Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 21 września 2025

Wystawa polskiej sztuki XIX wieku w Muzeum w Poznaniu i parę skojarzeń i refleksji


Rozmowa Podkowiński (MNP)

O pobycie w poznańskim muzeum wspominałam już cztery lata temu. Wtedy jednak bardziej skupiłam się na pierwszym piętrze i sztuce polskiej z XX wieku. Dziś kolej na moją ulubioną galerię, która znajduje się na trzecim piętrze. Możemy tu znaleźć obrazy Wyspiańskiego, Mehoffera, Podkowińskiego, Weissa, Ślewińskiego, Gierymskiego, Malczewskiego, a też Matejki, Grottgera, Gersona i wielu, wielu innych. Kiedy patrzę na wydany przez Arkady przewodnik o zbiorach poznańskiego muzeum myślę sobie, że mój wybór zdjęć byłby zupełnie inny. Znalazłam jedynie dwie reprodukcje obrazów, które i ja dołączyłam do moich zbiorów. To tylko potwierdza różnorodność gustów i zainteresowań.  Wymieniając autorów dzieł zapomniałam o Oldze Boznańskiej. Czyż to nie symptomatyczne. Całkiem niedawno wspominałam przyjaciółce o poszukiwaniach w galeriach sztuki obrazów i rzeźb malarek dzieląc się refleksją, iż owej sztuki kobiecej (wróć, sztuka nie ma płci, ale sztuki tworzonej przez kobiety) jest w muzeach i na wystawach tak znikoma ilość. A przyczyną wcale nie jest brak malarek, czy brak talentów malarskich u kobiet. Chciałam tu odesłać do wpisu o książce Histeria sztuki, ale chyba go nie zamieściłam. 

Portret Marii Strzemboszowej-Kraszewskiej Boznańska (MNP)

Akurat Boznańska nie jest tu najlepszym przykładem reprezentatywności sztuki kobiecej, gdyż należała do kilku nielicznych pań, którym  udało się przebić w męskim. Malowała głównie portrety, jest to ten rodzaj malarstwa, którego nie darzę szczególną estymą, choć bywają wyjątki. Wśród portretów Olgi moją uwagę przykuły dwa. Pierwszy to Portret Marii Strzemboszowej Kraszewskiej z 1905 r. Pani Maria była wnuczką pisarza Józefa Ignacego Kraszewskiego (tego pana od Starej Baśni, albo Hrabiny Cosel. Obawiam się jednak, że nawet ta informacja nie przybliży bohaterki młodszemu pokoleniu. Książek się dzisiaj nie czyta, bo to jest zbyt trudne i czasochłonne, a ekranizacja Hrabiny Cosel to taka staroć, do której mało kto z młodszego pokolenia dotrze. Kraszewski był niezwykle płodnym pisarzem i bardzo popularnym w swoich czasach (wiek XIX). Sama brałam w 2012 r. udział w czytelniczym wyzwaniu 200 na 200 czyli czytamy dwieście utworów Kraszewskiego na 200 rocznicę urodzin pisarza. I udało się. Łącznie kilkunastu, a może kilkudziesięciu uczestników przeczytało ponad dwieście utworów (ja kilkanaście). Najbardziej ceniłam w nich rys obyczajowo-społeczny. Z historią pan Kraszewski nieco się rozmijał, ale nie można mu czynić z tego powodu zarzutu, nie miał on wówczas dostępu do historycznych źródeł). Ale wracając do wnuczki pisarza pani Maria była żoną przedwojennego kustosza biblioteki polskiej w Paryżu, a z Olgą przyjaźniła się od ponad dwudziestu lat (w momencie pozowania). Maria też malowała i wystawiała obrazy na Salonie Niezależnych w Paryżu (martwe natury, pejzaże i portrety). Podobno była też nieformalną uczennicą Boznańskiej, a po jej śmierci była wykonawczynią jej testamentu. Ciekawa jestem, czy na lublińskiej wystawie znajdę jakąś jej pracę. Informacje o pani Marii pochodzą z katalogu rękopisów biblioteki polskiej w Paryżu. 
Mnie przypomina nieco starszą wersję panny Stacy – nauczycielki Ani z Zielonego Wzgórza (w jednej z filmowych ekranizacji), a co za tym idzie wydaje się osobą znajomą i pokrewną duszą. Osobą ciepłą i przyjazną. 

Dziewczyna z tulipanami Boznańska (MNP)

Drugim portretem (choć czy można go tak nazwać mam wątpliwości) pędzla Boznańskiej, który zwrócił moją uwagę jest Dziewczyna z tulipanami. Dziewczyna jest malowana nieco z boku, nieco z tyłu, więc nie widać jej twarzy, jedynie lekko przymknięte powieki, znużony wyraz twarzy, a uwagę zwracają ręce odpychające kwiaty leżące na kolanach dziewczyny. Obraz w odcieniu szarości i bieli z zielonymi łodyżkami kwiatów i zielonym oparciem krzesła. Pochodzi z końca XIX wieku i został podarowany Muzeum w Poznaniu przez panią Julię Chądzyńską- lekarkę i żonę lekarza Boznańskiej.

Wystawę rozpoczynają projekty witrażowe i obrazy Wyspiańskiego i Mehoffera, dwóch kolegów a potem dwóch rywali. Malarstwo Wyspiańskiego reprezentują głównie portrety dzieci (śpiący Mietek, dziewczynka z dzbanuszkiem, dziewczynka z kapeluszem). Jest też Portret Ireny Solskiej. Solska była znaną aktorką i reżyserką, malował ją nie tylko Wyspiański, ale także Wyczółkowski, Malczewski, Kossak, Witkacy. Była córką malarki i sama też uczyła się rysunku i malarstwa. Występowała głównie w Krakowskim Teatrze Miejskim (dzisiejszy Teatr Słowackiego), gościnnie we Lwowie, a także kierowała w latach trzydziestych ubiegłego wieku własnym teatrem im Żeromskiego znajdującym się na warszawskim Żoliborzu. Byłą drugą żoną aktora Ludwika Solskiego. Za moich młodych lat Solski było to znane z teatralnego świata nazwisko (głównie z roli starego wiarusa w Warszawiance, małej a jak znaczącej).
Portret Ireny Solskiej Wyspiańskie (MNP)

Zwróciłam uwagę na ten portret dlatego, iż dwa tygodnie wcześniej oglądałam inny portret pani Solskiej namalowany także przez Wyspiańskiego. Miało to miejsce na wystawie Olga Boznańska i malarstwo polskie XIX i początku XX wieku (w Pałacu Opatów w Gdańsku). Ta sama osoba, a jakże inaczej przedstawiona. W Poznańskiej galerii aktorka jest sportretowana w pastelowych kolorach, w zasadzie raczej narysowana niż namalowana. Portret bardzo przypomina w stylu znajdujący się obok Portret dziewczynki (ułożeniem dłoni i kolorem sukni, gdzie dominuje niebieski). W Oliwskiej galerii przedstawiona na obrazie kobieta pochylona nad robótką jest ledwie rozpoznawalna. Jest on bardzo intymny, kobieta została uwieczniona w domowym zaciszu, nie w świetle lamp scenicznych, jak na większości jej portretów (np.  infantka w Cydzie u Kossaka).
Portret Ireny Solskiej Wyspiański (zbiory MNG)

