Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 15 czerwca 2025

Polki na Montparnassie Sylwia Ziętek

Bilińska Nad brzegiem morza
Bycie kobietą w II połowie XIX wieku nie było łatwe. Na ziemiach dawniej polskich, a wówczas znajdujących się pod zaborami sytuacja była jeszcze cięższa. Zaborca nie życzył sobie wykształconych poddanych, a społeczeństwo nie chciało wykształconych kobiet. Te które miały aspiracje artystyczne nie miały możliwości kształcenia w wyższych szkołach publicznych. Istniejąca w Krakowie od początku XIX wieku Akademia Sztuk Pięknych nie przyjmowała pań (uzyskały one prawo kształcenia na ASP w latach dwudziestych przyszłego stulecia). Namiastką kształcenia akademickiego kobiet w dziedzinie malarstwa była powstała w 1867 r. szkoła rysunku Wojciecha Gersona. Istniała ona na ul. Smolnej 23 w Warszawie, dziś w tym miejscu powstaje luksusowy apartamentowiec. Uczono tam kobiety teorii sztuki i rysunku - szkicowania gipsowych modeli. Niewiele mogły się w owej szkole nauczyć nie mając możliwości malowania z natury, ale lepsza taka szkoła, niż żadna. Żywy model był niedostępny, już o akcie nie wspominając. A zatem co miała robić dziewczyna, która chciała zostać malarką. Nie pozostawało jej nic innego jak kształcenie za granicą. Kursy, lekcje rysunku w Monachium, Wiedniu i wreszcie Paryżu. Tylko skąd na to brać pieniądze; podróż, utrzymanie, opłata za naukę. Te które nie miały bogatych krewnych mogły liczyć jedynie na pomoc dobrych ludzi, tak jak Anna Bilińska czy Anna Pająkówna. Bilińska początkowo dostawała pieniądze od ojca (lekarza), potem, gdy ten zbankrutował musiała utrzymywać się sama z lekcji muzyki i rysunku. Później utrzymanie zapewnił jej zapis spadkowy od zmarłej przyjaciółki. Pająkówna miała bogatych mecenasów - właścicieli majątku w którym jej ojciec pracował jako stangret. Dostawała od nich spore stypendium.
Bilińska W oknie

W Paryżu powstała pierwsza szkoła prywatna ucząca kobiety malarstwa Academia Julian. Rodolphe Julian podobnie, jak Wojciech Gerson był akademikiem, odniósł spory sukces na paryskim salonie. Początkowo przygotowywał studentów do egzaminów do Ecole des Beaux - Arts (czyli Szkoły Sztuk Pięknych). Dzięki jego znajomościom studenci mieli ułatwiony dostęp do oficjalnych wystaw, w których jako członkowie zasiadali nauczyciele. Wśród kształcących się w Akademii panów byli Matisse, Bonnard, Mucha, Duchamp. Z czasem jego Akademia nastawiona głównie na cudzoziemców zaczęła też przyjmować kobiety.
Pierwszą kobietą Polką, która ukończyła z dużym sukcesem naukę w Akademii Juliana była Anna Bilińska (jeszcze nie Bogdanowicz).
Nauka kobiet odbywała się na innych zasadach, niż nauka mężczyzn. Musiała być zorganizowana w innych pomieszczeniach niż nauka mężczyzn, bowiem rodziny młodych panien (przeważnie z dobrych domów) życzyły sobie, aby dziewczęta nie stykały się z mężczyznami. Nie mogła zaistnieć jakakolwiek wątpliwość co do przestrzegania zasad moralnych i właściwego prowadzenia się dziewcząt, tak, aby nie zrujnować ich szans na rynku matrymonialnym. Kobiety wiedziały, iż zamążpójście najczęściej wiązać się będzie z rezygnacją z malowania (mało który mąż skłonny był tolerować artystyczne aspiracje żony), a już macierzyństwo niemal je wykluczało, niemniej chciały przynajmniej spróbować. W końcu niewielu, ale jednak niektórym udawało się połączyć ścieżkę kariery z małżeństwem, a nawet macierzyństwem.
Bilińska Murzynka


