Łączna liczba wyświetleń

piątek, 20 czerwca 2025

Hurtowo o książkach i nie tylko (Twarz pokerzysty Hen, Jądro ciemności Conrad, Victoria Hamsun i Skóra Malaparte)

Dar Pomorza (tu wystawiane jest pod pokładem Jądro ciemności)

W natłoku niecodziennej codzienności – zachwytów nad pięknem świata pisanie o książkach zeszło już na plan tak daleki, że niemal całkiem niewidoczny. I tylko co miesięczne
losowanie u Ani budzi wyrzuty sumienia, że przeczytawszy nic nie zanotowałam, a potem wrażenia umykają za horyzontem i za miesiąc, dwa, czy trzy zaczynam się zastanawiać o czym to było. Dlatego bardzo krótko sobie dla pamięci, a może komuś dla przypomnienia czy zainteresowania.
Twarz pokerzysty. Książkami Hena zachwycam się od czasu kiedy po raz pierwszy przeczytałam jego dzienniki. Bardzo lubię te notatki z codzienności, pełne zdarzeń i celnych podsumowań. Twarz pokerzysty to kryminalna zagadka, której rozwiązaniem na zlecenie urzędu bezpieczeństwa zajmował się były Ak-owiec. A wszystko na tle powojennej skomplikowanej rzeczywistości, w której nic nie jest jednoznaczne. Klimatem przypomina mi Toast Hena (zekranizowany pod tytułem Prawo i pięść). Jest tu coś z westernu, małe, prowincjonalne miasteczko, hulający po ulicach wiatr, cwaniaczki i hochsztaplerzy i ci, z pozoru trzymający pieczę nad bezpieczeństwem i sprawiedliwością społeczną przedstawiciele nowej władzy. Nie wiadomo, kto jest dobry, a kto jest zły. Krótka forma, sporo treści, świetnie się czyta. Bardzo to prawdziwe.
Jądro ciemności (książka, film, sztuka) Moje wspomnienia związane z lekturą przeplatają się trochę z filmem, a trochę z oglądaną niedawno sztuką na Darze Pomorza. Choć z fantastycznej ekranizacji z Marlonem Brando pamiętam jedną, jedyną scenę, tę w której rodzice odrąbują dzieciom ręce, aby nie mogły przyjąć szczepionki. Scena drastyczna, ale jakże wymowna (czyżby „inspiracją” [złe słowo] było obcinanie dłoni rdzennym mieszkańcom Konga przez Belgijskich kolonistów. Skojarzenie nasuwa się samo).
Narrator Marlow – wspomina swoją podróż w głąb afrykańskiej dżungli, kiedy jako kapitan małego stateczku płynął z misją odnalezienia i przywiezienia do kraju pewnego człowieka. W czasach największego rozkwitu kolonializmu w belgijskim Kongo działy się rzeczy tak okrutne, że nawet opowiadać o nich straszno. Kurtz wysłany tam w celu zorganizowania rynku handlu kością słoniową radził sobie tak dobrze, iż stał się najlepszym dostawcą towaru na europejski rynek. Przebywanie w surowych warunkach afrykańskiej dżungli wśród jej rdzennych mieszkańców sprawiło, iż ogarnięty szaleństwem stał się okrutnym tyranem niebezpiecznym nie tylko dla otoczenia, dla siebie, ale i dla swoich mocodawców. Wychodzą zeń najgorsze demony. A on roi sobie, iż jest już nie człowiekiem, ale Bogiem, panem życia i śmierci ludzi, którymi zarządza w swoim wyimaginowanym królestwie.
Marlow dociera do Kurtza i z przerażeniem obserwuje zmiany, jakie zaszły w człowieku pod wpływem okoliczności, które stały się jego udziałem. Upał, umierający w łańcuchach niewolnicy, brak kontaktu z ojczyzną, choroby sprawiają, iż z inteligentnego człowieka zamienił się w bestię.