Niedawno wspominałam o mojej manii do kolekcjonowania obrazów Ludwika de Laveaux. Mania rozpoczęła się od kiedy obejrzałam jego pierwszy obraz w stołecznej galerii sztuki Kawiarnia paryską w nocy. Ludwik żył krótko (lat 25) a  intensywnie. Zdążył w tym czasie ukończyć studia malarskie w pracowni Józefa Mehoffera, namalować wiele pięknych obrazów, zaręczyć się z Marysią Mikołajczykówną, siostrą Panny młodej z Wesela Wyspiańskiego (sam został prototypem postaci Widma w Weselu), mieć romans z pewną hrabianką, wyjechać na stałe do Paryża i odbyć kilka podróży do Bretanii, Londynu i Oksfordu. Ja w wieku 25 lat zdążyłam zaledwie ukończyć studia i stojąc na początku swej drogi zawodowej podjęłam pracę w studenckiej spółdzielni pracy (sprzątając statki na stoczni), aby przedłużyć sobie młodość i móc wynająć pierwsze samodzielne mieszkanie. No i dziś mając wiele więcej nie osiągnęłam tyle, ile Laveaux, co potwierdza, iż nie ważne ile, ważne jak. Choć prawdę mówiąc, ja na swoje życie nie narzekam.
W poznańskiej świątyni sztuki trafiłam aż na trzy obrazy Ludwika. Pierwsze dwa to Włóczęga oraz Dwie dziewczyny wiejskie. Typowy przykład modnego wówczas nurtu chłopomanii. Dwie dziewczyny powstały prawdopodobnie w Bronowicach, gdzie mieszkała narzeczona malarza Marysia. Dziewczęta są hoże, zdrowe i radosne, odświętnie ubrane. Gdyby nie bose nogi, tobołki na plecach i dzbanek w ręku jednej z nich można by pomyśleć, że idą do kościoła. Czerwień sukien podkreśla żywiołowość utworu.
Dwie dziewczyny wiejskie Ludwik de Lavaux

fragment powyższego obrazu


Trzeci obraz powstały w Paryżu wykazuje wyraźny wpływ impresjonizmu na pracę malarza; Moulin Rouge w Paryżu nocą. Mam słabość do nokturnów, w tym do mojego ukochanego obrazu Opery Paryskiej Aleksandra Gierymskiego. Moulin Rouge wydaje się zestawem kolorowych plam a chyba nikt kto widział czerwony młyn przy Bulwarze de Clichy  nie ma wątpliwości co przedstawia.
Moulin Rouge Ludwik de Lavaux


A skoro mowa o Gierymskim to bardzo podobał mi się jego Fragment miasta. Obraz powstał pod koniec XIX wieku. Nie mam pojęcia co to za miasto. Podoba mi się ten zamglony, deszczowy dzień, tramwaj konny w centrum obrazu, odbijające się na mokrej powierzchni ulic przedmioty i ten klimat wczorajszego świata (jakby to określił Stefan Zweig).
Fragment miasta Gierymski

Obraz który mnie zatrzymał na dłuższą chwilę to Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine w Paryżu Józefa Pankiewicza. Od razu przypomniałam sobie oprowadzającą nas po Paryżu przewodniczkę, która opowiadała o tym kościele (o mszach żałobnych Chopina i Mickiewicza, o jego burzliwych dziejach, o architekturze greckiej świątyni, Napoleonie i cesarzu, no i odbywających się przed nim targach kwiatowych). Przypominają mi się ukwiecone schody prowadzące do wnętrza świątyni. Kościół La Madeleine jest bliski memu sercu, a w Paryżu nie mam tak wielu bliskich mi kościołów. Obraz Pankiewicza uznawany był za początek polskiego impresjonizmu. Powstał pod wpływem obejrzenia w Paryżu retrospektywnej wystawy Moneta w 1898 r. Jest jeszcze mocno realistyczny, ale zawiera już zapowiedź nowego nurtu.
Targ na kwiaty przed kościołem La Madeleine Pankiewicz

A na zakończenie aby przełamać ten paryski klimat Śnieg Juliana Fałata. Zimowe obrazy Fałata zauroczyły mnie kiedy obejrzałam Kraków w zimie (we wrocławskim muzeum narodowym). Śnieg - tchnie spokojem, jest bardzo oszczędny w wyrazie; rozległy, pusty krajobraz sprzyja kontemplacji i zadumie. Jak na zimowy pejzaż przystało jest monochromatyczny; niebiesko, biało, czarny z odcieniem żółci. Fałat urodził się w chłopskiej rodzinie i jego droga artystyczna była mozolna i wyboista, a jednak dzięki ciężkiej pracy i pewnemu splotowi korzystnych okoliczności osiągnął sukces, został dyrektorem Szkoły Sztuk Pięknych w Krakowie i wprowadził katedrę pejzażu. Jedną z ważnych zmian w szkole krakowskiej było wprowadzenie malowania pejzażu w plenerze, czyli tego, na co nie godził się Matejko.
Śnieg Julian Fałat

To zaledwie kilka obrazów które przyciągnęły moją uwagę, a było ich zdecydowanie więcej. Może kolejna wizyta zaowocuje kolejnym muzealnym wpisem.
Moja tablica widokówek otrzymywanych od przyjaciół i znajomych zapełniła się i niedługo trzeba będzie zrobić kolejne już przegrupowanie kierując się datą otrzymania pocztówek. Bardzo mnie to cieszy. Ostatnio nawet dostałam całkiem długi list od thaity. Bardzo ale to bardzo dziękuję za każdy dowód pamięci. Osoby nie podróżujące, lub podróżujące rzadziej rewanżują mi się czy to kartkami świątecznymi, czy kartkami ze swoich miejsc zamieszkania. Cieszę się z każdej kartki, każdego dowodu pamięci. 
Mimo, że poczta rzuca nam kłody pod nogi. Ostatnio dwie kartki z Poznania musiałam wysyłać z Gdańska, bowiem poczta wyprodukowała kompletnie bezmyślnie znaczki pocztowe zakrywające niemal całą powierzchnię karki nie pozostawiając miejsca na tekst. Może wydaje im się że wystarczy zamieścić adres i ikonkę (lajka, serduszko, buźkę). I choć szukałam poczty ze znaczkami mniejszego formatu to nie znalazłam. Stąd musiałam wrócić do domu, włożyć kartkę w kopertę i dopiero wówczas wysłać kartkę. 
Tablica z kartkami

I gdzie tu pisać tekst?