Lekcje dla pań kosztowały dwukrotnie więcej, niż lekcje dla ich kolegów. Panie miały mniej zajęć (musiały doceniać, że w ogóle je mają), a ich prace były rzadziej poprawiane (rzadziej udzielano im rad). W Akademii uczą się przyszłe malarki, które nie mogą zapominać o tym, iż są kobietami i nie mogą złamać sztywnych norm określających ich kobiecość. „Stroje w zależności od okoliczności i pory dnia zmienia się niekiedy po cztery razy w ciągu jednej doby. Suknie dzienne są najskromniejsze, najmniej ozdobione plisami, falbanami, drapowaniami, a ich tren znacznie krótszy niż w kreacjach popołudniowych. Dobór odpowiedniej tkaniny, dodatków, dekoltu, musi uwzględniać skomplikowane zasady danej klasy społecznej, a odstępstwo od nich naraża dobre imię kobiety na szwank” (str. 45). Od panów nikt nie wymagał odpowiedniego stroju. Rewolucyjność Akademii polegała między innymi na tym, iż panie mogły malować żywych modeli, w tym niemal prawie nagich mężczyzn z zasłoniętymi częściami intymnymi oraz modelki z odkrytym biustem. Założyciel szkoły twierdził, że jego uczennice czasami dorównują uzdolnieniami panom. Pogląd rewolucyjny na owe czasy. A jakie to były czasy? Otóż jeszcze do niedawna kobieta nie mogła wyjść sama z domu bez męskiego towarzystwa, kobieta nigdy nie zasiadała na piętrze dwupiętrowego omnibusu, aby nie pokazać fragmentu łydki podczas wchodzenia na górę, zgodnie z zarządzeniem ministra spraw wewnętrznych nie wolno jej nosić męskiego stroju poza uprawianiem sportu rowerowego, zgodnie z kodeksem cywilnym kobieta winna mężowi posłuszeństwo, nie ma ona praw do czynności prawnych i nie może samodzielnie dokonywać transakcji finansowych. Dopiero od 1907 r. kobieta mogła dysponować owocami swej pracy. Zastanawia mnie, jakim sposobem udzielające lekcji rysunku czy też śpiewu panie otrzymywały wynagrodzenie, czyżby odbywało się to za pośrednictwem męskiego przedstawiciela rodu, czy też zaprzyjaźnionego pana.
Bilińska Portret rzeźbiarza w pracowni

I coś co mnie kompletnie zaskoczyło, aż do 1965 r. mężatka nie mogła sama otworzyć rachunku bankowego ani podąć zatrudnienia bez zgody męża. Naprawdę nie doceniamy, jak wiele osiągnęłyśmy, choć wciąż wielu panów chciałoby i dziś wtłoczyć kobiety w gorsety oraz widzieć w roli wyłącznie matki i żony (czytaj gosposi i kochanki).

Sporą część książki zajmują losy wspomnianej już Anny Bilińskiej. Nic dziwnego, była pionierką, w dodatku osiągnęła sukces, w jej ślady poszły kolejne malarki. Czytałam jej biografię, ale z ciekawością przeczytałam ponownie o losach kobiety, której udało się tak wiele osiągnąć. Od maleńkiego pokoiku, w którym nie można nawet rozłożyć sztalug po wystawy w prestiżowych lokalizacjach.
W listach do swej miłości Wojciecha Grabowskiego (też malarza) pisze „Mam maleńki pokoik – zaledwie 2 ½ metra długości, a 2 szerokości. Toż aby malować moją martwą naturę muszę się brać na sposoby. Najpierw musiałam złożyć łóżko- dało mi to prawie metr kwadratowy wolnego miejsca. Pod ścianą na przewróconym małym tłumoczku usiadłam sama, mając na piecyku żelaznym po lewej ręce, na kartonie rozłożone farby; po prawej, przed łóżkiem, gdyż siedziałam bardzo nisko, również farby i pędzle; nie dalej zaś nad jeden metr przede mną, na worku z koksem panoszyła się martwa natura - przepych koloru. Kwiat kupiony jeszcze w Wiedniu za osiem guldenów (umyślnie wypisuję cenę, która mnie przeraża) ciemno pąsowy na zielonym adamaszkowym tle, deska przykryta szafirowo-seledynowym aksamitem, na to rzucona czarna koronkowa chustka i cekiny złote. W opisie wydaje się papuzio nieco, a jak pięknie odcienia te harmonizują w naturze. Przede mną w równej dla braku miejsca odległości z przedmiotem malowanym stało płótno, ale jak: nie mam sztalug, wysunęłam tedy skośnie stolik, o który prostopadle oparłam deskę od paki, służącą mi obecnie za stolnicę, pod deską- wiadro z wodą pokryte płaskim ręcznym tłumoczkiem, na niem zaś dopiero płótno. Czyż nie skomplikowane sztalugi.”. Niedługo otrzymuje w dorocznym konkursie organizowanym przez Akademię drugą nagrodę (jako jedna z dwóch nagrodzonych kobiet). Następnie jej portret kobiecy zostaje przyjęty i wystawiony na salonie. Na tym samym Salonie, na którym nie chciano wystawiać impresjonistów. Jest to ten Salon, na którym skandal wywołuje Portret Sargenta Madame X, a także pokazywany jest Hołd Pruski Matejki. Anna pisze bardzo krytycznie impresjonistach, co jest tym dziwniejsze, iż sama niedługo zacznie eksperymentować ze światłem (Bretonka na progu chaty z1889 r. to jeden z moich ulubionych obrazów Bilińskiej). Przybyła do Paryża pod koniec 1882 r. już półtora roku później maluje dwa wybitne portrety, w tym chyba dziś najbardziej znaną Murzynkę, co jest o tyle ciekawe, iż obraz ten zaginął w czasie wojny i pojawił się dopiero w 2011 r. na aukcji w Berlinie. Dziś znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, podobnie, jak większość zachowanych obrazów Bilińskiej. Natomiast pięć lat później zdobywa złoty medal i prawo do wystawiania na Salonie obrazów bez wcześniejszej kwalifikacji przez jury. Rozpoczyna się jej najlepszy czas, jest rozpoznawana we francuskich, angielskich, niemieckich kręgach sztuki, bywa porównywana do Holbeina, Halsa, Andrei del Sarto.
Bilińska Autoportret niedokończony
„Otrzymuje liczne zamówienia na portrety z paryskich kręgów arystokracji rosyjskiej i polskiej, galerie we Francji, ale też i w Londynie organizują jej indywidualne wystawy, co roku na Salonie jej obrazy zbierają pochwały” (str. 100). Kariera malarki zostaje niespodziewanie przerwana w wieku 39 lat. Umiera krótko po wyjściu za mąż za doktora Bogdanowicza. To mężowi, który dbał o spuściznę po żonie zawdzięczamy wiele informacji na temat Anny.

