Na specjalną prośbę koleżanki Ewy z bloga Naprzeciw szczęściu dziś parę słów o Edycie. Rzym to miejsce, w którym byłam co najmniej kilka razy. Po piątym pobycie przestaje się liczyć. Pierwsze dwa razy byłam przejazdem, byłam, a jakby mnie tam nie było. Szybko, powierzchownie, noclegi poza miastem, zmęczenie, rozczarowanie, że za krótko, za mało, że nie tak.
Wszystko zmieniło się od trzeciego pobytu w Rzymie. Wynajęłam pokój na kilka dni i w końcu zaczęłam poznawać miasto. Zakochałam się w nim bez pamięci i chyba z wzajemnością, bowiem miasto mnie polubiło. Ja dałam mu swój czas, zainteresowanie i bezwarunkowe uczucie, a ono odwdzięczyło mi się dobrą pogodą, niezwykłymi miejscami, mniejszą ilością turystów. Nie wiem, jak moja znajomość z miastem potoczyłaby się dalej, gdyby nie Edyta. To, gdzie się zatrzymujemy i jak tam nas ugoszczą ma duże znaczenie dla tego, czy będziemy chcieli kontynuować znajomość z miastem i z ludźmi, których się tam poznało. Namiar na pensjonat B&B Edyta dostałam od znajomego z pracy. Bardzo chwalił sobie chwalił życzliwość Edyty oraz czystość panującą w tym miejscu, która przeszła test nawet u jego pedantycznej żony. Kolejną zaletą był fakt, iż gospodyni jest Polką, co powoduje, że znika bariera językowa.No i przystępna cena.
Na dziedzińcu przed Muzeami Watykańskimi
Do dziś pamiętam ten pierwszy poranek w którym Edyta przywitała mnie gorącym cappuccino i ciepłym rogalikiem. Poczułam się fantastycznie. Czasami jakiś smak pamiętamy bardzo długo, tęsknimy za nim, a potem przez lata próbujemy go bezskutecznie odtworzyć. Mieszkałam u Edyty w różnych pokoikach i na różnych zasadach (z czasem nasze relacje się zacieśniły, a ja jestem teraz traktowana, jak członek rodziny). Mieszkałam w pokoju posiadającym łazienkę, w pokoju z dostępem do prywatnej łazienki, z serwowanymi codziennie kawką i rogalikiem, a także w pokoju z dostępem do wspólnej kuchni (gdzie można sobie coś ugotować, podgrzać, czy skorzystać z lodówki). Ostatnio mieszkałam w osobnym mini mieszkanku z widokiem na ogródek i deficytowym w rzymskich (włoskich) hotelach towarem - ciszą.
Ale zawsze czułam się tam zaopiekowania i zawsze mogłam liczyć na pomoc.
Ogrody Watykańskie z dachu Kopuły
Podczas mojego drugiego pobytu u Edyty miały miejsce moje urodziny. Ku mojemu zaskoczeniu zostałam uhonorowana tortem lodowym oraz szampanem i przyjęciem niespodzianką. To były najpiękniejsze urodziny. Nigdy wcześniej nie spędziłam ich w tak pięknym miejscu i w tak miłej atmosferze.
Edyta za każdym razem obdarowywała mnie jakimś upominkiem. Często też dostaję od niej wino, które przesyła przez któregoś z gości z Polski. Za każdym pobytem starała się też zapewnić mi jakąś atrakcję.
Staram się zawsze choć w maleńki sposób zrewanżować za jej gościnę i życzliwość, ale nie zawsze mi się to udaje. Nie wiem, czy każdy gość traktowany jest w taki sam sposób, ale moja koleżanka, która w tym roku gościła u Edyty wróciła bardzo zadowolona z przyjęcia (chwaliła czystość, poczęstunek i sposób przyjęcia).
W tym roku Edyta przesłała mi taki oto upominek
winko, obrazek z mojego ukochanego Notre Dame, koszulkę z Rzymu oraz kawę
Nie wiem, czy zaspokoiłam ciekawość Ewy. Nie chciałam zamieszczać tu informacji reklamowych, czy też szczegółów dotyczących wynajmu (jeśli ktoś chciał się dowiedzieć więcej odsyłam na stronę pensjonatu, albo na mój adres mailowy).
Pięć lat oczekiwania, pięć lat tęsknoty za murami skąpanymi w słońcu, za szmerem wody w fontannach, za miejscami, w których przeżyło się coś po raz pierwszy. Spotkanie z Watykanem, wejście na Kopułę Bazyliki Św. Piotra, oglądanie Kaplicy Sykstyńskiej, wizyta w Panteonie, fontanny, lody i frutti di mare. Tęsknota za tamtym zachłannym, nienasyconym uczuciem pochłaniania owego tu i teraz.