niedziela, 7 września 2025

Dzień dobry Pelplin

Katedra w Pelplinie
Moi znajomi słysząc Pelplin robią szerokie ze zdziwienia oczy. Podobnie było, kiedy rok temu wspominałam o wycieczce do Elbląga. A co tam jest? Fakt, iż niewiele wiemy o takich miejscach może potwierdza to, iż przez całe swoje życie nie byłam ani razu w Pelplinie, miejscu do którego pociąg z Gdańska jedzie około godziny. I pewnie gdyby nie Lala Jacka Dehnela nadal bym tam nie pojechała. Kto czytał Lalę natychmiast zacznie się zastanawiać, gdzież tam była mowa o Pelplinie. Wszak Kijów, Kielce, Lisów, Gdańsk to i owszem, ale Pelplin?. Otóż jest taka scenka, w której Jacek opowiada swej przyjaciółce Basi o babci w trakcie ich wycieczki do Pelplina, kiedy oprowadzający ich przewodnik myli Pinakotekę z Pinacoladą. Króciutki wpis o Pelplinie tak pobudził moją wyobraźnię i chęć zobaczenia tego, co oglądał autor z przyjaciółką iż pojechałam i ja na małą stacyjkę do miasteczka, w którym nic się nie dzieje.
Jeśli nie byliście w Pelplinie, pojedzcie tam koniecznie. Traficie na małą stację, z której rano odjeżdżają pełne pociągi, a przyjeżdżają puste, a wieczorem odwrotnie; nieco dalej przejdziecie koło rozsypującej się fabryki czegoś tam, cukru chyba, potem mały placyk, kilka domów na krzyż i kiedy stracicie nadzieję na cokolwiek, traficie na olbrzymią średniowieczną katedrę, która jak ceglana szkatuła o misternych sklepieniach, zamyka w sobie niewyobrażalne gotyki i baroki, amorki i kardynałów, spiętrzone w relikwiarzach czaszki, tańczącego Chrystusa i wiele innych fenomenalnych rzeczy.
To mówiłem do Basi:
-Basiu popatrz, jakie to by było wspaniałe zdjęcie, te światła z witraży na stallach. A Basia się krzywiła. Nie da się, nie wyjdzie.
-Bujakowi -popatrzyłem z wyższością – by wyszło.
No i oczywiście zrobiła, i wyszło, i teraz chodzi dumna i blada.
(str.14 Wydawnictwo WAB wydanie VI rozszerzone okraszone rodzinnymi zdjęciami. Niestety zdjęcia Basiniego z katedry tam nie ma).
Słoneczniki

Jadę zatem do Pelplina przeczytawszy wcześniej krótką notkę na temat Katedry, cystersów, których sprowadził na nasze ziemie książę lubiszewsko - tczewski Sambor II. Jego bratanek Mestwin (zwany też Mściwojem)  II najstarszy syn pomorskiego księcia Świętopełka II podarował wieś Pelplin (zwaną ówcześnie Polplinem) wraz z okolicznymi ziemiami mnichom.

Wysiadam na małej stacji, a wraz ze mną wysiada jeszcze z pięć osób. Raczej nie przyjechali tu zwiedzać. Żadna z tych osób nie idzie w tym samym co ja kierunku. Jest godzina dziewiąta rano. Droga do katedry zajmuje mi około dziesięciu minut. Po drodze mijam kilka brzydkich bloków mieszkalnych, Biedronkę, Pepco i targ, na którym wrze życie towarzyskie, sporo tam ludzi. Kiedy skręcam w boczną uliczkę prowadzącą do Katedry trafiam na uliczkę obrośniętą z jednej strony słonecznikami. Owe słoneczniki tak mnie urzekają, że przez chwilę zapominam o celu mojej podróży. Vincent miałby tu pole do popisu, ale on wolał pola Prowansji. Kiedy mijam po lewej stronie budynek biblioteki mija mnie starszy pan na rowerze. Mówi mi dzień dobry. Oczywiście odpowiadam z szerokim uśmiechem. Kto dziś mówi dzień dobry. Od pięciu lat mieszkam pod nowym adresem, w bloku, który zamieszkuje około stu osób, a na pozdrowienia odpowiada zaledwie kilka starszych pań i panów.
Anielskie polichromie

Zanim wejdę do wnętrza Świątyni obchodzę ją dookoła. Jak przystało na gotycką katedrę jest majestatyczna, jej wieża sięga nieba, a okna zdobią piękne kolorowe witraże. W przeciwieństwie do francuskiego gotyku jest ceglana. Jej zewnętrze nie poraża dekoracyjnością. W zasadzie trzeba długo szukać, aby znaleźć jakieś zdobienia. Pierwsze i jedyne znajduję przy portalu północnym, który był kiedyś głównym wejściem do świątyni. Siedzący w tympanonie Chrystus otoczony aniołami prezentuje swoje rany. W porównaniu z francuskimi, czy włoskimi katedrami prezentuje się wyjątkowo skromnie, oczywiście nie licząc jej wielkości, która jest godna Domu Bożego. 
Pendella z Powitaniem Królewny Urszuli

Historia świątyni sięga XIII wieku, kiedy to Pelplin wraz z okolicznymi ziemiami został nadany cysterskim opatom. Były to tereny bagniste, co wcale nie przerażało cystersów. Słynęli oni z różnorakich umiejętności, między innymi melioracyjnych. Wyznawali i stosowali maksymę ora et labora, módl się i pracuj. I przez pierwsze wieki swej działalności tak czynili. Poszukiwali na siedziby swych wspólnot miejsc odludnych, które dzięki pracy swych rąk cywilizowali i przystosowywali do zamieszkania. Znali się na uprawie roli, budownictwie, hodowli bydła, karpi, tam gdzie się osiedlali następował postęp cywilizacyjny, bowiem od nich uczyli się różnych profesji okoliczni mieszkańcy. Długo szukali miejsca swej nowej siedziby i staranni ją wybierali. A kiedy już znaleźli przystąpili do osuszania gruntu i opalowania, wyrębu okolicznych lasów i gromadzenia materiału budowlanego, stawiania pieców do wypalania cegły i zakładania warsztatów. Prace budowlane rozpoczęto na początku XIV wieku i trwały one około 250 lat, jednak świątynię konsekrowano znacznie wcześniej, choć bez zasklepienia naw bocznych i transeptu.