Nie sposób odczytać Jądra ciemności w oderwaniu od znajomości historii Belgii. Leopold II, który zakupił sobie (a potem przekazał Belgii w spadku) kawałek ziemi osiemdziesiąt razy większej od jego Belgii (Kongo) miał na rękach (sumieniu) krew milionów jej rdzennych mieszkańców. Marzenia bohatera, aby posiąść skrawek ziemi na mapie świata wydają się niewinnymi, młodzieńczymi marzeniami o podróżach i ideach, a stają się koszmarną rzeczywistością okaleczanych, torturowanych, zabijanych.
Jądro ciemności na Darze Pomorza miało bardziej uniwersalny wydźwięk. Reżyser (Babicki) przy współudziale znanego gdańskiego pisarza Pawła Huelle stworzyli przedstawienie które dotyka istoty zła, narzucania człowiekowi swojej woli w imię niesienia zdobyczy cywilizacji. Okrucieństwa kolonializmu przyrównane są tutaj do starożytnego podboju krajów północnych przez Rzymian, ale przecież możemy tu sobie dopowiedzieć dziesiątki, a nawet setki podobnych barbarzyńskich zachowań ludzi (bestii) niosących zagładę jednej cywilizacji w imię ochrony innej. Przedstawienie wystawione pod pokładem żaglowca w ciasnej przestrzeni i z minimalistyczną scenografią, z postaciami Parek, które tkają człowieczy los, jak im się nitka nawinie i co rusz przecinają ową nić dodatkowo potęguje gęstą atmosferę. Owo ananke, które steruje ludzkim losem daje tu o sobie znać. Ale czy naprawdę nie mamy na nic wpływu. Czy to okrucieństwo jakiemu poddaje się człowiek to tylko wynik splotu okoliczności, czy też drzemiących w nim demonów, które pod wpływem (tychże okoliczności) wychodzą na światło dzienne. Czy naprawdę tak łatwo przeistoczyć się w bestię. Wystarczy spojrzeć na otaczający nas świat. Jądro ciemności to tylko z pozoru rzecz o okrucieństwie kolonializmu. Owo okrucieństwo pojawia się zawsze tam, gdzie pojawia się słabość jednych wobec drugich (Conrad pisał Siła zdobywców jest tylko przypadkiem biorącym się ze słabości innych). Marlow twierdził, że Zdobywanie ziemi, polegające przeważnie na tym, że się ją odbiera ludziom o odmiennej cerze lub trochę bardziej płaskich nosach, nie jest rzeczą piękną, jeśli się w nią wejrzy zbyt blisko. Odkupia ją tylko idea. Idea tkwiąca w głębi; nie sentymentalny pozór, tylko idea; i altruistyczna wiara w tę ideę — coś, co można wyznawać i bić przed tym pokłony, i składać ofiary…
Tyle, że żadna idea nie odkupi ogromu okrucieństwa zadanego drugiemu człowiekowi (zadanemu milionom ludzkich istnień) Czyżby Marlow tego nie rozumiał, czy uległ fascynacji Kurtzem. A przecież dostrzegał rozpasane niszczycielstwo. Nam wydaje się, że to wiemy, ale czy aby na pewno?
Jądro ciemności należy do tych klasyków, które mnie onieśmielają i trudno mi o nich pisać, kiedy wydaje się, że wszystko już na ten temat zostało napisane. Mogę jedynie polecić lekturę osobom, które lubią sobie stawiać pytania i zastanawiać się istotą drzemiących w człowieku demonów, które Dostojewski nazwałby biesami.
Victoria Knut Hamsun
Knut Hamsun (noblista z 1920 r.) znany jest jako autor Głodu. Victoria to nowelka. Jej bohaterów poznajemy jako kilkuletnie dzieci, a żegnamy, jako osoby dojrzałe. On syn młynarza, biedny, choć inteligentny, ona panienka z dobrego domu, niby się kochają, ale jednak nie mogą się związać. Oboje zbyt słabi, aby przeciwstawić się konwenansom i społecznym oczekiwaniom. On pełen kompleksów związanych z pochodzeniem z nizin społecznych, ona zbyt słaba, aby przeciwstawić się oczekiwaniom rodziny. Najpierw on wzdycha i cierpi, a potem ona wzdycha i płacze. Czyta się dobrze, ale dziś temat wydaje się jakby nieaktualny.
