notatką zawierającą przypomnienie jakiejś czynności do wykonania szkicował ciekawe wyrazy twarzy, ich mimikę, dłonie, postury. Malując obraz często czerpał z tych szkiców. Tak więc apostoł składać się może z twarzy jednego człowieka, postury innego i mieć dłonie jeszcze innego. Takie swoiste puzzle, które stworzyły przepiękną całość. Do namalowania twarzy Chrystusa miał posłużyć Giovanni Conte, kapitan milicji, który później trafił na służbę do Cesarego Borgii. I tak, jak często prostytutki użyczały swych wizerunków malarzom dla postaci Maryi czy świętych, tak tutaj wizerunek Księcia Pokoju możemy zawdzięczać żołnierzowi, który służył pod komendą jednego z najbardziej brutalnych zabijaków Italii.
Wnętrze Santa Maria delle Grazie
Do postaci apostoła Bartłomieja (pierwszy po lewej stronie stojący apostoł) miał posłużyć Bramante. Zgodnie z ówczesną filozofią każdy malarz maluje sam siebie wizerunek Leonardo miał mu posłużyć do namalowania dwóch apostołów (Jakuba Młodszego oraz Tomasza). Nie można tego do końca potwierdzić z uwagi na brak wizerunku Leonardo, nie ma bowiem stuprocentowej pewności, iż domniemany autoportret Leonarda jako starszego mężczyzny jest rzeczywiście wizerunkiem Leonardo.
Autor odnosi się także do tez do podanych w Kodzie da Vinci Dana Browna między innymi tej o umieszczeniu Marii Magdaleny wśród uczestników Wieczerzy. W przeciwieństwie do tego, co twierdził Dan Brown w Kodzie da Vinci, iż Leonardo był biegły w sztuce malarskiego zróżnicowania płci - był on biegły w sztuce zacierania różnic między płciami. Lubił postacie zagadkowo androginiczne (Ariel anioł na obrazie Madonna wśród skał, czy Święty Jan Chrzciciel). Leonardo miał upodobanie do ładnych chłopców o kobiecych rysach twarzy i bujnych włosach (lokach). Autor dowodzi, iż postać uznana w książce Dana Browna za kobietę to niewątpliwie umiłowany (jak sam siebie nazywał) uczeń Chrystusa, czyli Jan.  Święty Hieronim twierdził, iż Żydzi biorą swe miano nie od Judy, który był świętym człowiekiem, a od tego zdrajcy (Judasza). Leonardo nie łączył jednak Judasza z Żydami. Wykazywał wiele sympatii do tego narodu. Postać, którą dziś oglądamy na fresku, jako Judasz niewiele ma wspólnego z postacią, jaką namalował. To późniejszym konserwatorom zawdzięczamy zarówno semicki wyraz twarzy Judasza, jak i jego brzydotę, która miała świadczyć o nikczemnym umiłowaniu zła. Jest wielce prawdopodobne, iż do postaci Judasza (podobnie, jak Szymona) pozował goj Vincenzo Bandelli.
Ostatnia Wieczerza (chciałoby się powiedzieć za Szymborską - a jak by ona chciała przeżyć)
Na wewnętrznej okładce książki znajduje się reprodukcja Ostatniej wieczerzy. Wielokrotnie podczas lektury wracałam do jej studiowania ubolewając nad zniszczeniami jakich dokonał czas i nieudolne próby naprawiania dzieła. 
Książka posiada imponującą bibliografię mieszczącą się na 13 stronach, trzydzieści stron przypisów oraz indeks nazwisk. Poza źródłami z których czerpał autor pomocnym dla stworzenia książki okazały się kopie Ostatniej Wieczerzy stworzone przez uczniów i naśladowców zaraz po powstaniu dzieła. To im zawdzięczamy wiedzę na temat pierwotnego wyglądu fresku. Polecam wszystkim pasjonatom sztuki w ogóle a wielbicielom Leonardo w szczególności.
Wrzucam post przed krótkim wypadem na wycieczkę do Warszawy. 

środa, 1 maja 2024

Kowalska ta od Dąbrowskiej Sylwia Chwedorczuk

Anna
Anna Kowalska była niezłą pisarką, autorką dziennika, animatorką życia kulturalno-społecznego, świetnie znała języki obce, była kobietą o postępowych poglądach, żoną i matką. A mimo to w pamięci potomnych pozostała głównie, jako partnerka Marii Dąbrowskiej. I chociaż tytuł biografii napisanej przez Sylwię Chwedorczuk nawiązuje do relacji obu pisarek autorka przywraca Annie należne miejsce w historii literatury.
Od dzieciństwa była Anna (masywna postać nie pozwala nazwać jej Anią) indywidualistką. Wychodząc za mąż sprecyzowała swoje oczekiwania; nie chciała być kurą domową, gosposią, kucharką, panią od robienia zakupów i sprzątania, chciała poznawać świat i ludzi, opisywać swe spostrzeżenia, chciała się rozwijać twórczo. 