Czytałam biografie Stryjeńskiej, Boznańskiej, Mutter i Łempickiej może dlatego z większym zainteresowaniem skupiłam się na biografiach tych mniej znanych, tych, którym nie dane było zaistnieć w świadomości społecznej, a które podobnie, jak Anna kształciły się w Paryżu. Pierwsza z nich znana bardziej jako kochanka i matka, mniej jako malarka. Aniela Pająkówna była córką stangreta. Jej rodzina miała szczęście, iż trafiła do majątku Heleny i Mieczysława Pawlikowskich – on był pisarzem, dziennikarzem, taternikiem, założycielem pisma Nowa Reforma, mieli lewicowe poglądy i interesowali się sztuką. Anieli ufundowali stypendium i wysłali za granicę aby tam rozwijała swój talent.
Pająkówna Portret kobiety z kotem ( zdjęcie ze strony)

Aniela debiutuje na Salonie paryskim w 1889 r. studium chłopca. Jest ukształtowaną malarką, jednak nie udaje jej się osiągnąć dalszych sukcesów w Paryżu a zatem wraca w rodzinne strony,
Niestety Aniela poza niewątpliwym talentem była osobą niezwykle naiwną, a może spragnioną zainteresowania i uczuć, co spowodowało, iż była (jako protegowana Pawlikowskich i przez nich wspierana finansowo) niezwykle łakomym kąskiem. Początkowo padła ofiarą pisarza i krytyka literackiego, który rozkochał, deklarował małżeństwo, a potem wyłudził pieniądze, które miały stanowić jej posag. Aniela rzuca się w wir pracy, wystawia swoje płótna We Lwowie, Paryżu, Monachium, Wiedniu, Krakowie. Nie osiąga spektakularnych sukcesów, ale wyrabia sobie nazwisko. I wtedy poznaje Stanisława Przybyszewskiego, prawdziwego demona, rozkochującego w sobie kobiety. Jest wówczas żonaty z Dagny, ma romans z żoną Kasprowicza, ma piątkę dzieci z dwiema kobietami. Aniela zafascynowana jego osobowością ufa mu bezgranicznie i wierzy, że to ona będzie tą jedyną. Wspiera finansowo, znowu traci wszystkie pieniądze, zachodzi w ciążę i rodzi córkę Stanisławę (późniejszą autorkę Sprawy Dantona). Porzucona przez Przybyszewskiego ponownie znowu skupia się na malowaniu, jednocześnie zajmując się córką. Kobieta samotna z dzieckiem, malarka to ewenement.
Pająkówna Portret z córką (zdjęcie ze strony)
„Traci zamówienia na portrety, co więcej nie otrzymuje zgody na uczestnictwo w wystawach. Jej kariera malarska jest praktycznie skończona. W kręgach mieszczańskich XIX wiecznego społeczeństwa tego typu wyrzucanie poza nawias kobiet niezamężnych było powszechnie praktykowane. Łatka kobiety źle prowadzącej się niweczyła szanse na rynku matrymonialnym, ale też musiała być dotkliwa dla psychiki młodej matki, którą pogardliwie i ostentacyjnie lekceważono” (str.142). Aniela mogła ukrywać ciążę, mogła też oddać dziecko na wychowanie matce lub zamężnej siostrze, a jednak nie zrobiła tego, poświęciła się wychowaniu córki, nawiązała bardzo ciepłą relację z dzieckiem i nadal usiłowała malować. Namalowała bardzo nietypowy Autoportret z córką, w którym widać więź z dzieckiem i bliską relację. Otrzymując stypendium od swych mecenasów przeniosła się za granicę, gdzie nadal malowała wychowując córkę od czasu do czasu próbując nawiązać stosunki z ojcem dziecka (bezskutecznie). Pod koniec życia zamieszkała w Paryżu, gdzie wystawiała swoje prace na salonie niezależnych. Umiera w wieku 48 lat pozostawiając 12 letnią Stasię pod opieką krewnych. Zachowało się niewiele prac Anieli Pająkówny, wiele zaginęło w czasie wojny i znane są czasami z fotografii, a czasem tylko z opisu. Jednak te prace, które się zachowały pokazują, iż była nieprzeciętną malarką, a jej życiorys świadczy o tym, że była też nietuzinkową osobą, która dla swych aspiracji nie porzuciła dziecka, nie poddała się i potrafiła łączyć rolę matki z byciem malarką.
Halicka Lekcja czytania