Skóra Malaparte
To książka, na której lekturze poległam. Albo nie zrozumiałam jej zamysłu (pewnie tak było), albo trafiła na niewłaściwy czas.
Włoski żołnierz po wkroczeniu aliantów zmuszony jest przywdziać mundur dotychczasowego wroga i walczyć z nim ramię w ramię. Choć może nie tyle walczyć, co stać u jego boku. Utknęłam na 75 stronie, więc wszelkie moje wrażenia dotyczą zaledwie początku książki. Opis na okładce jest zachęcający (jak to opisy na okładce) - wojna jeszcze się nie skończyła, ale jej zakończenie jest przesądzone. Wczoraj nikt nie musiał zastanawiać się, kto jest katem, a kto ofiarą, teraz dobro i zło zamieniły się twarzami. Człowiek w obliczu historii staje się bezbronny i nie ma zbyt wiele do powiedzenia, jednak bohater przechadzający się wraz z Amerykańskim towarzyszem ulicami Neapolu i obserwujący niewiarygodne upodlenie mieszkańców (głód, nędzę i upadek moralny, wszystko, aby tylko uchronić skórę) prowadzi tak zawikłane dysputy ze swym towarzyszem i samym sobą, że ja nie nadążałam. Włosi są biedni, nieszczęśliwi, głodni, ale zdecydowanie bardziej woleli ginąć za kraj, niż żyć, jako pokonani w upokorzeniu. A są upokorzeni, bo są głodni, brudni i wynędzniali. Dlatego ich kobiety, dzieci, a nawet mężczyźni zmuszeni są sprzedawać swe ciała za kilka dolarów. Narrator (Malaparte) nie może zrozumieć, jakim cudem jego amerykański towarzysz nie potrafi dostrzec tego, że oni jako wyzwoliciele przynoszą tym ludziom piekło, bo to oni sprowadzili na Neapol zarazę. Zarazę polegającą na łapczywej chęci donosu na ojca, matkę, dzieci, przyjaciół. A pierwszymi jej ofiarami padły kobiety, które chętnie rozkładały nogi przez wyzwolicielami.
W chwili, gdy dotykała ich zaraza, natychmiast tracili wszelki szacunek do siebie samych; oddawali się najbardziej ohydnym interesom, dopuszczali się najwstrętniejszych podłości, pełzali w błocie, całując buty swoich wybawców (którzy z obrzydzeniem patrzyli na tak wielkie i przez nikogo niewymuszone samoupodlenie), nie tylko po to, by przebaczono im cierpienia i poniżenie przebyte przez całe lata niewoli i wojny, lecz po to, aby dostąpić zaszczytu rozdeptania przez nowych panów, pluli na flagi własnej ojczyzny, wystawiali na publiczny przetarg własne żony, własne córki, własną matkę. A wszystko po to, jak mówili, by ratować ojczyznę. Nawet ci, którzy na pierwszy rzut oka wydawali się wolni od zarazy, poddawali się przyprawiającej o mdłości chorobie, która kazała im czerwienić się na myśl, że są Włochami i że należą do ludzkiej rodziny. (str. 39).
Bohater obwinia za ten stan rzeczy aliantów, obwinia ich za to, że lud ich pokochał, za to, że nie oni nie potrafili zrozumieć tego ludu, za to, że Włosi już nie muszą walczyć z Niemcami i za to, że alianci pogardzają tymi ludźmi.
Wrócę do książki może za jakiś czas, bo dziś nie umiem solidaryzować się z tymi, którzy stanęli po stronie najeźdźców, nawet, jeśli pojedynczy człowiek nie miał na to najmniejszego wpływu, a potem ponosił konsekwencje działań rządzących. Może to wojna za wschodnią granicą determinuje moje myślenie o katach i ofiarach.
I tym sposobem prześlizgnęłam się po czterech książkach wylosowanych w okresie od marca do czerwca w stosikowym losowaniu u Ani. 