W tamtych czasach była to odważna deklaracja, zwłaszcza wobec starszego o dziesięć lat małżonka, Jerzego Kowalskiego, profesora Uniwersytetu Lwowskiego. Na szczęście mąż rozumiał i podzielał poglądy żony. Początek związku przedstawiał się niczym sielanka; podobne doświadczenia samotnego dojrzewania, wspólne podróże i plany. Pierwszy wspólny dom zapełnia się gośćmi. Kowalscy prowadzą bujne życie towarzyskie. Maria Kuncewiczowa po latach wspomina w liście owo profesorsko – burżujskie mieszkanie, które … miało dionizyjską atmosferę. ... Pamiętam, jak patrzyłam z mego łóżka-tapczanu przez szeroko otwarte drzwi na Was dwoje przy śniadaniu i myślałam sobie; mam gorączkę i wydaje mi się, że to widzę, że przecież czytam rozdział powieści; ale po jakiemu? Po grecku? Po francusku Nie mam pojęcia, ale jeżeli to są żywi ludzie, to ich życie jest nietutejsze, helleńsko - Anatolo-France`owskie. To samo jest w Pani książkach. To jest życie poprawione, widziane przez olbrzymi obszar wiedzy i przez temperament słoneczny. (str. 78). Anna jednak coraz częściej czuła się niespełniona. Podczas licznych podróży służbowych Jerzego wpadała w wir zajęć domowych i nie mogła znaleźć sposobu realizacji ambicji pisarskich. Doskwierał jej brak możliwości zarobkowania, nie podobała się rola kobiety zależnej od męża. Nie spełniała się też w miłości, którą Jerzy traktował, jako połączenie aktu fizycznego z przyjaźnią. Anna zarzucała mu, że jego jedyną miłością jest praca. 
Pierwsze próby literackie
Liczne podróże stają się przyczynkiem do napisania wspólnej powieści. Pierwsze napisane przez małżonków książki nie zostają przyjęte entuzjastycznie. Sporadycznie zdarzają się jednak przyjazne recenzje. Maria Czapska o drugiej z książek spółki małżeńskiej Mijają nas pisze, że porusza ważne tematy i ukazuje niełatwy los zmagającego się z przeciwnościami człowieka (podkreśla ton dowcipnego sceptycyzmu i łagodnej ironii – str. 94).
Pisanie jest jedynym sposobem na życie dla Anny. Nie załamują ją niepochlebne krytyki, bo wie, że to jedyna możliwość realizacji swego losu poza zwykłymi koleinami pozostawania w sferze przeciętności (str. 100).
Paradoksalnie to wojna sprawia, iż Anna lepiej przystosowuje się do rzeczywistości niż Jerzy, bowiem zmuszona jest zarabiać i zyskuje dzięki temu pewną niezależność. A jednocześnie coraz bardziej oddala się od męża, który jest samotnikiem i dobrze się czuje sam ze sobą.
Anna i Maria
Sporą część biografii stanowi wzajemna relacja Anny i Marii. Nie była to łatwa relacja. Pomijając fakt, iż obie miały partnerów (jedna towarzysza życia Stanisława Stempowskiego, druga męża, a także  dziecko), obie były zaborcze, miały trudne charaktery, literackie ambicje i bywały dla siebie okrutne. Odniosłam wrażenie, że Maria była bardziej zaborcza w tej relacji. Nie spodobała mi się jej samolubność (sugerowanie partnerce porzucenia męża, kiedy sama opiekowała się Stempowskim, a także wpędzanie w poczucie winy z powodu zajścia w ciążę przez Annę). Nie podobały mi się również docinki Marii sugerujące brak talentu Anny, był to cios poniżej pasa dla niewierzącej w swój literacki sukces partnerki. Gdyby jednak nie było między nimi uczucia związek nie przetrwałby tyle lat. Od listopada 1945 r. do stycznia 1948 r. (czyli w przeciągu 2 lat i trzech miesięcy) wymieniły ze sobą ponad trzy tysiące stron listów. Odpychały się i przyciągały jednocześnie. Panie zamieszkały razem dopiero w 1954 r. i mieszkały wspólnie kilka lat. I to, co mogłoby się wydawać wspólnym dążeniem okazało się udręką. I to nie tylko z powodu obecności Tuli, która irytowała Marię, ale z powodu różnicy charakterów i oczekiwań (Anna potrzebowała ciszy i skupienia, Maria towarzystwa i gwaru). 
Wrocław
Biografia przybliża postać Anny, ale też przybliża środowisko, w jakim obracali się Kowalscy; najpierw Lwów, potem Warszawę, powojenny Wrocław (w którym Anna mieszkała do 1954 r.) i znowu Warszawę. Ciekawy wydał mi się opis Wrocławia (może dlatego, iż o Lwowie czy Warszawie czytałam już wcześniej sporo, a z Wrocławiem spotkałam się po raz pierwszy). 