Kolejną nie tak dobrze znaną malarką (jak wyżej wspomniane panie Olga, Zofia, Tamara, Mela) jest Alicja Halicka. Wiele świadczy o tym, iż była pierwszą malarką kubizmu, jednak podporządkowując się woli męża Ludwika Markusa (Marcousis) malarza kubisty ustępuje mu pola. Twierdził on, iż jeden kubista w rodzinie wystarczy. „W latach 1913-1916 Alicja jest jedną z pierwszych artystek, które tworzą zgodnie z regułami kubizmu. Gdyby nie to, że obrazy te pokazane zostaną światu kilkadziesiąt lat po ich powstaniu, nazwisko Halickiej znajdowałoby się we wszystkich opracowaniach dotyczących kubizmu” (str. 281). Halicka nie potrafiła wyjść z cienia męża nie chcąc z nim konkurować, ale zajęła się innymi dziedzinami sztuki, w których mogła się realizować. Robiła kolaże, projektowała kostiumy sceniczne, ilustrowała książki, zajmowała się scenografią. Po urodzeniu córki malowała, ale jedynie w domu (męża przy pracy, dziecko, służącą). To dzięki jej pracy mąż mógł poświęcać się sztuce, to jej projektom tkanin i wzorom tapet zawdzięczają utrzymanie. Dodatkowo Halicka dzięki swym kolażom (trójwymiarowym scenkom zwanym wytłaczanymi romansami) zyskała rozpoznawalność i zainteresowanie. Potrafiła znaleźć dla siebie taki rodzaj działalności twórczej, w którym mogła się realizować. Namalowany przez nią cykl obrazów krakowskiego Kazimierza został wystawiony w galerii Drouet, co przyniosło jej dalsze artystyczne propozycje.
Polki na Montparnasie to ciekawa pozycja dla osób zainteresowanych sztuką. Można tu odnaleźć biografie wielu polskich artystek (poza wspomnianymi wcześniej Maria Dulębianka, Irena Reno, Zofia Stankiewiczówna), przy czym nie są to spisane odrębnie życiorysy, a przeplatające się losy kobiet. Zawierają tak wiele informacji, że dobrze książkę mieć na półce, aby móc do niej sięgać w razie potrzeby.
Halicka Tancerki

Paryż dał tym wszystkim kobietom ogromną szansę, wyrwania się spod kurateli ojców, rodzin, społecznych oczekiwań, ale przede dał im wszystkim możliwość kształcenia i rozwoju, malowania i wystawiania swych prac. Dał dużo większą swobodę i poczucie wyzwolenia, mogły żyć tak jak chciały. I choć nadal był to świat zarezerwowany dla mężczyzn i żadna z malarek nie zyskała sławy dorównującej sławie mężczyzn to dziś po latach ich nazwiska wyłaniają się z cienia i przebiją do naszej świadomości.

Halicka Wytłaczane romanse (kolaże)
Zdjęcia są mego autorstwa, poza zdjęciami obrazów Pająkówny, których nie miałam okazji oglądać w galeriach, zgodnie z informacją na stronie, z której je pobrałam pierwsze znajduje się w Muzeum Narodowym w Warszawie, drugie w Krakowie. Widocznie nie miałam okazji na nie trafić. 

sobota, 31 maja 2025

Berlin niejednoznaczne wrażenia

Brama Brandenburska

Od czasu mojej wycieczki do Drezna przez Berlin minęły niemal trzy miesiące, a jeszcze nie zdążyłam opisać wrażeń. Być może nie spieszyło mi się, dlatego, iż owe wrażenia były mieszane, a może jak to często bywa nadmiar zdarzeń ostatnich dni wyparł je na rzecz włoskich czy choćby warszawskich. Z jednej strony nie żałuję wyjazdu; widziałam parę ciekawych miejsc, dobrze dogadywałam się ze współtowarzyszką podróży, przećwiczyłam podróż pociągiem (z reguły latam), a to w moim wieku niebagatelne doświadczenie. Pogoda, jak na marzec była nie niezła. Jednak Berlin, jako taki (podobnie jak wcześniej Mediolan) mnie nie zachwycił. Skupię się zatem na tym, co sprawiło mi (a w zasadzie nam, bo wrażenia miałyśmy podobne) największą przyjemność podczas półtorej dnia wędrowania po mieście.
Raistag z prawie niewidoczną kopułą