A potem wracam i czuję żal, bo mam świadomość, że to tylko kilka chwil, że teraz tęsknota będzie jeszcze większa. Z biegiem lat coraz dosadniej uświadamiam sobie, ile straciłam przez nieobecność. I rzucam się z jeszcze większą zachłannością, aby zaspokoić głód wrażeń, aby nagromadzić je na zapas, jakby to w ogóle było możliwe. Aby potem siedząc nad kolejnym nudnym zadaniem przez chwilkę wrócić tam, gdzie było mi tak dobrze.
W Bazylice w. Piotra
Brzydka współczesność w pierwszej chwili niemiło razi każdego przybysza. Wkrótce jednak podróżny przestaje prawie zwracać na nią uwagę, a potem wszystkie te obrazy w ogóle nikną z jego wspomnień. Ci, co od dawna tu mieszkają i dobrze znają Rzym, zawsze dziwią się, słysząc, jak przelotni podróżni narzekają na rzucającą się w oczy brzydotę, współczesnych domów i ulic. Wierzą bowiem w tajemniczą zdolność tego miasta, które wszystko pochłania, wszystko przyswaja, zaciera ostre i wyraziste granice różnorodnych kultur, łączy na przestrzeni nie większej niż kilka sążni wytwory odległych od siebie epok i przeciwstawnych wrażeń. (Obrazy Włoch. Rzym. Paweł Muratow). Snuję się ulicami, od Piazza San Pietro do Piazza Navona, od Fontana di Trevi do Fontana dei Quattro Fiumi, od Łuku Septymiusza do Łuku Konstantyna, od Świątyni do Świątyni. Czy mi się to kiedyś znudzi? Czy może znudzić się oglądanie harmonii, ładu, piękna – to pytanie retoryczne. Idę chłonąc widoki miasta - wiecznie skąpanego w słońcu. Może miałam szczęście, a może pecha, ale ilekroć jestem we Włoszech - świeci słońce. A przynajmniej tak zanotowała to moja coraz bardziej niedoskonała pamięć. We wspomnieniach wciąż mrużę oczy, które aż bolą aż odbitych w białym kamieniu promieni, aż śmieją się od migocących w nieckach fontann kolorowych odblasków. Oczy rejestrują kolejne cuda i tak bardzo chciałbym zamknąć je we wspomnieniach, utrwalić dożywotnio. A może jednak dłużej. Może zabrać ze sobą na drugą stronę. Mój zachwyt jest tak banalny, tak pospolity, tak nieumiejętnie wyrażany, że aż mi wstyd, że nie potrafię wyrazić tego, co czuję. To jest jak oddech – wciąganie do płuc świeżego powietrza, czynność tak prosta, a przecież nieodzowna do życia. Ilekroć myślę o czymś tak dla mnie ważnym, tak napawającym radością, czymś nadającym sens mojej egzystencji muszę zaczerpnąć powietrza. I znowu te metafory, te porównania - zapewne śmieszne i naiwne. Ale jak można to wytłumaczyć inaczej komuś, kto tego nie doznał ani razu. A tym, którzy znają to uczucie tłumaczyć tego nie trzeba.
W drodze na Piazza Navona
Mam ogromne szczęście, bo Rzym tego września wyjątkowo mało zatłoczony. Trafiam na niemal pusty Plac Świętego Piotra, wchodzę do Bazyliki z pierwszymi odwiedzającymi, stoję pod Pietą z nosem przyklejonym do szyby. Po raz pierwszy widzę tak odgrodzoną od ludzi Matkę Boską. Nie umiem ocenić, czy to dobrze, czy źle. Jeśli dzieje się, to ze względów bezpieczeństwa to jestem za. Znak czasów- przy każdej świątyni opancerzony samochód i uzbrojona ochrona. Pewnie w razie nieszczęścia niewiele by to dało, ale jakoś tak dziwnie podtrzymuje mnie to na duchu, iż ktoś myśli o ochronie dziedzictwa kulturowego. Choć może intencje są inne, ale ja tak to sobie tłumaczę.
Kiedy już nasyciłam oczy wystrojem wnętrza Bazyliki, zrobiłam kilkanaście selfie na tle Placu i Świątyni powędrowałam moją tradycyjną trasą - ulicą Zgody (Porozumienia) pod Zamek Św. Anioła aby tam przywitać się z każdym z dziesięciu Aniołów na Ponte Sant Angelo (oczywiście to mi nie wystarczy, świadomość, że dwa oryginalne Anioły autorstwa Berniniego znajdują się gdzie indziej pchnie mnie po raz kolejny Świątyni Sant Andrea delle Fratte).