Mestwin II

Wnętrze świątyni prezentuje się znaczniej ciekawiej. Nie będę opisywać wszystkich kaplic, rozkładu, usytuowania świątyni. Każdy zainteresowany i tak zwróci uwagę na co innego i to z różnych przyczyn. Pamiętam, jak bodajże Herbert opisywał tympanon zdobiący mały kościółek św. Trofima w Arles. Gdyby nie ten jego opis, ja nie zwróciłabym nań najmniejszej uwagi podążając śladami Vincenta. W katedrze Pelplińskiej spodobały mi się zdobiące transept polichromie z aniołami. Odezwała się od dawna datowana słabość do tych dobrych duchów opiekuńczych. Od razu też pojawia się skojarzenie z krakowskimi polichromiami w kościele Mariackim. Spodobały mi się też medaliony z łacińskim pisanymi gotycką czcionką inskrypcjami zawierającymi boże przykazania. Nie mam pojęcia z jakiego pochodzą okresu, bo wiadomo, że świątynia, jak każda historyczna budowla wiele przeszła i wielokrotnie była odbudowywana i przebudowywana, ale myślę, że dobrze to konweniuje z najcenniejszym dziełem znajdującym się w Muzeum Diecezjalnym w Pelplinie, czyli jedyną w Polsce Biblią Gutenberga. Bogato zdobione ołtarze, ambona, rokokowe konfesjonały czy przepiękne organy oczywiście przykuwają wzrok, ale ja zawsze staram się wyszukać jakiś element, który zapamiętam, coś co przykuje moją uwagę. Tym razem był to fresk pochodzący z przełomu XIV i XV wieku odkryty podczas prac regotyzacji prowadzonych pod koniec XIX wieku. Fresk przedstawia św. Krzysztofa niosącego na plecach małego Jezusa w szafirowej szacie. Święty będący patronem podróżnych i tutaj wywiązuje się ze swej roli chroniąc w podróży przyszłego Zbawiciela Ludzkości. Spośród licznych ołtarzy zdobionych białymi marmurowymi figurami świętych mój wzrok przykuła predella pod ołtarzem Św. Urszuli przedstawiająca wspaniały żaglowiec w porcie i jakieś szacowne towarzystwo wyglądające na dworskie. Zaciekawiło mnie, co robi tutaj królewska świta. Okazało się, że jest to, a jakżeby inaczej królewna Urszula, która przybyła do Kolonii witana przez Radę Miejską. Stroje dworzan i patrycjuszy są typowo XVII wieczne, a zatem taki obraz mógłby zdobić ściany mieszczańskiego domu zamożnego gdańszczanina, ba mógłby zawisnąć w samym Dworze Artusa. Królewna Urszula stoi na czele 11 dziewic (z których w przekazach zrobiono 11 tysięcy). No i wszystko jasne, chodzi o świętą Urszulę z jej świętą świtą.
Św. Krzysztof z Chrystusem (XIV/XV wieczny fresk)


Moje bystre oko wypatrzyło też posąg Mestwina II jedyny posąg świecki w świątyni. Ale można powiedzieć, że mu się to należało, wszak gdyby nie on nie byłoby cystersów i nie byłoby tu ich siedziby.

Oczywiście nie sposób przeoczyć przepięknych drewnianych stalli tych renesansowych pod obrazem Przemienienie na Górze Tabor oraz tych wczesnobarokowych pod ołtarzami Św. Maurycego i Św. Młodzianków. No i to, co w gotyckich katedrach zachwyca mnie od zawsze piękna witrażowe okna z tym najbardziej dekoracyjnym za ołtarzem głównym. Swoją drogą ołtarz główny to największy w Polsce i należący do największych w Europie ołtarzy o wysokości 25 metrów. Złocone zdobienia dają po oczach.

Okno witrażowe za ołtarzem głównym

Nie udało mi się obejrzeć ambony będącej akurat w renowacji. Jest zatem powód do kolejnych odwiedzin Pelplina. Mam już nawet chętną do towarzystwa.

Po odwiedzeniu katedry udałam się do Muzeum Diecezjalnego. Sama nie wiem, co było dla mnie ważniejsze, odwiedziny w świątyni, czy obejrzenie pierwszej na świecie drukowanej księgi, zwanej Biblią Gutenberga. W Muzeum znajdują się biblie sprzed okresu druku Biblii Gutenberga przepisywane ręcznie, oraz biblie powstałe po wydrukowaniu pierwszej książki. Jest tam też zrekonstruowana maszyna drukarska, na jakiej drukowano pierwsze książki.  Dla miłośniczki słowa drukowanego (pisanego też) to niezły rarytas możliwość obejrzenia księgi pochodzącej z XV wieku, księgi wydrukowanej w ok 200 egzemplarzach, z których do dnia dzisiejszego przetrwało 47 lub 49 sztuk. Z czego w krajach Europy Wschodniej zaledwie trzy (dwie w Rosji i jedna w Polsce). Aż dziw, że Muzeum było całkowicie puste. Nie napiszę, że mnie to smuciło, mogłam sobie spokojnie przyjrzeć się tej najważniejszej w Polsce księdze i pozostałym eksponatom. 
Biblia Gutenberga



Po wizycie w Muzeum był czas na spacer po Ogrodach Biskupich. Nie są one zbyt rozległe, ale właśnie dzięki niewielkim rozmiarom są klimatyczne; staw, pergola, parę klombów, pomnik Guttenberga (zgodnie z tablicą informacyjną wcześniej stał przy ulicy Jaśkowa Dolina w Gdańsku). Na koniec kawa w kawiarence Cystersów, gdzie jest dość duży wybór słodkości a także parę kanapek do wyboru. To był ładny, słoneczny i ciepły dzień i ciekawa wycieczka, która uświadamia, iż czasami nie trzeba daleko jechać, aby zobaczyć ciekawe miejsca i bezcenne zbiory. 
Pomnik Gutenberga w Ogrodach Biskupich



W Ogrodach Biskupich





niedziela, 24 sierpnia 2025

Daniela Chodowieckiego przypadki Kalina Zabuska

 

Portrety Chodowieckich w Domu Uphagena

Mogę się założyć, że zdecydowana większość czytelników spoza Gdańska nie słyszała nigdy o Danielu Chodowieckim. Choć oczywiście chciałabym się mylić. Gdańszczanie wiedzą, iż w Gdańsku znajduje się ulica i co ważniejsze przystanek jego imienia. Ulica jest co prawda boczna i mało uczęszczana, za to przystanek sprawia, iż każdy jadący trasą z Gdańska Głównego do Wrzeszcza słyszał  to nazwisko.

I ja dopóki nie przeczytałam Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schoppenhauer nie zastanawiałam się kim był pan Chodowiecki. A był on rysownikiem i rytownikiem, a także ilustratorem kalendarzy (najpopularniejsza wówczas forma powszechnie dostępnego i używanego słowa pisanego) a także książek. Chyba nie będzie przesady kiedy porównam go do Andriollego (a to nazwisko jest znane wielu chociażby ze stworzenia najbardziej znanych ilustracji do Pana Tadeusza).
Pożegnanie Jeana Calasa z rodziną (komentarz do skazania na śmierć francuskiego hugenoty)

Niestety Chodowiecki przyszedł na świat w czasach (1726 r.) kiedy książka nie była dobrem powszechnym, była luksusem, na który mało kto mógł sobie pozwolić i mało kto mógł z niej skorzystać.  Popularność, czy też rozpoznawalność zaczynał osiągać, kiedy Polska znalazła się pod zaborami, a sam Daniel po wczesnej stracie ojca chcąc pomóc rodzinie przeniósł się z rodzimego Gdańska  do Berlina. Miał tam większe szanse na znalezienie zamówień na swoje rysunki. Pochodził z protestanckiej rodziny, dla której reguły wiary były drogowskazem życiowym; protestanci zdecydowanie bardziej rygorystycznie przestrzegali kanonu wiary niż katolicy, którzy dość swobodnie traktowali Słowo Boże.

To dzięki przynależności do grupy wyznaniowej jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Była to grupa powiązanych stosunkami rodzinno- towarzysko- zawodowymi ludzi nawzajem się wspierających. To tutaj znalazł Daniel swoją przyszłą żonę, to także dzięki nim otrzymał pierwsze zlecenia. Nigdy, przez całe życie nie wziął od członków wspólnoty ani grosza. To co dla nich wykonywał czynił pro publico bono. 