Pierwszą budowlą, do której dotarłyśmy w dniu przyjazdu był Raistag (siedziba Bundestagu- czyli niemiecki parlament). Budynek z końca XIX wieku zbudowany w stylu barokowym podobny do wielu innych, które widywałam już wcześniej w różnych miejscach Europy. Być może i ciekawy, ale w mojej opinii nie wyróżniał się niczym szczególnym. Tak myślałam początkowo. W dodatku ustawione wzdłuż jednej z fasad rusztowania nie dodawały mu uroku. Zniszczony w 1933 r. podczas pożaru odbudowany został w latach sześćdziesiątych.
Raistag z lepiej widoczną kopułą

Nie miałam też w pamięci żadnej interesującej historii, która pozwoliłaby mi na utożsamienie tego miejsca z jakimś istotnym dla mnie wydarzeniem.
Fragment muru ze stoczni gdańskiej z pamiątkową tablicą


Nie mniej od razu zwróciłam uwagę na fragment muru z tablicą pamiątkową. Początkowo myślałam, iż to kawałek muru berlińskiego, tego sławetnego (albo może raczej niesławnego) berlińskiego muru, który niegdyś dzielił Berlin na Zachodni i Wschodni. Uzasadniała to lokalizacja znajdującej się nieopodal Bramy Brandemburskiej, która przebiegała na granicy stref wpływów wschodniej (radzieckiej) i zachodniej (europejskiej). Tymczasem okazało się, iż był to fragment muru niegdyś otaczającego budynek Stoczni Gdańskiej (dawniej im. Lenina), tegoż samego muru, przez który skakał Lech Wałęsa w 1980 r.. A na nim tablica pamiątkowa poświęcona wkładowi Polski w budowę nowego porządku politycznego Europy „Dla upamiętnienia walki Solidarności o wolność i demokrację i wkładu Polski w ponowne zjednoczenie Niemiec i polityczną jedność Europy”. Od razu poczułam sympatię dla tego budynku i jego gospodarzy. Już nie wydawał mi się taki obcy i taki niemiecki. Jakkolwiek głupio to nie zabrzmi wychowywano mnie w przeświadczeniu, że Niemiec to wróg i długi czas wszystko, co niemieckie wydawało się obce.
Wewnątrz kopuły Raistagu

Ponieważ chciałyśmy wjechać na kopułę Raistagu, na której znajduje się punkt widokowy musiałam napisać maila do administracji parlamentu, aby uzyskać coś w rodzaju imiennego zaproszenia - zezwolenia na wizytę. Kiedy patrzyłam na owo zezwolenie z niemiecką pieczęcią, która mimo braku swastyki i tak kojarzy mi się z niemiecką gapą czułam się nieswojo. Pomijając jednak niezbyt komfortowe odczucia związane z wyglądem owego zezwolenia wjazd na kopułę Raistagu i wejście na jej szczyt przyniosły niezwykle pozytywne wrażenia. Nieraz na tym blogu wspominałam moją słabość do form kolistych, cylindrycznych, półokręgów i półkola.

Kopuła ma kształt przeszklonego półkola. Powstała wg projektu Normana Fostera w 1995 r. Kiedy po zjednoczeniu Niemiec (Wschodnich i Zachodnich) parlament musiano przystosować do nowych okoliczności ogłoszono konkurs na transparentną kopułę wieńczącą dach budynku. Co ciekawe w pierwotnym założeniu miała mieć zupełnie inny kształt - płaskiego przeszklenia przypominającego, jak twierdzą niektórzy stację benzynową. Na szczyt kopuły prowadzi spiralna rampa okalająca znajdujący się w środku odwrócony stożek obudowany lustrzanymi panelami. Wysokość kopuły wynosi 24 metry, zaś samego budynku Raistagu 47 metrów. Panele odbijają światło dzienne do wnętrza sali plenarnej znajdującej się na dole budynku, a jej niebieskie, a może fioletowe krzesła odbite w lustrach dają ciekawy widok. I nawet owa niemiecka „gapa” tym razem biała już nie razi. Co mnie bardzo ucieszyło to audioprzewodnik w języku polskim. Rzadko zdarza mi się trafić na polskojęzyczne przewodniki, a tu taka miła (kolejna) niespodzianka. Wspinając się na szczyt dachu czułam się fantastycznie, co jest o tyle dziwne, że nie cierpię wszelkiej wspinaczki. A tu dodatkowo zdarzył się mały cud - boląca dwa dni noga nagle ozdrowiała. Na godzinę zwiedzania wybrałyśmy porę zapadania zmierzchu, aby móc spojrzeć na miasto zarówno za dnia, jak i rozświetlone nocnymi latarniami.