niedziela, 15 czerwca 2025

Polki na Montparnassie Sylwia Ziętek

Bilińska Nad brzegiem morza
Bycie kobietą w II połowie XIX wieku nie było łatwe. Na ziemiach dawniej polskich, a wówczas znajdujących się pod zaborami sytuacja była jeszcze cięższa. Zaborca nie życzył sobie wykształconych poddanych, a społeczeństwo nie chciało wykształconych kobiet. Te które miały aspiracje artystyczne nie miały możliwości kształcenia w wyższych szkołach publicznych. Istniejąca w Krakowie od początku XIX wieku Akademia Sztuk Pięknych nie przyjmowała pań (uzyskały one prawo kształcenia na ASP w latach dwudziestych przyszłego stulecia). Namiastką kształcenia akademickiego kobiet w dziedzinie malarstwa była powstała w 1867 r. szkoła rysunku Wojciecha Gersona. Istniała ona na ul. Smolnej 23 w Warszawie, dziś w tym miejscu powstaje luksusowy apartamentowiec. Uczono tam kobiety teorii sztuki i rysunku - szkicowania gipsowych modeli. Niewiele mogły się w owej szkole nauczyć nie mając możliwości malowania z natury, ale lepsza taka szkoła, niż żadna. Żywy model był niedostępny, już o akcie nie wspominając. A zatem co miała robić dziewczyna, która chciała zostać malarką. Nie pozostawało jej nic innego jak kształcenie za granicą. Kursy, lekcje rysunku w Monachium, Wiedniu i wreszcie Paryżu. Tylko skąd na to brać pieniądze; podróż, utrzymanie, opłata za naukę. Te które nie miały bogatych krewnych mogły liczyć jedynie na pomoc dobrych ludzi, tak jak Anna Bilińska czy Anna Pająkówna. Bilińska początkowo dostawała pieniądze od ojca (lekarza), potem, gdy ten zbankrutował musiała utrzymywać się sama z lekcji muzyki i rysunku. Później utrzymanie zapewnił jej zapis spadkowy od zmarłej przyjaciółki. Pająkówna miała bogatych mecenasów - właścicieli majątku w którym jej ojciec pracował jako stangret. Dostawała od nich spore stypendium.
Bilińska W oknie

W Paryżu powstała pierwsza szkoła prywatna ucząca kobiety malarstwa Academia Julian. Rodolphe Julian podobnie, jak Wojciech Gerson był akademikiem, odniósł spory sukces na paryskim salonie. Początkowo przygotowywał studentów do egzaminów do Ecole des Beaux - Arts (czyli Szkoły Sztuk Pięknych). Dzięki jego znajomościom studenci mieli ułatwiony dostęp do oficjalnych wystaw, w których jako członkowie zasiadali nauczyciele. Wśród kształcących się w Akademii panów byli Matisse, Bonnard, Mucha, Duchamp. Z czasem jego Akademia nastawiona głównie na cudzoziemców zaczęła też przyjmować kobiety.
Pierwszą kobietą Polką, która ukończyła z dużym sukcesem naukę w Akademii Juliana była Anna Bilińska (jeszcze nie Bogdanowicz).
Nauka kobiet odbywała się na innych zasadach, niż nauka mężczyzn. Musiała być zorganizowana w innych pomieszczeniach niż nauka mężczyzn, bowiem rodziny młodych panien (przeważnie z dobrych domów) życzyły sobie, aby dziewczęta nie stykały się z mężczyznami. Nie mogła zaistnieć jakakolwiek wątpliwość co do przestrzegania zasad moralnych i właściwego prowadzenia się dziewcząt, tak, aby nie zrujnować ich szans na rynku matrymonialnym. Kobiety wiedziały, iż zamążpójście najczęściej wiązać się będzie z rezygnacją z malowania (mało który mąż skłonny był tolerować artystyczne aspiracje żony), a już macierzyństwo niemal je wykluczało, niemniej chciały przynajmniej spróbować. W końcu niewielu, ale jednak niektórym udawało się połączyć ścieżkę kariery z małżeństwem, a nawet macierzyństwem.
Bilińska Murzynka


Lekcje dla pań kosztowały dwukrotnie więcej, niż lekcje dla ich kolegów. Panie miały mniej zajęć (musiały doceniać, że w ogóle je mają), a ich prace były rzadziej poprawiane (rzadziej udzielano im rad). W Akademii uczą się przyszłe malarki, które nie mogą zapominać o tym, iż są kobietami i nie mogą złamać sztywnych norm określających ich kobiecość. „Stroje w zależności od okoliczności i pory dnia zmienia się niekiedy po cztery razy w ciągu jednej doby. Suknie dzienne są najskromniejsze, najmniej ozdobione plisami, falbanami, drapowaniami, a ich tren znacznie krótszy niż w kreacjach popołudniowych. Dobór odpowiedniej tkaniny, dodatków, dekoltu, musi uwzględniać skomplikowane zasady danej klasy społecznej, a odstępstwo od nich naraża dobre imię kobiety na szwank” (str. 45). Od panów nikt nie wymagał odpowiedniego stroju. Rewolucyjność Akademii polegała między innymi na tym, iż panie mogły malować żywych modeli, w tym niemal prawie nagich mężczyzn z zasłoniętymi częściami intymnymi oraz modelki z odkrytym biustem. Założyciel szkoły twierdził, że jego uczennice czasami dorównują uzdolnieniami panom. Pogląd rewolucyjny na owe czasy. A jakie to były czasy? Otóż jeszcze do niedawna kobieta nie mogła wyjść sama z domu bez męskiego towarzystwa, kobieta nigdy nie zasiadała na piętrze dwupiętrowego omnibusu, aby nie pokazać fragmentu łydki podczas wchodzenia na górę, zgodnie z zarządzeniem ministra spraw wewnętrznych nie wolno jej nosić męskiego stroju poza uprawianiem sportu rowerowego, zgodnie z kodeksem cywilnym kobieta winna mężowi posłuszeństwo, nie ma ona praw do czynności prawnych i nie może samodzielnie dokonywać transakcji finansowych. Dopiero od 1907 r. kobieta mogła dysponować owocami swej pracy. Zastanawia mnie, jakim sposobem udzielające lekcji rysunku czy też śpiewu panie otrzymywały wynagrodzenie, czyżby odbywało się to za pośrednictwem męskiego przedstawiciela rodu, czy też zaprzyjaźnionego pana.
Bilińska Portret rzeźbiarza w pracowni