Fragment dekoracji w Wilii Farnesina
Niemal pustym piazza Navona zmierzam w kierunku Campo dei Fiori; ucieszyć oczy bogactwem kolorów płodów ziemi i napić się kawy w przydrożnej kafeterii. Dla tej chwili odmówiłam nawet mojej gospodyni porannej kawy z rogalikiem. Wybacz Edyto, ale twój pokoik choć bardzo gościnny nie oferował mi takich widoków w bonusie do śniadania. Jak fantastycznie jest siedzieć przy stoliczku i po prostu trwać delektując się smakiem i widokami; obserwując przechodniów, turystów, kelnerów, toczące się wokoło życie. I marząc o tym, że przyjdzie kiedyś taka chwila, że człowiek nie będzie się musiał donikąd spieszyć, niczego robić na wczoraj, niczego wbrew sobie, nie będzie musiał rezygnować z niczego z powodu ograniczeń czasowych. I drodzy seniorzy nie pozbawiajcie mnie tych złudzeń.
Poranna przechadzka po Campo de Fiori sprawia, że odczuwamy niemal fizyczną świeżość i czystość. Surowe piękno murów Cancellerii, ich mieniąca się błękitem srebrzysta barwa i delikatnie wyrzeźbione róże nad oknami wywierają takie wrażenie jak widok lśniącego w słońcu kryształowego, lodowatego źródła. Wszystko tu tchnie ową młodzieńczą siłą, która przepełniała epokę odrodzenia. A zarazem tuż obok, na targu, gdzie sprzedają kwiaty i warzywa, raz jeszcze ogarnia nas wzruszenie wobec miłej włoskiej prostoty, ogorzałych kwiaciarzy i kwiaciarek, ich osiołków objuczonych liliami i goździkami, zapachu warzyw, kwiatów, wilgoci i kurzu. (Muratow. Obrazy Włoch. Rzym. Poza tym, że dziś na Camp de` Fiori nie ma osiołków wszystko wygląda jak dawniej.Dodałabym tylko obraz górującego nad Campo Giordano Bruno w zsuniętym na twarz kapturze).
Campo de`Fiori
Tych utrwalonych fotografii wiecznego miasta jest dużo więcej. Te które najbardziej zapadły w pamięć to uczestniczenie w spektaklu Stworzenie Kaplicy Sykstyńskiej. Po raz pierwszy miałam okazję być obserwatorem wydarzenia tego rodzaju. Połączenie gry aktorskiej, ruchu scenicznego, tańca, efektów wizualnych i dźwiękowych z komputerową animacją oraz muzyką Stinga. Bez trudu można zrozumieć treść przekazu, jeśli zna się biografię Michała Anioła, tym bardziej, iż równorzędną obok słowa rolę pełni dźwięk, wizja, animacja. Jestem dość konserwatywnym odbiorcą sztuki, opornym na techniczne nowinki, ale w tym przypadku byłam mile (pozytywnie) zaskoczona sposobem połączenia techniki ze sztuką, który sprawił, iż widz czuł się tak, jakby współuczestniczył w tworzeniu dzieła, albo przynajmniej był tego naocznym
Dawid we florenckiej Galleria dell Accademia
świadkiem. Jak miło było posłuchać spierającego się z papieżem (kolejnymi papieżami) Michała Anioła. Przekonującego Jego Świątobliwość, iż on nie jest malarzem. Byliśmy w środku kaplicy, a na naszych oczach powstawały kolejne freski. A kiedy całe sklepienie Sykstyny pokryło się malowidłami nagle znaleźliśmy się na Placu Świętego Piotra otoczeni kolumnadą Berniniego. Najbardziej przemówiło do mnie (poruszyło mnie) stworzenie Dawida, którego mięśnie, żyły, włókna, ścięgna pulsowały niczym lawa wulkaniczna. Dawid ożył i to było fantastyczne doznanie. Muzyka Stinga współgrała z całością, była majestatyczna, dostojna, powiedziałabym anielska. Wyszłam pod dużym wrażeniem, dla ochłonięcia fundując sobie spacer przez wieczorne miasto. Rzym jest piękny, majestatyczny, monumentalny za dnia, ale po zapadnięciu zmierzchu rozbłyskający lampkami kawiarenek, restauracji, tawern, podświetlonymi wodami fontann i podświetlonymi fasadami Świątyń wygląda zjawiskowo i niepowtarzalnie.
Zdjęcie ze spektaklu Stworzenie Kaplicy Sykstyńskiej ze strony
Trailer z przedstawienia
Rzym był pierwszym przystankiem na trasie moich włoskich wakacji. Wpis powstał dzięki Edycie (mojej włoskiej gospodyni, która mnie do tego mobilizowała).