Bardzo mi się spodobało połączenie futurystycznej kopuły z klasyczną formą. Rzadko chwalę nowoczesne budowle, ale ta kopuła to kolejny wyjątek potwierdzający regułę.
I mimo iż kopuła jest ogromna (wysokości połowy budynku) to oglądana z poziomu ziemi nie sprawia takiego wrażenia.

Punkty widokowe są dla nas zawsze bardzo atrakcyjną formą zwiedzania, gdyż pozwalają przyjrzeć się miastu z innej perspektywy, zorientować w rozkładzie przestrzeni miejskiej. Myślę, że dobrze byłoby na nie się wdrapać na początku zwiedzania, wówczas można nieco skorygować plany eksploracyjne. My na dach wjechałyśmy ostatniego dnia pobytu, więc nie było już czego korygować, ale to też dobry pomysł na takie podsumowanie wycieczki.
O ile z wjazdem na kopułę nie wiązałam żadnych nadziei, wręcz zakładałam, iż nic się nie stanie, o ile nie uda się nam tam wjechać, o tyle nie mogłam przegapić Bramy Brandenburskiej.
Brama Brandenburska
To tak jak z każdym z tych charakterystycznych dla miasta punktów, które doskonale znamy z filmów i fotografii (wieża Eiffela w Paryżu, Big Ben w Londynie, Koloseum w Rzymie, Bazylia Św. Piotra w Watykanie, Katedra w Mediolanie) - marzymy, aby zobaczyć je na żywo. Skonfrontować rzeczywistość z wyobrażeniami. W dodatku Brama ciekawiła mnie, jako dzieło Carla Gottharda Langhansa. Skąd to zainteresowanie dotąd nie znanym mi zupełnie architektem? Otóż kiedy zobaczyłam we Wrocławiu Synagogę Pod Białym Bocianem projektu Carla Ferdinanda Langhansa (syna Carla Gottharda) i przeczytałam, iż jego ojciec był sławnym śląskim architektem, tym od Bramy Brandenburskiej od razu pojawiła się myśl, że dobrze byłoby ją zobaczyć. Langhans ojciec tworzył pod wpływem Witruwiusza oraz antycznych odkryć dokonanych przez Wincelmana.
Brama od strony Placu
Brama od strony Alei Lipowej
Brama to jego najsłynniejsze dzieło wzorowane na ateńskich Propylejach. W tym miejscu na początku XVIII wieku stał mur celny wraz z Bramą gdzie pobierano opłaty od wwożonych towarów i rejestrowano towar. Pod koniec wieku bramę rozebrano i przebudowano w bardziej reprezentacyjnym stylu. Miała ona upamiętniać króla Prus Fryderyka II. W kolejnych latach przybywały jej zdobienia. Najbardziej znanym jej elementem jest charakterystyczna kwadryga (dwukołowy wóz zaprzężony w cztery konie), którym powozi półnaga Wiktoria bogini zwycięstwa z liśćmi laurowymi na głowie. Kwadryga jest autorstwa Gotfryda Schadova. Kwadryga podobnie, jak niegdyś rumaki z weneckiej Bazyliki Św. Marka została zabrana z Berlina do Paryża przez wojska Napoleona (za jego sprawą mnóstwo dzieł sztuki zmieniło swoją lokalizację). Dość szybko jednak została zwrócona do Berlina po upadku cesarza. W 1933 r. naziści świętowali tutaj przejęcie władzy przechodząc z pochodniami pod głównym łukiem Bramy.
W czasie wojny uległa pewnym zniszczeniom, o jej odbudowie zdecydowano dopiero w 1956 r. i o dziwo mimo licznych niesnasek pomiędzy oboma rządami (brama stała na granicy Berlina Wschodniego i Zachodniego) strony zgodnie współpracowały przy jej odbudowie. Wraz z upadkiem muru berlińskiego w 1989 r. odbyło się uroczyste otwarcie Bramy.
Dziś pod Bramą od strony Alei Lipowej odbywają się liczne manifestacje. Mam wrażenie, że obywa się ich tak wiele, że mało kto już wie, o co chodzi manifestantom. Co chyba ich nie zraża, najważniejsze, że coś się dzieje.
Aleja Lipowa Anny Bilińskiej Bogdanowicz

Aleja Lipowa tak pięknie uwieczniona na obrazie Anny Bilińskiej Bohdanowicz wygląda dziś… niezbyt reprezentacyjnie. Ot szeroka arteria, mocno zaśmiecona, z nielicznymi knajpkami mało zachęcającymi do odwiedzin, choć znalazłyśmy tam całkiem miłą cukierenkę. Zabrakło mi na niej lip, albo też było ich zbyt mało, aby uzasadniało to nazwę ulicy. Jej reprezentacyjny charakter niknie parę metrów od Bramy Brandenburskiej i pojawia się dopiero w okolicy Uniwersytetu Humboldtów (najstarszego berlińskiego uniwersytetu z początku XIX wieku. Najstarszy z XIX wieku? Ogarnęło mnie zdziwienie, gdzież mu tam do naszego uniwersytetu krakowskiego, którego historia sięga wieku XIV). Przestrzeń pomiędzy jest po prostu nijaka. Ale może to też po trochu wina pogody, wczesna wiosna, ogołocone z liści drzewa, pochmurnie. Tak Aleja Lipowa to jedno z większych rozczarowań berlińskich.
Katedra w Berlinie (Berliner Dom)

Kolejne miejsce, które zamierzałyśmy odwiedzić to Katedra Berlińska (Berliner Dom) Ta ewangelicka świątynia z przełomu wieków XIX i XX wg projektu Juliusa Carla Raschdorffa łączy dwa style renesans i barok. W jej podziemiach znajduje się krypta grobowa, w której pochowano ok 90 członków dynastii Hohenzollernów. Bardzo chciałam ją zobaczyć, ale nie weszłam do środka. Sama nie wiem dlaczego. Chyba z powodu zbyt małej ilości czasu i zbyt dużego zmęczenia. Pierwszego dnia dotarłyśmy za późno, a kolejnego miałyśmy w planach odwiedziny w muzeum, potem rozbolała mnie noga i tak jakoś wyszło. Sama katedra przyciąga wzrok swą dekoracyjnością i ogromem. Spatynowana zielonkawa kopula góruje nad otoczeniem. Nie sposób jej przeoczyć. Przed katedrą znajduje się rozległy skwer pełen młodych ludzi, nie braknie tu ulicznych śpiewaków i muzykantów. Myślę, że to jedno z sympatyczniejszych miejsc na odpoczynek, przysiąść na ławeczce w otoczeniu zieleni, pięknej klasyczne architektury i muzyki. Katedra znajduje się nieopodal Wyspy Muzeów. 

Niedaleko też stąd do Aleksanderplatz. I tu kolejne rozczarowanie. Ogromny plac, wydał mi się niemal pusty, poza wielką fontanną na środku ledwie zadrzewionego skweru. Choć tu znowu być może zawiniła pora roku (marzec i ogołocone drzewa). Wieża telewizyjna – nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Ot wysoka wieża z kulą u góry. Może gdybym nań wjechała napisałabym co innego. Wokół placu jadłodajnie z kiczowatymi reklamami jedzenia takimi, które mnie do jedzenia nie zachęcają. Miejsce w moim odczuciu nijakie.
Aleksanderplatz

Wieża telewizyjna

No i oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie odwiedziła przynajmniej jednej galerii sztuki.
Budynek Muzeum

Ponieważ Muzeum Pergamońskie jest tymczasowo nieczynne (i będzie nadal jeszcze przez jakieś dwanaście lat) wybrałyśmy zbiory Starej Galerii Narodowej. Sam budynek Galerii w klasycystycznym stylu jest niezwykle interesujący, a w dodatku zawiera interesujące zbiory malarstwa impresjonistycznego. Miałyśmy okazję poznać niemieckich impresjonistów, których obrazy nas zainteresowały. Zwłaszcza dwóch największych przedstawicieli tego nurtu Maxa Slevogt oraz Maxa Liebermanna. Nazwisko tego drugiego kojarzyłam z wystawy w Pałacu na wodzie w Łazienkach z 2023 r. i swego ówczesnego rozczarowania, kiedy okazało się, iż wystawa obejmuje jedynie dwa obrazy malarza. Teraz mogłam obejrzeć ich znacznie więcej. Bardzo lubię takie odkrycia. Impresjonizm lubię od zawsze, a niemiecki był mi jak dotąd nieznany. Obok tych dwóch wyżej wymienionych panów jego przedstawicielem jest także Lovis Cornith, którego Las Powódź nad jeziorem Starnberskim swego czasu zachwycił mnie we wrocławskim Muzeum Narodowym. 
Przedszkole w Amsterdamie Maxa Liebermanna
fragment obrazu
Tym razem ujęły mnie obrazy Slevogta i Liebermanna. A w szczególności rozczulający obrazek Przedszkola w Amsterdamie. Dzieciaczki w fartuszkach siedzące grzecznie na ławeczce pod okiem opiekunki zajętej robótką. Taki nieco nierealny widoczek, bo chciałabym zobaczyć grupkę niesfornych szkrabów siedzących bez ruchu i zajmujących się sami sobą. No ale na obrazie wszystko jest możliwe. A na przeciwnym biegunie Warsztat szewski coś w klimacie Vincenta i jego czarno-białych obrazów ludzi pracy. Bardzo podobały mi się jego obrazy malowane w Holandii, ledwie spojrzałam już wiedziałam, że to właśnie to miejsce.
Warsztat szewski Max Liebermann
Stevensift in Leiden Max Liebermann

Max Slevogt zauroczył mnie swoim niebieskim w tonacji obrazem Żaglówki na rzece Alster wieczorem. Jest tu wszystko co lubię – temat z wodą w tle, niebieskości we wszelkiej postaci, romantyczny nastój wieczorny i żaglówki, które zawsze wyglądają przepięknie. 