I coś co mnie kompletnie zaskoczyło, aż do 1965 r. mężatka nie mogła sama otworzyć rachunku bankowego ani podąć zatrudnienia bez zgody męża. Naprawdę nie doceniamy, jak wiele osiągnęłyśmy, choć wciąż wielu panów chciałoby i dziś wtłoczyć kobiety w gorsety oraz widzieć w roli wyłącznie matki i żony (czytaj gosposi i kochanki).

Sporą część książki zajmują losy wspomnianej już Anny Bilińskiej. Nic dziwnego, była pionierką, w dodatku osiągnęła sukces, w jej ślady poszły kolejne malarki. Czytałam jej biografię, ale z ciekawością przeczytałam ponownie o losach kobiety, której udało się tak wiele osiągnąć. Od maleńkiego pokoiku, w którym nie można nawet rozłożyć sztalug po wystawy w prestiżowych lokalizacjach.
W listach do swej miłości Wojciecha Grabowskiego (też malarza) pisze „Mam maleńki pokoik – zaledwie 2 ½ metra długości, a 2 szerokości. Toż aby malować moją martwą naturę muszę się brać na sposoby. Najpierw musiałam złożyć łóżko- dało mi to prawie metr kwadratowy wolnego miejsca. Pod ścianą na przewróconym małym tłumoczku usiadłam sama, mając na piecyku żelaznym po lewej ręce, na kartonie rozłożone farby; po prawej, przed łóżkiem, gdyż siedziałam bardzo nisko, również farby i pędzle; nie dalej zaś nad jeden metr przede mną, na worku z koksem panoszyła się martwa natura - przepych koloru. Kwiat kupiony jeszcze w Wiedniu za osiem guldenów (umyślnie wypisuję cenę, która mnie przeraża) ciemno pąsowy na zielonym adamaszkowym tle, deska przykryta szafirowo-seledynowym aksamitem, na to rzucona czarna koronkowa chustka i cekiny złote. W opisie wydaje się papuzio nieco, a jak pięknie odcienia te harmonizują w naturze. Przede mną w równej dla braku miejsca odległości z przedmiotem malowanym stało płótno, ale jak: nie mam sztalug, wysunęłam tedy skośnie stolik, o który prostopadle oparłam deskę od paki, służącą mi obecnie za stolnicę, pod deską- wiadro z wodą pokryte płaskim ręcznym tłumoczkiem, na niem zaś dopiero płótno. Czyż nie skomplikowane sztalugi.”. Niedługo otrzymuje w dorocznym konkursie organizowanym przez Akademię drugą nagrodę (jako jedna z dwóch nagrodzonych kobiet). Następnie jej portret kobiecy zostaje przyjęty i wystawiony na salonie. Na tym samym Salonie, na którym nie chciano wystawiać impresjonistów. Jest to ten Salon, na którym skandal wywołuje Portret Sargenta Madame X, a także pokazywany jest Hołd Pruski Matejki. Anna pisze bardzo krytycznie impresjonistach, co jest tym dziwniejsze, iż sama niedługo zacznie eksperymentować ze światłem (Bretonka na progu chaty z1889 r. to jeden z moich ulubionych obrazów Bilińskiej). Przybyła do Paryża pod koniec 1882 r. już półtora roku później maluje dwa wybitne portrety, w tym chyba dziś najbardziej znaną Murzynkę, co jest o tyle ciekawe, iż obraz ten zaginął w czasie wojny i pojawił się dopiero w 2011 r. na aukcji w Berlinie. Dziś znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, podobnie, jak większość zachowanych obrazów Bilińskiej. Natomiast pięć lat później zdobywa złoty medal i prawo do wystawiania na Salonie obrazów bez wcześniejszej kwalifikacji przez jury. Rozpoczyna się jej najlepszy czas, jest rozpoznawana we francuskich, angielskich, niemieckich kręgach sztuki, bywa porównywana do Holbeina, Halsa, Andrei del Sarto.
Bilińska Autoportret niedokończony
„Otrzymuje liczne zamówienia na portrety z paryskich kręgów arystokracji rosyjskiej i polskiej, galerie we Francji, ale też i w Londynie organizują jej indywidualne wystawy, co roku na Salonie jej obrazy zbierają pochwały” (str. 100). Kariera malarki zostaje niespodziewanie przerwana w wieku 39 lat. Umiera krótko po wyjściu za mąż za doktora Bogdanowicza. To mężowi, który dbał o spuściznę po żonie zawdzięczamy wiele informacji na temat Anny.

Czytałam biografie Stryjeńskiej, Boznańskiej, Mutter i Łempickiej może dlatego z większym zainteresowaniem skupiłam się na biografiach tych mniej znanych, tych, którym nie dane było zaistnieć w świadomości społecznej, a które podobnie, jak Anna kształciły się w Paryżu. Pierwsza z nich znana bardziej jako kochanka i matka, mniej jako malarka. Aniela Pająkówna była córką stangreta. Jej rodzina miała szczęście, iż trafiła do majątku Heleny i Mieczysława Pawlikowskich – on był pisarzem, dziennikarzem, taternikiem, założycielem pisma Nowa Reforma, mieli lewicowe poglądy i interesowali się sztuką. Anieli ufundowali stypendium i wysłali za granicę aby tam rozwijała swój talent.
Pająkówna Portret kobiety z kotem ( zdjęcie ze strony)

Aniela debiutuje na Salonie paryskim w 1889 r. studium chłopca. Jest ukształtowaną malarką, jednak nie udaje jej się osiągnąć dalszych sukcesów w Paryżu a zatem wraca w rodzinne strony,
Niestety Aniela poza niewątpliwym talentem była osobą niezwykle naiwną, a może spragnioną zainteresowania i uczuć, co spowodowało, iż była (jako protegowana Pawlikowskich i przez nich wspierana finansowo) niezwykle łakomym kąskiem. Początkowo padła ofiarą pisarza i krytyka literackiego, który rozkochał, deklarował małżeństwo, a potem wyłudził pieniądze, które miały stanowić jej posag. Aniela rzuca się w wir pracy, wystawia swoje płótna We Lwowie, Paryżu, Monachium, Wiedniu, Krakowie. Nie osiąga spektakularnych sukcesów, ale wyrabia sobie nazwisko. I wtedy poznaje Stanisława Przybyszewskiego, prawdziwego demona, rozkochującego w sobie kobiety. Jest wówczas żonaty z Dagny, ma romans z żoną Kasprowicza, ma piątkę dzieci z dwiema kobietami. Aniela zafascynowana jego osobowością ufa mu bezgranicznie i wierzy, że to ona będzie tą jedyną. Wspiera finansowo, znowu traci wszystkie pieniądze, zachodzi w ciążę i rodzi córkę Stanisławę (późniejszą autorkę Sprawy Dantona). Porzucona przez Przybyszewskiego ponownie znowu skupia się na malowaniu, jednocześnie zajmując się córką. Kobieta samotna z dzieckiem, malarka to ewenement.
Pająkówna Portret z córką (zdjęcie ze strony)
„Traci zamówienia na portrety, co więcej nie otrzymuje zgody na uczestnictwo w wystawach. Jej kariera malarska jest praktycznie skończona. W kręgach mieszczańskich XIX wiecznego społeczeństwa tego typu wyrzucanie poza nawias kobiet niezamężnych było powszechnie praktykowane. Łatka kobiety źle prowadzącej się niweczyła szanse na rynku matrymonialnym, ale też musiała być dotkliwa dla psychiki młodej matki, którą pogardliwie i ostentacyjnie lekceważono” (str.142). Aniela mogła ukrywać ciążę, mogła też oddać dziecko na wychowanie matce lub zamężnej siostrze, a jednak nie zrobiła tego, poświęciła się wychowaniu córki, nawiązała bardzo ciepłą relację z dzieckiem i nadal usiłowała malować. Namalowała bardzo nietypowy Autoportret z córką, w którym widać więź z dzieckiem i bliską relację. Otrzymując stypendium od swych mecenasów przeniosła się za granicę, gdzie nadal malowała wychowując córkę od czasu do czasu próbując nawiązać stosunki z ojcem dziecka (bezskutecznie). Pod koniec życia zamieszkała w Paryżu, gdzie wystawiała swoje prace na salonie niezależnych. Umiera w wieku 48 lat pozostawiając 12 letnią Stasię pod opieką krewnych. Zachowało się niewiele prac Anieli Pająkówny, wiele zaginęło w czasie wojny i znane są czasami z fotografii, a czasem tylko z opisu. Jednak te prace, które się zachowały pokazują, iż była nieprzeciętną malarką, a jej życiorys świadczy o tym, że była też nietuzinkową osobą, która dla swych aspiracji nie porzuciła dziecka, nie poddała się i potrafiła łączyć rolę matki z byciem malarką.
Halicka Lekcja czytania

Kolejną nie tak dobrze znaną malarką (jak wyżej wspomniane panie Olga, Zofia, Tamara, Mela) jest Alicja Halicka. Wiele świadczy o tym, iż była pierwszą malarką kubizmu, jednak podporządkowując się woli męża Ludwika Markusa (Marcousis) malarza kubisty ustępuje mu pola. Twierdził on, iż jeden kubista w rodzinie wystarczy. „W latach 1913-1916 Alicja jest jedną z pierwszych artystek, które tworzą zgodnie z regułami kubizmu. Gdyby nie to, że obrazy te pokazane zostaną światu kilkadziesiąt lat po ich powstaniu, nazwisko Halickiej znajdowałoby się we wszystkich opracowaniach dotyczących kubizmu” (str. 281). Halicka nie potrafiła wyjść z cienia męża nie chcąc z nim konkurować, ale zajęła się innymi dziedzinami sztuki, w których mogła się realizować. Robiła kolaże, projektowała kostiumy sceniczne, ilustrowała książki, zajmowała się scenografią. Po urodzeniu córki malowała, ale jedynie w domu (męża przy pracy, dziecko, służącą). To dzięki jej pracy mąż mógł poświęcać się sztuce, to jej projektom tkanin i wzorom tapet zawdzięczają utrzymanie. Dodatkowo Halicka dzięki swym kolażom (trójwymiarowym scenkom zwanym wytłaczanymi romansami) zyskała rozpoznawalność i zainteresowanie. Potrafiła znaleźć dla siebie taki rodzaj działalności twórczej, w którym mogła się realizować. Namalowany przez nią cykl obrazów krakowskiego Kazimierza został wystawiony w galerii Drouet, co przyniosło jej dalsze artystyczne propozycje.
Polki na Montparnasie to ciekawa pozycja dla osób zainteresowanych sztuką. Można tu odnaleźć biografie wielu polskich artystek (poza wspomnianymi wcześniej Maria Dulębianka, Irena Reno, Zofia Stankiewiczówna), przy czym nie są to spisane odrębnie życiorysy, a przeplatające się losy kobiet. Zawierają tak wiele informacji, że dobrze książkę mieć na półce, aby móc do niej sięgać w razie potrzeby.
Halicka Tancerki

Paryż dał tym wszystkim kobietom ogromną szansę, wyrwania się spod kurateli ojców, rodzin, społecznych oczekiwań, ale przede dał im wszystkim możliwość kształcenia i rozwoju, malowania i wystawiania swych prac. Dał dużo większą swobodę i poczucie wyzwolenia, mogły żyć tak jak chciały. I choć nadal był to świat zarezerwowany dla mężczyzn i żadna z malarek nie zyskała sławy dorównującej sławie mężczyzn to dziś po latach ich nazwiska wyłaniają się z cienia i przebiją do naszej świadomości.

Halicka Wytłaczane romanse (kolaże)
Zdjęcia są mego autorstwa, poza zdjęciami obrazów Pająkówny, których nie miałam okazji oglądać w galeriach, zgodnie z informacją na stronie, z której je pobrałam pierwsze znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, drugie w Krakowie. Widocznie nie miałam okazji na nie trafić.