Chodowieckiemu zawdzięczamy wiedzę na temat XVIII wiecznych zwyczajów, ubiorów, sposobów spędzania wolnego czasu, wzorców zachowań, kanonów postępowania, fryzur,  dziecięcych zabaw. Był reporterem tamtych czasów, podpatrywał ludzi i ich zachowania i przelewał to na papier. Nie interesowała go architektura czy pejzaże, a człowiek i jego życie. Bohaterowie jego rysunków są często ułomni, ale zawsze przedstawieni ze zrozumieniem, autor rysunków był wyrozumiały dla ludzkich słabości.

Częściej na swoich rysunkach przedstawiał kobiety, może dlatego, iż było ich sporo w jego otoczeniu: żona, córki, siostry, ciotki, szwagierki. Miał dużo szacunku dla ich zajęć domowych i ich roli w rodzinie. Często rysował niezwykle intymne scenki rodzinne, kobiety przy pracy, dzieci przy zabawie, lub nauce, siebie, jako obserwatora.
Pracownia malarza

Książka jest biografią rysownika. Jego życie przedstawia autorka na tle społeczno-obyczajowym ówczesnego świata. Można dowiedzieć się wielu ciekawych historyjek dotyczących naszych osiemnastowiecznych przodków. Zadziwiło mnie to jak wiele dziedzin życia było mocno sformalizowanych. To, co dziś reguluje samo życie i zasobność portfela wówczas podlegało regulacjom prawnym. Uroczystości takie, jak wesela, chrzty czy pogrzeby zostały ściśle określone w wytycznych miejskich. Przyczyną była chęć zapobiegania zbyt ostentacyjnemu zbytkowi. Nieuzasadniona rozrzutność podlegała karze. Karane były zarówno zbyt kosztowne podarki ślubne (jak srebra, galanteria a nawet chusteczki do nosa), serwowanie dwóch luksusowych gatunków ryb (jak pstrągi i śliże), podawanie zbyt drogich trunków (np. węgrzyna). Samą ceremonię ślubną poprzedzały trzykrotne zapowiedzi w kościele panny młodej, po których między godziną dziesiątą a dwunastą odbywał się ślub. Poprzedzał go korowód panien, który prowadził wystrojoną oblubienicę z domu rodziców do kościoła oraz korowód drużbów, który udawał się tamże z panem młodym. Zajmowali się tym wybrani przez władze miejskie prosarze i prosiarki (to oni czuwali nad przebiegiem uroczystości, czy wysyłaniem zaproszeń). Bogatsi mieszkańcy miasta korzystali z bogato przystrojonych powozów. Z czasem i to zostało zabronione. Po dopełnieniu zaślubin młoda para z gośćmi udawała się do domu weselnego. Przepisy regulowały także dopuszczalną liczbę gości. Serwowano zwykle pięć czasem sześć dań, w tym dziczyznę i jedno z ryb. Późnym popołudniem między szóstą a siódmą przychodził czas deserów (marcepan lub kołacz) do którego podawano, choć nie dla wszystkich stanów dopuszczoną herbatę. Pito także kawę i czekoladę. Po nich przychodził czas na tańce. Przy czym i to regulowała ordynacja weselna określająca wysokość opłat dla muzykantów, kapel i cechowych zatwierdzonych do tego typu uroczystości. O ileż to upraszczało kwestię organizacji uroczystości, a jednocześnie ujednolicało. Praworządni obywatele stosowali się do owych wytycznych bez szemrania. A rodzina Chodowieckich, jako hołdujący prostocie członkowie kościoła ewangelicko-reformowanego przyzwyczajona była do powściągliwości. Byli pracowici i żyli skromnie.

A jednak żyli nie tylko prozą życia. Już ojciec Daniela który sumiennie wypełniał swój kupiecki obowiązek uciekał od nudy życia w niosące radość rysowanie. Z ołówkiem, piórkiem lub pędzlem w dłoni oddawał się kreowaniu nierzeczywistych światów i choć rysownikiem był przeciętnym był pasjonatem rysunku. Jego pasję przejął też najstarszy syn Daniel. Początkowo była to jedynie pasja uprawiana okazyjnie, z czasem jednak, kiedy okoliczności zmusiły młodego siedemnastoletniego człowieka do poszukiwania swej drogi życiowej, biorąc odpowiedzialność za losy matki i osieroconego rodzeństwa Daniel wyjechał do krewnych do Berlina. Usłyszał, iż pan Jakub Wessel uczeń pierwszego malarza pruskiego dworu Antoine`a Pesnego wróciwszy do Gdańska cieszy się wielkim powodzeniem malując wizerunki wysoko postawionych osobistości. Wziął zatem podróżny sakwojaż ze zmianą bielizny, pończochami zrobionymi przez matkę, kawałkiem toruńskiego piernika i Biblią i ruszył w drogę w ciasnym i dusznym pudle dyliżansu. Pierwsze zlecenie uzyskał od hugenockiej wspólnoty wyznaniowej. Była to akwaforta przedstawiająca króla Dawida. W Berlinie Chodowiecki nie posługiwał się już językiem polskim, ale przechowywał pamięć o przodkach ze strony ojca. Przez całe życie pamiętał o kraju pochodzenia. 
Wycieczka do Lasku Francuskiego
Z czasem jego domeną stała się ilustracja książkowa. Nigdy nie starał się skoncentrować uwagi czytelnika na ilustracji, miała być ona jedynie tłem książki, nie mniej to właśnie jego ilustracje pobudzały czytelniczą wyobraźnię i przyczyniały się do większej popularności książek. Gdańsk odwiedził dwukrotnie, raz w 1773 r. kiedy to został entuzjastycznie przyjęty przez gdańskie towarzystwo (cieszył się już pewną sławą zdobytą w Berlinie), drugi raz po śmierci matki w 1780 r., kiedy pojechał załatwić sprawy spadkowe i zabrać ze sobą do Berlina niezamężne siostry.
Choć większość życia spędził w Berlinie cały czas uważał się za Polaka. W liście do przyjaciółki i protektorki pisał, iż po ojcu jest Polakiem, potomkiem dzielnego narodu, który niebawem przestanie istnieć. Owa przynależność narodowa nie przeszkadzała mu być lojalnym obywatelem i urzędnikiem pruskim. Bunt zdaje się nie leży w naturze protestanta, no chyba, że chodzi o kwestie wiary.
Daniel nie rozstawał się ze swoim szkicownikiem, w którym dokumentował otaczającą go rzeczywistość. Bardzo podoba mi się rysunek Wycieczka do Lasku Francuskiego, który był satyrą na niedoszłą do skutku eskapadę poprzedzoną długotrwałymi przygotowaniami.  Zgromadzono wiktuały, upieczono ciasta, wynajęto osła, zaproszono kuzyna, który obiecał pojawić się ze skrzypcami. Na rysunku zabawny orszak prowadzi jedna z córek Daniela z koszykiem w ręku i przewieszonym na drągu pętem kiełbasy.  Za nią sunie osiołek z umieszczonymi w koszykach u jego boków dziećmi z prowadzącym go synem rysownika z przodu (z batem) i bratankiem (z tyłu). Spod ogona osiołka spadają na drogę jego odchody. Za nimi kroczą najstarsza z córek ze swą kuzynką, córka niesie koszyk z butelkami wina, kuzynka wielką pieczoną babę. Orszak zamyka syn przyjaciela i kuzyna grający na skrzypcach. 
Rysunek przypomina mi moją rodzinną wycieczkę na urodziny babci. Impreza ta także była długo dyskutowana, a my przygotowywaliśmy się do niej solidnie. Mama upiekła blachę ciasta, my kupiłyśmy sukienki. Podróż miała się odbyć samochodem, w związku z czym nie ograniczaliśmy się z bagażem. Jednak z powodu awarii układu hamulcowego zmuszeni byliśmy jechać pociągiem. Na pociąg się spóźniliśmy, bo tata źle nastawił budzik a o zmianie planów nie mogliśmy poinformować jubilatki z powodu awarii sieci telefonicznej. Spóźnieni z blachą ciasta w ręku, sukienkami, garniturem oraz objuczeni bagażami wkroczyliśmy na imprezę wywołując niemałe zdumienie. 
Chodowiecki utrwalał takie właśnie ulotne chwile, jak zamieszczony wyżej portret grupowy rodziny Chodowieckich (w pracowni malarza), na którym moją uwagę zwróciły wiszące na ścianach obrazy i wielka księga z ilustracjami oglądana przez jedną z córek. Wiele to mówi o zainteresowaniach i gustach rodziny Chodowieckich.
Ulica Długa w Gdańsku (z powodu przedproży, których dziś na Długiej nie ma ulica sprawia wrażenie niezwykle wąskiej) To mój kolejny ulubiony rysunek Daniela