Wrocław w momencie zakończenia wojny jest zrujnowanym miastem, w którym wciąż mieszkają Niemcy i stacjonują Oddziały Armii Czerwonej. Gdy w sierpniu 1945 r. na konferencji poczdamskiej zapada decyzja o przekazaniu Polsce Śląska, do Wrocławia zaczyna napływać ludność z Polski Centralnej, Wielkopolski oraz wysiedleńcy z kresów Wschodnich, wśród których przeważają mieszkańcy Lwowa oraz Wileńszczyzny. W bliskim sąsiedztwie mają odtąd żyć nieznające się wcześniej grupy, kultywujące różne zwyczaje, wywodzące się z rożnych środowisk i sfer społecznych. Jedną z nich są profesorowie i asystenci akademiccy, którzy biorą na siebie ciężar utworzenia w mieście politechniki i uniwersytetu. (str.192). Rektor połączonych uczelni powierza Kowalskiemu stanowisko dziekana, organizację Wydziału Humanistycznego i kierowanie zakładem Filologii Klasycznej.
Pejzaż miasta, w którym ma się odrodzić życie naukowe nie napawa optymizmem. Część Wrocławia jest całkowicie zburzona, przybyłych przerażają spalone domy, oczy drażnią niemieckie napisy, wszechobecne śmieci, porzucony sprzęt wojskowy, rozbite witryny sklepowe. Jeszcze w połowie stycznia 1945 r. miasto było nietknięte wojną, ale gdy Armia Czerwona podeszła do jego granic, Niemcy uczynili z Breslau, który i tak spodziewali się utracić,, broniącą się twierdzę. W beznadziejnej walce w gruzach legły całe dzielnice, w tym budynki, w których mieściły się ważne miejskie instytucje, ponieważ obrońcy nie zważając na zabytki i cenne budowle, organizowali w nich punkty dowodzenia, rozmieszczali stanowiska artyleryjskie i obserwacyjne, organizowali składy amunicji- stawały się więc one celem ataku nacierających wojsk sowieckich. Żołnierze niemieccy sami także wyburzyli część kamienic w centrum miasta po to, by utworzyć na powstałym w ten sposób placu lotnisko. Zaciekłe walki o miasto doprowadziły do tego, że Wrocław w chwili zakończenia wojny był jednym z najbardziej zniszczonych miast Europy. (str. 193).
Pisarka
We Wrocławiu powstają pierwsze docenione przez krytyków samodzielne twory literackie. Anna realizuje się krótkiej formie, pisze głównie opowiadania. Zawierają one sporo wątków autobiograficznych. Styl Kowalskiej jest prosty, oszczędny, a jednocześnie pełen treści, jak piszą krytycy. Opowiadania greckie życzliwie przyjmują Hanna Mortkowicz - Olczakowa i Jarosław Iwaszkiewicz. Olczakowa pisze - Zdumiewający jest fakt, że taka właśnie proza, z całą świeżą i gwałtowną siłą ekspresji, z treścią swą ludzką i dramatyczną, gorzką i rewolucyjną prawdą o człowieku potrafiła się jeszcze pojawić wśród uproszczeń i szablonów wspomaganych dziś przez opinię oficjalną (str. 246). Iwaszkiewicz - Przeczytałem ją natychmiast od deski do deski i tylko żałowałem, że taka krótka. Szereg zwartych dramatów, z których każdy dałby się rozwinąć na cały tom. I to nadzwyczajne wyczucie południa, ten dokładny obraz kraju narysowany szczegółami, które tworzą z opowiadań Pani małe arcydzieła. (str. 246-247). Entuzjastycznie wypowiadają się Julian Przyboś i Andrzej Kijowski.
Dziś w bibliotece wojewódzkiej w Gdańsku nie ma ani jednego egzemplarza Opowiadań greckich, a z całej twórczości Anny Kowalskiej wypożyczyć można jedynie Dzienniki. Jest też parę artykułów na temat Safony autorstwa Kowalskiej, samej Safony brak.
Maria Dąbrowska za najlepszą książkę Anny uważa Na rogatce (wspomnieniową książkę o matce). Jerzy Stempowski uważa ją za arcydzieło.

Książka Sylwii Chwedorczuk to jedna z lepszych przeczytanych przeze mnie ostatnio biografii o interesującej, zapomnianej pisarce. To wnikliwe studium postaci niezwykle obiektywne spojrzenie na kobietę, człowieka, literata, pisane z sympatią ale bez stawiania na piedestale. 
Cytaty pochodzą z książki Kowalska ta od Dąbrowskiej wydanej przez Marginesy w 2020 r.
Przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny