Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 22 grudnia 2024

Madonna znika pod szklanką kawy Włodzimierz Kalicki i Monika Kuhnke plus świąteczne życzenia

Madonna pod jodłami Cranach (wystawa na Wawelu 2021 r.)

Kilka razy wspominałam na tym blogu książkę Na ratunek Italii (o ratowaniu dzieł sztuki podczas wojny).

Historia ratowania rodzimych dzieł sztuki opisana w książce Sztuka zagrabiona tom 2 Madonna znika pod szklanką kawy jest historią bardziej rozciągniętą w czasie, gdyż dotyczy poszukiwań zagrabionych dzieł sztuki, które nie trafiły do repozytoriów na terenie Austrii czy Niemiec, a znalazły się w rękach prywatnych kolekcjonerów, bądź państwowych galerii sztuki za granicą kraju, z wcześniej zrabowanych transportów czy magazynów. Wydaje się, iż o wiele łatwiej było odkryć ogromne repozytoria z dziełami sztuki (jak to miało miejsce w przypadku dzieł, o których opowiada książka Na ratunek Italii) niż śledzić losy poszczególnych dzieł z rozparcelowanych kolekcji.
Książka przedstawia mrówcze działania podejmowane przez polskich obrońców dzieł sztuki, którzy prowadzą drobiazgowe śledztwa w celu odnalezienia a następnie odzyskania zagrabionych dzieł.

Jak się okazuje samo odnalezienie dzieła – jakże często będące dziełem przypadku; w czym pomocą służy internet i informacje zamieszczane na stronach Domów Aukcyjnych, to dopiero początek prowadzonych działań. Potem należy dowieść, że dzieło należało do zbiorów polskich galerii narodowych, czy też prywatnych posiadaczy. Dopiero później ruszała cała skomplikowana machina prawnicza (batalie sądowe trwające miesiącami, a nawet latami), nierzadko też potrzeba sporej ilości środków, aby je odkupić. Tak, odkupić coś co należało do dziedzictwa kulturowego naszego kraju należało na nowo zakupić. 

W książce przedstawiono nie tylko sam proces odzyskiwania dzieł sztuk, choć on niewątpliwie jest tu najważniejszy, ale i historię owych obrazów, figurek, dewocjonaliów, to w jaki sposób powstały, bądź zostały nabyte przez pierwszego i kolejnych właścicieli.

Książkę rozpoczyna historia Chłopca ze snopkiem na głowie Aleksandra Gierymskiego. To, że miałam przyjemność oglądać obraz we Wrocławskim Muzeum Narodowym niewątpliwie wpłynęło na bardziej emocjonalny odbiór tej historii.

Książkę czyta się jak scenariusz sensacyjnego filmu. Autorzy przeprowadzają dochodzenie w celu odtworzenia drogi, jaką odbył obraz od momentu powstania w Bronowicach (przynajmniej w części szkicu) do Wrocławskiego Muzeum (poprzez Kraków, Wiedeń, Wilno – wystawy, Gieronomy i Santa Catarina - miejsca zamieszkania marszanda i kolekcjonera -pierwszego właściciela Chłopca, Wiedeń i Warszawę - miejsca zamieszkania kolejnego z właścicieli Chłopca).
Chłopiec ze snopkiem na głowie MNW (2021 r.)

Pani Monika Kuhnke (współautorka książki) jest historykiem sztuki i od lat zajmuje się problematyką polskich strat wojennych, zatem kiedy widzi w internetowym katalogu Domu Aukcyjnego obraz chłopca ze snopem zboża na głowie rozpoczyna się śledztwo. Jest rok 2004 r. A to już prawie finał historii, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w w podkrakowskich Bronowicach. Tam, gdzie miało miejsce najsłynniejsze z polskich wesel. To tutaj na zaproszenie Włodzimierza Tetmajera (malarza i poety) przyjechał Aleksander Gierymski.
O ile dość dobrze znany jest nabywca Chłopca Ignacy Korwin Milewski o tyle już kolejny właściciel pozostaje enigmą. Znany z nazwiska dr. Henryk Aszkenazy nie pozostawił po sobie żadnego portretu, ani żadnej informacji charakteryzującej jego osobę.

Podziwiam zacięcie z jakim autorzy prześledzili losy obrazu wykorzystując do tego archiwalne dokumenty muzeów w Polsce, Niemczech, Austrii, Ameryce, listy akcjonariuszy przedwojennych banków, listy lokatorów warszawskich kamienic, książki telefoniczne, zbiory archiwów narodowych itp., itd. Jak z małego skrawka papieru z kilkoma zaledwie wyrazami udaje się powiązać portretowaną przez malarza cesarzy i monarchów żonę kolekcjonera sztuki.
Szczególnie zainteresował mnie rozdział trzeci dotyczący odnalezienia obrazu Leona Wyczółkowskiego W pracowni artysty zwany też Żałobnicą. Po raz kolejny możemy docenić zalety internetu, gdy na stronach Domu aukcyjnego pojawia się informacja o wystawieniu na sprzedaż obrazu, który figuruje wśród zaginionych dzieł sztuki co daje sygnał osobom śledzącym losy zaginionego dziedzictwa kulturowego do działania.
Zaginione dzieło Stryowskiego Żydzi modlący się nad Radunią ze strony

Pani Anna Tyczyńska z Muzeum Narodowego w Warszawie, która widzi informację a także zdjęcie mającego podlegać licytacji obrazu zna go jedynie z opisu. Nie zachowało się bowiem żadne zdjęcie obrazu. Wie, że należałoby zablokować licytację do czasu zbadania, czy obraz nie należy do skradzionych podczas wojny obrazów z kolekcji Muzeum. Polskie władze są jednak ostrożne po mającej kilka lat wcześniej aferze z innym obrazem. Sprawa dotyczyła obrazu Wilhelma Stryowskiego Taschlich Żydzi modlący się w Nowy Rok przy młynie nad Radunią.
Wówczas wniosek o wstrzymanie licytacji należącego (jak byli przekonani wnioskodawcy) wcześniej do zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku obrazu Stryowskiego i podjęte działania doprowadziły nieomal do konieczności zapłaty ogromnego odszkodowania przez władze polskie. Okazało się bowiem, iż licytowany obraz był identycznym, ale nie tożsamym z tym należącym wcześniej do Muzeum Gdańskiego. Stryjowski namalował kopię obrazu uzyskawszy zamówienie od kupca z Niemiec.

Owe zawirowania spowodowały, że tym razem nie podjęto stanowczych kroków w celu odzyskania dzieła, które jak się okazało było autentycznym dziełem Leona Wyczółkowskiego skradzionym podczas wojny. A przeprowadzona w Niemczech licytacja obrazu, co do którego władze polskie nie zgłosiły stanowczych praw potwierdziła prawa nowego właściciela do dysponowania obrazem.

Kilkanaście miesięcy później pojawia się propozycja odsprzedaży obrazu złożona polskiemu antykwariuszowi. Prezes Domu Aukcyjnego w Warszawie dowiadując się o tej możliwości wpada na pomysł zakupu obrazu przez sponsora i podarowania go Muzeum. Takie działanie mogło by przynieść spore korzyści marketingowe zaczynającego wówczas swą działalność Domu Aukcyjnego Desa Unicum, ale w związku ze skomplikowaną sytuacją prawną należało sprawę przeprowadzić bardzo delikatnie, w absolutnej tajemnicy i pod warunkiem, iż Muzeum Narodowe przyjmie ten dar, a obraz natychmiast po przekroczeniu granicy zostanie przekazany do muzeum. W przeciwnym razie zarząd Domu Aukcyjnego mógł być posądzony o paserstwo.
Nie znalazłam krucyfiksu o którym mowa w książce w moich zbiorach, ale znalazłam dwie plakietki z kolekcji Czartoryskich z Limogenes. Zdjęcia tego nie oddają, ale w rzeczywistości wyglądają przepięknie a pochodzą z XVI wieku (są to pokryte emalią błyszczące jakby kafelki)

I tak tak poświęciwszy sporo energii na znalezienie sponsora, który wyłoży ogromną sumę na zakup obrazu, dokonawszy jego nielegalnego przewiezienia przez granicę (i znowu jak z filmu, kiedy trzech poważnych panów przewozi w reklamówce pięćdziesiąt tysięcy euro dla niepoznaki upijając się w Warsie sporą dawką alkoholu a następnie tego samego dnia przewozi owinięty w folię i niedbale wrzucony pod stolikiem Warsu obraz kontynuując degustację napojów wyskokowych dla osłabienia czujności celników. A na końcu nieomal zapominając obraz zabrać z wagonu restauracyjnego) obraz trafia do prawowitego właściciela. Przekazanie obrazu Muzeum miało miejsce w 2011 roku.

Jeszcze ciekawsza jest historia najsłynniejszego obrazu ze zbiorów europejskich znajdującego się w Polsce (zaraz po Damie z łasiczką Leonarda da Vinci). Rzecz dotyczy Madonny pod jodłami Lucasa Cranacha. Pisałam trochę o historii obrazu we wpisie dotyczącym wystawy obrazu na Wawelu w 2021 r. Jest ona naprawdę pasjonująca, a sam tytuł książki jest z nim związany. Nie będę tutaj zdradzała, co on oznacza, gdyż przyznam, że i mnie mocno zaintrygował, jakim cudem Madonna mogła zniknąć pod szklanką kawy.

Każdy rozdział poświęcony czy to bardziej rozpoznawalnemu dziełu sztuki (jak Chłopiec ze snopkiem Gierymskiego, czy Madonna pod jodłami Cranacha) czy to mniej powszechnie znanym dziełom sztuki (jak XII wiecznym wyrobom z Limogenes z kolekcji Czartoryskich, czy XV wiecznej figurce królowej Polskiego Morza z kościoła w Swarzewie) to niezwykle interesująca historia.

Dziś oglądając dzieła sztuki w galeriach czy świątyniach często nie myślimy o tym, jak daleką przeszły drogę, aby znaleźć się tu, gdzie finalnie trafiły, ile poświęcenia wymagało ich ratowanie i ile wysiłku i pomysłowości włożono w ich zagrabienie czy też odzyskanie.

Odkąd przeczytałam tę książkę baczniej przyglądam się informacjom zamieszczonym przy dziełach znajdującym się w galeriach sztuki.
Taką informację znalazłam przy poniższym obrazie


Wnętrze katedry w Mediolanie Marcin Zalewski - malarz XIX wieczny

Pierwszy tom Sztuki zagrabionej Uprowadzenie Madonny jest dziś nie do dostania. Na allegro osiąga zaporowe ceny. Kto zainteresowany historią sztuki polecam tom II Madonna znika pod szklanką kawy.

Zaginięcie obrazów najczęściej kojarzymy z nadzwyczajnymi wydarzeniami jak wojny, powodzie czy rabunki. Zdarza się jednak, iż obrazy giną w niewyjaśnionych okolicznościach w czasach pokoju. Będąc ostatnio na wystawie prac Józefa Chełmońskiego w MNW miałam okazję oglądać niezwykle urokliwy obrazek Matula są. Obraz wystawiony po raz pierwszy w Warszawskiej Zachęcie w 1871 r., zaginął na wiele lat. Potem pojawił się w prywatnej kolekcji i był w niej do 1986 r., aby ponownie zaginąć. Jeszcze w 2023 r. obraz znajdował się na liście dzieł zaginionych, których poszukiwało Warszawskie Muzeum Narodowe. 
Matula są Chełmoński MNW - wystawa obrazów Chełmońskiego

Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny. 

Nie wiem czy zdążę zamieścić wpis przed świętami (wątpliwe to z powodu niewielkiej ilości czasu połączonej z infekcją gardła i trzema dniami w łóżku) a zatem wykorzystując kolejne dzieło z kolekcji emalii w Limogenes 

Plakietka ze sceną Bożego Narodzenia (wiek XVI)


Życzę wszystkim 
Spokojnych, Pogodnych i Zdrowych 
(bez żadnych infekcji i innych paskudztw) 
Świąt Bożego 
Narodzenia
w dobrej atmosferze
(z rodziną, bliskimi lub samym sobą- jak kto lubi)



 

wtorek, 3 grudnia 2024

Pokusa przebaczenia Donna Leon w towarzystwie oliwskiego parku


Ogarnęło mnie ostatnio lenistwo, które uniemożliwia składanie zdań. Po intensywnych doznaniach kulturalnych: wycieczce do Bydgoszczy (wystawa Stanisławski i jego uczniowie), Warszawy (dwa spektakle i wystawa Chełmońskiego w Narodowym) i Poznania (koncert musicalowy), wykładzie na temat XVII wiecznych malarek w rodzimym muzeum, a także lekturze Madonny, która znika pod szklanką kawy jest we mnie tyle przeżyć i emocji, że trudno mi skupić myśl na jednym temacie. Sięgam zatem po jedną z notatek poczynionych jakiś czas temu podczas lektury kolejnego z kryminałów z Wenecją w tle z intrygującym tytułem Pokusa przebaczenia.
Kryminały Donny Leon nie stronią od opisu kolegów z pracy komisarza Brunnetiego. I choć wielu z nich jest oddanymi służbie policjantami to nie brak tam  osób, które spotykamy (a ja spotykałam - uwielbiam czas przeszły w tym kontekście) na co dzień w naszych zakładach pracy. Jedną z takich osób jest zwierzchnik komisarza vice-questore Giuseppe Patta, człowiek zawdzięczający swą wysoką pozycję doskonałemu lawirowaniu i umiejętności wybierania spraw, które mogą przynieść korzyści jego komendzie, a w szczególności jemu osobiście, z odrzucania tych, które mogłyby przynieść kłopoty.
Na ogół zachowanie komendanta było przewidywalne jak na człowieka, który awansował w hierarchii biurokracji rządowej. Sprawiał wrażenie bardziej zajętego, niż faktycznie był; nigdy nie przegapił okazji, by samemu zbierać wszelkie pochwały dla instytucji, w której pracował; był mistrzem w zrzucaniu winy lub odpowiedzialności za niepowodzenia na cudze barki. U kogoś, kto z taką łatwością wspiął się po szczeblach chwiejnej drabiny instytucjonalnego sukcesu, niespodziewane było to, że od dziesiątków lat tkwił w tym samym miejscu. (str.14-15).

Przełożony komisarza poza umiejętnością lawirowania wyróżnia się także nienagannymi strojami niczym z żurnala mody. .. zastępca komendanta miał na sobie ciemnopopielaty garnitur. ...marynarka delikatnie opadała na pojedynczych zaszewkach spodni. Dziurki od guzików na mankietach były ręcznie obszyte. Czarne buty Patty zostały uszyte na zamówienie, a maleńkie dziurki zdobiące noski służyły jedynie podkreśleniu gładkości skóry. Sznurowadła były zakończone frędzlami. (str. 23). 
Swoją drogą nie tylko vice-questore Patta mógłby występować na wybiegach mody. Jego sekretarka panna Eletra potrafi zaskakiwać doborem stroju dopasowanym do nastroju i pory roku. 

Donna Leon często mimochodem wspomina któryś z licznych procederów naruszania prawa. W Pokusie przebaczenia opisuje proces zdawania egzaminów na prawo jazdy przez nieznających włoskiego Pakistańczyków. Za pomocą kamerek i nadajników podpowiadano zdającym co mają robić. Przerażająca okazała się skala zjawiska, która spowodowała posadzenie za kółkami pojazdów setki kierowców nie mających odpowiednich kwalifikacji.

Autorka także mimochodem opisuje swój stosunek do wiary, która przyjmuje cierpienie za drogę do zbawienia. Ojciec Brunettiego umierał długo i w straszliwych męczarniach w szpitalu prowadzonym przez ludzi, którzy uważali ludzkie cierpienie za świetny sposób utorowania drogi do zbawienia i którzy przez to do ostatnich dni jego życia nie chcieli mu podawać środków znieczulających. Trzy dni przed śmiercią Brunetti, będący już wówczas komisarzem policji, wykradł pudełko z morfiną w ampułkach z pomieszczenia, w którym policja trzymała skonfiskowane narkotyki i broń, i podawał je co osiem godzin umierającemu. Gdy ten skonał w spokoju w ramionach młodszego syna, Brunetti wrócił do domu i wylał zawartość pozostałych ampułek do kuchennego zlewu. Nie wierzył zbytnio w sens absolutny, ale wiedział że cierpienie zawsze jest złem. (str. 48-49).


Oczywiście pociechy i spokoju po ciężkiej pracy policyjnej komisarz szuka w rodzinie i lekturze. Po ukończeniu Orestei, wspomnieniu Medei sięga po dramaty Sofoklesa. Lektura będzie mu towarzyszyła podczas rozwiązywania zagadek śledztwa, co uzmysłowi komisarzowi, jak uniwersalny jest klasyczny dramat (zresztą nie po raz pierwszy). Wraz z winem Brunetti przyniósł swój egzemplarz tragedii Sofoklesa - zdecydował się na Antygonę - i usadowił przy Paoli, żeby umilić sobie lekturą czas do kolacji. Przeczytał do połowy Wstęp napisany przez profesora psychologii na Uniwersytecie w Cagliari. Autor zaprezentował w nim jungowską interpretację sztuki z Antygoną jako archetypem Wielkiej Matki i Kreonem w roli archetypa Mistyfikatora. Brunetti dowiedział się z niej, że mroczniejszą stroną człowieka, Cieniem, może być coś co go otacza, lub jego wnętrze; może być twój wróg, lub ty sam. (str.126)

Czytając serię Donny Leon o dochodzeniach komisarza Brunettiego, przy całej sympatii do komisarza zwróciłam uwagę na patriarchalny model rodziny. Żona komisarza Paola, profesoressa na Uniwersytecie sprawia wrażenie, iż poza czytaniem, które zabiera jej każdą wolną chwilę zajmuje się wyłącznie szykowaniem jedzenia dla członków rodziny przy czym nie są to zakupione półprodukty, czy też dania kupione w markecie odgrzewane w mikrofalówce. Paola jest mistrzynią kulinarną, a jej obiady składają się z co najmniej dwóch dań z deserem. Tak przyzwyczaiła do tego rodzinę, że Brunetti jest rozczarowany, kiedy sam musi sobie podgrzać obiad. Wszedł do kuchni i otworzył lodówkę, gdzie znalazł rondel i na półce poniżej półmisek zakryty folią aluminiową. Wyciągnął je, postawił na blacie i zdjął pokrywkę rondla. Zupa krem z selera. Na folii widniały słowa: „Nie trzeba ich podgrzewać”. Odsuwając folię, ujrzał coś, co wyglądało na pulpety cielęce zawinięte w plastry wędzonego boczku. Włączywszy piekarnik, wsunął do niego półmisek, po czym postawił rondel na kuchence i podkręcił płomień. Wyjął miskę i wziął kieliszek z szafki. Postawiwszy zupę na palniku, wrócił do sypialni i wziął swój egzemplarz Antygony pozostawiony tam ubiegłej nocy. (str.151) Potem jest opis jednoczesnego podgrzewania obiadu z podczytywaniem książki oraz rozczarowanie brakiem sałatki. Trzeba przyznać, że rozpieściła Paola swoją rodzinę. Choć z drugiej strony zdarzały się dnie, w których komisarz z powodu nadmiaru pracy zadowalał się jedzeniem na mieście, nierzadko poprzestając na tramezini (małych kanapeczkach) z kieliszkiem wina.

Po zakończeniu lektury uświadomiłam sobie, że większą uwagę przykładam do owych uczt kulinarnych i czytelniczych, opisów strojów, charakterów, opisów pewnych procederów, że sama zbrodnia wydaje się najmniej interesująca, a może po prostu wypieram ją.

Bo na zakończenie już scenka zupełnie nie mająca związku z fabułą, a raczej z miłością do rodzimego miasta. Koleżanka z pracy komisarz Griffoni wspomina swą gospodynię.
Moja gospodyni jest emerytką… teraz nie ma pracy do której mogłaby chodzić, więc całymi dniami spaceruje z mężem po mieście.
Jest Wenecjanką? - zapytał (Brunetti)
Tak samo jak Ty.
I po prostu patrzy?
Tak. Twierdzi, że codziennie odkrywają coś nowego, albo oglądają miejsca, które pamiętają, z czasów swojej młodości.
Korzysta z przewodnika?
Nie. Zadałam jej to samo pytanie. Odparła, że po prostu ma oczy szeroko otwarte. I powiedziała, że zawsze patrzy w górę. Kiedy więc turystów jest za dużo, idzie do Castello lub do kościoła Santa Marta albo do jakiegoś miejsca, gdzie nie ma ich aż tylu. No i patrzy na wszystko i zawsze udaje jej się znaleźć coś nowego.

Chętnie chodziłabym całymi dniami po moim pięknym mieście i to już by mi wystarczyło. I pomyśleć, że są ludzie, którzy się nudzą po ukończeniu pracy. 



Zdjęcia pochodzą z dwóch jesiennych po parku oliwskim spacerów (październikowy i listopadowy)