Sporą kolekcję rysunków Daniela Chodowieckiego posiada Gdańskie Muzeum Narodowe. Niestety jako, że są to rysunki nie mogą być zbyt długo wystawiane na światło dzienne, stąd aby zapoznać się z nimi trzeba szczęścia.  Ponieważ w przyszłym roku przypada trzechsetna rocznica urodzin rysownika Muzeum planuje ją uczcić wystawą rysunków, na co już się cieszę. 

Książka Kaliny Zabuskiej jest bogato ilustrowana, a ponad połowa tych ilustracji to reprodukcje rysunków Chodowieckiego.  
Będąc w Gdańsku można w Domu Uphagena obejrzeć portrety małżonków Chodowieckich Daniela i jego żony Jeanne pędzla Antona Graffa (wybitnego malarza okresu oświecenia z Drezna).
Książkę przeczytałam w ramach  stosikowego losowania u Anny. Bardzo się cieszę, że dowiedziałam się czegoś nowego na temat osoby, którego losy poprzez ojca i miejsce urodzenia splatają się z moim miastem.  


środa, 13 sierpnia 2025

O pośpiechu i zapomnianej sztuce pisania listów

 

Mężczyzna piszący list i kobieta czytająca list Gabriel Metsu (źródło)

Pisałam już kiedyś o tym, ale że było to w 2012 roku wracam do tematu. 

I znowu zastanawiam się, czy ktoś dziś jeszcze pisze listy. Takie tradycyjne, wsadzane do koperty, na którą nakleja się znaczek i wrzuca do skrzynki pocztowej. A potem czeka i czeka, aż przyjdzie odpowiedź. Sama, choć byłam gorącą ich wielbicielką zaprzestałam tego procederu jakieś dwadzieścia lat temu, kiedy odkryłam zalety internetu. A pierwszą i najważniejszą była szybkość przesyłu i brak konieczności chodzenia na pocztę. Wraz z Magdą (moją najwierniejszą, albo jedną z dwóch najwierniejszych korespondentek) mawiałyśmy, iż napisać list to dla nas żaden problem ale pójść kupić znaczek i wysłać – z tym jest znacznie gorzej. Chodziłyśmy zatem z takim listem w torebce dniami, a nawet tygodniami i trafiał czasami do skrzynki mocno pomięty. Niemniej jego otrzymanie zawsze ogromnie nas radowało. Kiedy weszły w życie maile potrafiłyśmy pisać po dwa albo trzy dziennie. Bo wysławszy jeden niemal natychmiast przypominało się coś, o czym zapomniałyśmy napisać. Nigdy nie brakowało nam słów i pomysłów. Zawsze dziwiłam się koleżankom, które twierdziły, iż nie mają co pisać, bo nic się u nich nie dzieje. Może i nie działo się nic wokół, ale w głowie chyba musiało się coś dziać. No, ale pewnie trudno było im przelać to na ten wirtualny papier. Bo kiedy czasami odważyły się na to, ich listy były bardzo ciekawe.

I kiedy tak myślę o listach przypomina mi się pan Kapitan, o którym wspominałam tu lata temu. Był kolegą mojego taty, mieszkał w Oleśnicy i pisywali do siebie od czasu do czasu. Były to lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte. Nigdy nie czytałam tych listów, wszak nie ja byłam ich adresatką, ale wiedziałam, że przychodzą regularnie i cieszą Tatę. Mój tata bardzo lubił słowo pisane. Po jego odejściu napisałam do Pana Kapitana krótki list, w którym poinformowałam o mojej stracie oraz podziękowałam za wieloletnią wymianę listów z Tatą. On mi na to odpowiedział pełnym uszanowania listem, który zapoczątkował naszą korespondencję. Pan kapitan miał wówczas około osiemdziesiątki, ja byłam lekko licząc trzy dekady młodsza, nie spotkaliśmy się nigdy w życiu, a mieliśmy sobie wiele do napisania. Ujmowało mnie to, z jaką atencją i szacunkiem zwracał się Starszy Pan do takiej kozy, jaką wówczas byłam, choć było niebyło bardzo już dojrzałej kobiety. Pan Kapitan nigdzie już nie podróżował, z uwagi na stan zdrowia nie mógł ruszać się z domu, ale pisał o tym, co go interesowało, co czytał, co oglądał. Jego listy były niezwykłe. Pełne szacunku, mądrych spostrzeżeń, ale nie było w nich moralizatorstwa. Jedyna sprawa która go bulwersowała to było zniszczenie struktur marynarki wojennej w Polsce. Nie pamiętam, którą formację o to obwiniał, ale miotał gromy na błędne decyzje naszych przywódców. Zdaje się, że dzisiaj nadal marynarka wojenna nie dysponuje poza ORP Orzeł zwodowanym w latach osiemdziesiątych żadnym innym okrętem podwodnym.

Ale ad rem. Nasza korespondencja trwała kilka lat i było to miłe i pouczające doświadczenie. Po jego śmierci, o której poinformowała mnie żona Pana Kapitana korespondencja się urwała. Widocznie ani żona, ani dzieci nie przejawiały umiłowania do słowa pisanego.

Doceniam zalety dzisiejszej korespondencji mailowej. Zwłaszcza Podoba mi się szybkość dotarcia listu do adresata. Niestety z szybkością odpowiedzi bywa gorzej. Poza Magdą niewiele osób odpisuje na moje listy-maile, tak więc dawna rutyna codziennego sprawdzania poczty mailowej odchodzi do lamusa.

Dziś wiedząc, iż możemy pisać bez ograniczeń czasowych czy objętościowych i ulegając wszechogarniającemu pospiechowi piszemy szybko i niechlujnie. I nie zarzucam tego moim nielicznym korespondentkom, piszę na swoim przykładzie. Jakże często chcę dużo i szybko napisać – jakiś mail przed wyjściem z domu czy przed pójściem spać. Chcę w nim zawrzeć dużo treści, więc pędzę, aby szybciej. A po wysyłce, kiedy zajrzę do treści tego wysłanego listu, łapię się za głowę; zdania i myśli pourywane, skróty myślowe, oczywiste dla mnie, niekoniecznie dla odbiorcy. Chyba to właśnie w sztuce pisania listów było cenne; ów brak pośpiechu, możliwość niespiesznego formułowania myśli, czas na zastanowienie, aby jak najlepiej wyłuszczyć to, o czym pomyślała głowa. Dokąd my dziś tak biegniemy. Wciąż nam się spieszy.

Kilka dni temu byłam z mamą w poczekalni u lekarza. Przyznaję też nie lubię czekać i bardzo szybko ulegam zniecierpliwieniu, tyle, że moja ponad osiemdziesięcioletnia mama już po pięciu minut opóźnienia stwierdziła, że nie będzie dłużej czekać, bo nie ma czasu, a po piętnastu minutach odebrała pieniądze i wyszła.

I kiedy tak myślałam o dawnej epistolografii przypomniały mi się listy, które pisywał do mnie tata. Nie zaglądałam do nich od lat. Do niektórych nawet ponad czterdzieści. Dziś wyciągnęłam je, aby raz jeszcze wrócić do wspomnień. Pierwsze wysłane były kiedy miałam lat czternaście i spędzałam wakacje u babci. Widocznie tęskniłam za domem, bo tata tłumaczył mi dlaczego nie mogą teraz przyjechać z mamą i siostrą do babci, przepraszał i obiecywał, że się postarają znaleźć czas. Wydało się to dla mnie zaskakujące, iż na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych ludzie żyli też tak intensywnie, że nie mogli pozwolić sobie na krótki urlop. Okazuje się jednak, że wbrew moim wyobrażeniom i wspomnieniom ojcu ciężko było utrzymywać rodzinę, mimo, iż załapał się na kontrakt na statku Praca była ciężka i frustrująca, bo doskwierała tęsknota za domem, samotność i otoczenie osób, których jedynym celem życiowym były pieniądze. Zero możliwości jakiejkolwiek intelektualnej wymiany myśli. Jedyną przyjemnością było pisanie, w tym pisanie listów.

Van Gogh do brata
A ja uwielbiałam wakacje u babci, u której było mi wszystko wolno, miałam wiele swobody, bo babcia traktowała mnie, jak kumpelkę, z którą grała w karty i chodziła do lasu na jagody. Puszczała mnie do kina na filmy dla dorosłych i nie sprawdzała o której wracam do domu. A krótko do tej pory trzymana nastolatka, która zerwała się ze smyczy korzystała z tego z zadziwiającym rozsądkiem.

Kolejne listy tata przysyłał z morza. Temat przewodni to tęsknota i radość z tej namiastki kontaktów, jaką są listy. Listy, które się rozmijają, wysyłane okazją, idące tygodniami, a sprawiające mu ogromną radość. Nam także. Dziś po latach, kiedy sama jestem starsza od mojego taty, który wówczas pisał te listy do dorastającej nastolatki, a potem młodej kobiety, listy, którymi próbował doradzić, rozwiązać zaocznie problemy, uchronić przez niebezpieczeństwami czyhającymi na młodego człowieka tchną nieco anachronizmem i moralizatorstwem. Ale jest w nich dużo miłości, a mnie szklą się oczy, kiedy je czytam. Jakby na jedną chwilę wróciły te czasy kiedy oboje nie utraciliśmy niewinności, z jakiej obdarł nas wiek XXI.

I na nowo poznaję tatę, jako człowieka, który borykał się z problemami nielubianej pracy, której podjął się, aby zapewnić w miarę przyzwoite warunki życia rodzinie, a dla osoby, która nie miała smykałki do handlu i cwaniactwa nie było to łatwe, z samotnością, współpracownikami, z którymi nie mógł nawet porozmawiać, mimo, iż był skazany na ich towarzystwo całymi miesiącami. Szukałam czegoś o odwiedzanych krajach. Niestety praca na statku, w dodatku u prywatnego armatora to nie była wycieczka. Statek rzadko wpływał do portu, a nawet jeśli wpływał, to wyjście na miasto możliwe było tylko w określonych godzinach i to na krótko, porty z reguły były brudne i biedne, a sklepy kiepsko zaopatrzone. Pójście do centrum miasta było niezwykle rzadkie. A zdarzało się, że statek kilka miesięcy stał na redzie nie wpływając w ogóle do portu. No ale moje koleżanki zazdrościły taty marynarza, który raz na pół roku przywoził jeansy, kurtkę i kasety magnetofonowe. Tak, jak jedna z pierwszych na osiedlu miałam kasety Boney M a także Jeana Michela Jarre`a . Jakim cudem tata kupił te kasety do dziś pozostaje dla mnie zagadką, bo kiedy słuchał ich po raz pierwszy w domu nie spodobała mu się te muzyka. Mnie zachwyciła, do dziś uwielbiam Oxygene jest taki ożywczy, odświeżający, słyszę w nim uderzające o morski brzeg fale, krzyk mew, gwar dzieci).
tata do mojej małej siostry


Najbardziej rozczuliła mnie w tatowych listach nadzieja, że może i ja znajdę kiedyś radość w pisaniu, pociechę i wytchnienie w ciężkich chwilach. Sam ratował się pisaniem (listów i opowiadań) będąc zamkniętym w małej kajucie na statku (bez telewizji, internetu, radia, bez towarzystwa osób o podobnych zainteresowaniach).

Tata się nie mylił i ja znalazłam pociechę w pisaniu. I tak jak napisał, czasami piszemy niezależnie od tego, czy te listy dotrą do adresata, bo i tak będą zapisem chwili, czasu, myśli, emocji. Choć mimo wszystko miło jest otrzymywać listy.

Wyjątkowo jako ilustrację wpisu zamieściłam obraz, którego nie miałam okazji oglądać, nie pochodzący z moich "zbiorów", ale właśnie ten obraz zawierający dwie strony korespondencji bardzo mi tu pasował.

Coś ostatnio coraz częściej pojawiają się u mnie wpisy z serii rozmyślania. Kiedyś bywały na porządku dziennym, potem znikły na lata. I nie jest to brak tematów do pisania, bo wciąż wiele nieopisanych wizyt czeka na swoją kolej, ale tak mnie coś naszło na bardziej osobisty wątek.

piątek, 8 sierpnia 2025

Pewien komentarz przyczyną ciekawego (dla mnie) odkrycia w zakresie historii edukacji (własnej i gdańskiej)

I LO w Gdańsku
Dziś wpis wspomnieniowy. No cóż latek przybywa coraz chętniej człowiek oddaje się wspomnieniom. Na co dzień chodząc po mieście zazwyczaj mijamy wiele budynków nie zwracając na nie uwagi. Nawet, jeśli zastanowi nas skąd się wzięły, jaka była ich historia zaraz o tym zapominamy. Teraz, będąc wolnym człowiekiem i mając sporo czasu wybrałam się pod pomnik trzech krzyży przy stoczni gdańskiej. Znajduje się tam budynek I liceum ogólnokształcącego. Zrobiłam zdjęcie mojej „starej budy” i wysłałam koleżance, która pozazdrościła urody budynku. Zerknęłam do gedanopedii (najlepszego źródła wiedzy o moim mieście) aby przypomnieć sobie historię budynku. Zapewne słyszałam ją kiedyś, ale jak wiele rzeczy uleciała z pamięci. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy okazało się, iż losy mojej edukacji splotły się z losami jednej z najstarszych szkół średnich w Gdańsku i to dwukrotnie.
Budynek przy ul Wały Piastowskie 6 (kiedyś Placu Hanzy) od 1902 r. jest kolejną siedzibą Szkoły Realnej Św. Piotra i Pawła. Pierwsze wzmianki o tej szkole pochodzą z XV wieku (a dokładnie z 1436 r., kiedy to Rada Miejska powołała doń pierwszego stałego nauczyciela w miejsce wcześniej dochodzących). Szkoła mieściła się wówczas … i tu spotkała mnie kolejna niespodzianka przy kościele Św. Piotra i Pawła na Przedmieściu Gdańska w okolicy dzisiejszego Zaułka Ormiańskiego. Obecnie w pobliżu owego zaułka znajduje się Szkoła Podstawowa nr 67, do której uczęszczałam przez osiem lat. Tak więc moja edukacja splotła się z historią gdańskiej edukacji (że się tak patetycznie wyrażę). Zaczynałam ją nieopodal miejsca pierwszej siedziby jednej z najstarszych szkół średnich, a kontynuowałam w budynku będącym kolejną (ostatnią) siedzibą owej szkoły. Jeśli dodać do tego, że moja pierwsza praca to Muzeum Narodowe w Gdańsku – wcześniejsza siedziba Gdańskiego Gimnazjum Akademickiego to powinnam być nieźle wyedukowana (mogłam chłonąć wiedzę przez skórę. To oczywiście żarty, ale to odkrycie nie wiedzieć czemu bardzo mnie uradowało).

I LO od strony pomnika Trzech Krzyży
Naukę podstaw zaczynałam w szkole, w której pracował krewny naszego gdańskiego rysownika i rytownika, jednego z najbardziej znanych w XVIII wieku ilustratora książek Daniela Chodowieckiego. Być może i sam Daniel pobierał tam nauki, choć nie znalazłam takiej informacji ani w gedanopedii, ani w biografii malarza, którą obecnie studiuję (jednak nie jest to wykluczone, skoro jego krewny był tam rektorem, a szkoła ta wraz ze szkołą mariacką i szkołą św. Jana były uważane za najlepsze gdańskie szkoły parafialne). Chodowiecki pochodził z dobrze sytuowanej kupieckiej rodziny mieszczańskiej przejawiającej różnorakie zainteresowania związane nie tylko z pomnażaniem kapitału.
Pierwszą pracę odbywałam w miejscu, w którym kształcił się ojciec naszej XVII wiecznej bałtyckiej syreny Konstancji Czirenberg (którą to Konstancję wychwalali znawcy muzyki w niemal całej Europie, a o której pisałam we wpisie o znanych Gdańszczankach). Co ważniejsze Gdańskie Gimnazjum Akademickie kończył także Jan Heweliusz, gdański astronom.

Szkoła Realna, której siedzibę przeniesiono do nowego budynku przy Placu Hanzy do wybuchu wojny była największą i najnowocześniejszą szkołą średnią na terenie ówczesnych Prus Wschodnich.

Pomnik Trzech Krzyży w sąsiedztwie I LO
Zerknęłam na listę absolwentów I LO w Gdańsku, aby sprawdzić, jak to dziś wygląda. Za moich czasów najlepszym Liceum gdańskim była trójka (słynna topolówka), ale i jedynka znajdowała się w czołówce. Otóż na owej liście absolwentów można znaleźć sporo znanych nazwisk (w świecie polityki, kultury, nauki) Mnie najbardziej zaciekawiło nazwisko księdza Niedałtowskiego z kościoła św. Jana. Jest to jeden z niewielu księży, których niezwykle szanuję z uwagi na wysoką kulturę osobistą, tolerancję, oraz erudycję. Bardzo lubię słuchać jego wykładów. A rozczuliło mnie, kiedy w wykładzie wspominał, iż za dzieciaka bawił się z kolegami w wojnę w będącym wówczas w ruinie kościele św. Jana wspominając jednocześnie kręcony w jego wnętrzach  film Kolumbowie.

Przylegająca do budynku I LO siedziba Biblioteki PAN
I tak mi się splotły szkoły i edukacja w jedną całość która miała miejsce w moim ukochanym mieście. Zawsze interesowała mnie ta ciągłość historii, ten przesuwający się łańcuch pokoleń. Przejmujemy pałeczkę w sztafecie, a potem przekazujemy ją dalej.

Nie sądzę, aby ktokolwiek zechciał się wybrać do Gdańska, po to aby oglądać XX wieczny (nawet jeśli ciekawy) budynek, który ważny jest jedynie dla nas absolwentów (w tym roku mija 80 lecie szkoły). Jednak w jej pobliżu znajdują się chętnie odwiedzane przez przyjeżdzających miejsca. Z okien szkoły widać pomnik trzech krzyży upamiętniający pomordowanych w 1970 roku stoczniowców. Stoi on przed wejściem do byłej stoczni gdańskiej (dawniej Lenina), tej, przez której płot skakał Lechu. Dziś przed Stocznią wybudowano Europejskie Centrum Solidarności, które moim rówieśnikom przypomina młode lata i wywołuje wzruszenia, a młodszym odwiedzającym pokazuje czasy jakże dla nich odległe (i oby tak pozostało). Bo choć my wspominamy je z łezką rozrzewnienia były to straszne czasy. 
Jeśli zatem wybierzecie się pod Stocznię może rzucicie okiem na ceglany, czerwony budynek stojący po drugiej stronie ulicy, bo i on ma swoją ciekawą historię. A jeśli pójdziecie ulicą wzdłuż ścian szkoły zobaczycie przylegający doń budynek Biblioteki Polskiej Akademii Nauk. Pochodzi z tego samego okresu, co szkoła. 

Ta gdańska instytucja korzeniami sięga XV wieku (ale o tym może innym razem).  Pierwsze zbiory biblioteki miejskiej w Gdańsku przechowywano w budynku klasztoru franciszkanów. Tym samym, w którym znajdowało się Gdańskie Gimnazjum Akademickie, a w którym obecnie mieści się muzeum Narodowe. Jak widać tu wszystko się ze sobą wiąże. 

Na krużgankach dawnego klasztoru franciszkanów