Żaglówki na rzece Alster wieczorem Max Slevogt 
Kiedy już po mało zachwycających zbiorach na parterze (poza salą malarstwa francuskiego) obejrzałyśmy zbiory impresjonistów na I piętrze i kiedy zmęczona nadmiarem wrażeń powiedziałam do Joanny, że nie mam siły na ani jeden więcej obraz i zaraz trzeba będzie mnie wynosić trafiłyśmy na salę z obrazami Moneta, Maneta, Pissarra, Van Gogha, Renoira, Toulouse Lautreca, Cezanne`a oraz Signaca. No i musiałam zmienić zdanie, bo nagle ożyłam i z obłędem w oku latałam od obrazu do obrazu chcąc zapamiętać każdy z nich.
Kasztan w rozkwicie Renoir

Dom wiejski w Ruell Edward Manet

Młyn de la Gallette Vincent van Gogh

I na koniec tej krótkiej wycieczki jeszcze jedno zaskoczenie katolicka świątynia z XVIII wieku w stylu klasycystycznym z wnętrzem tak ascetycznym, że byłam przekonana, iż to świątynia ewangelicka – one wg mojej wiedzy są zdecydowanie skromniejsze. Jest to katedra pod wezwaniem św. Jadwigi, a w zasadzie Hedwigii. Wzorowana na rzymskim panteonie świątynia kwadratowy budynek z okrągłą kopułą wewnątrz zaskakuje bielą i prostotą. Na białych kolumnach wsparta kopuła z oculusem nad nietypowym ołtarzem w formie półkuli. Ołtarz otoczony rzędem krzeseł ustawionych w kręgi. Kilka figur w bocznych wnękach (nawach, kaplicach?) W jednej z nich figura św. Piotra z XIV wieku. Całość dopełniają organy. Bardzo ciekawe wnętrze. Nie potrafię określić, czy mi się ono podoba, czy wręcz przeciwnie, ale muszę przyznać, że chyba po raz pierwszy widziałam takie wnętrze katolickiej świątyni. Ciekawe i odważne. 
Katedra Św. Jadwigi 

Wnętrze katedry


Święty Piotr z katedry św. Jadwigi
Podsumowując Berlin mi się trochę podobał i trochę nie podobał. Być może ponowna wizyta pozwoli mi zdecydować co przeważy w mojej ocenie.

sobota, 24 maja 2025

Abraham van den Blocke, czyli nasz rodzimy Bernini - ciąg dalszy gdańskich spacerów


Wielka Zbrojownia
Na początek mała dygresja. Chyba potrzebuję urlopu od emerytury. Prowadzę tak aktywne życie, że zaczyna mi brakować czasu na to co nazywa się dolce far niente. Kalendarz wypełniony na dwa tygodnie naprzód, sztuką jest się z kimś umówić. Ostatnio musiałam wybierać pomiędzy spotkaniem klubu dyskusyjnego w bibliotece, kuratorskim oprowadzaniem po wystawie w Oliwie, a wykładem z serii Memlingowskiej w Muzeum Narodowym. Wybrałam to ostatnie. I zostałam wynagrodzona nie tylko ciekawą prelekcją na temat tkanin szat anielskich u Memlinga z możliwością obejrzenia kilku XVI wiecznych wyrobów (bez pośrednictwa szklanej gabloty). Aksamit podbity jedwabiem – brzmi tak fantastycznie, że kusi, aby dotknąć. Dodatkowo otrzymałam w prezencie książkę. To tak na marginesie po kolejnym zapytaniu pracującej koleżanki, a co ty właściwie robisz całe dnie. No nudzę się proszę pani, nudzę.
Fontanna Neptuna, zwana niegdyś Studnią Neptuna
Jednym z rodzajów mojej aktywności są spacery. Czasami  połączone ze spotkaniami z przyjaciółkami, czasami odbywane solo. Jedne i drugie równie ciekawe. Nagle po kilkudziesięciu latach człowiek łapie się na tym, iż nie bardzo zna własne miasto. Tylu miejsc, jakie odwiedziłam w przeciągu dwóch ostatnich lat (niektóre po raz pierwszy) nie odwiedziłam w całym wcześniejszym życiu. Być może pracując byłam za bardzo skupiona na robocie i nie potrafiłam prawidłowo gospodarować czasem, ale raczej bywało tak, że praca wysysała wszelkie soki życiowe i wróciwszy do domu czekał ból głowy, zmęczenie i marzenie o weekendzie, który mijał zbyt szybko i nerwowo, bo w perspektywie czekał powrót do stresującej pracy. Kiedyś myślałam, iż to moja zbyt słaba konstrukcja psychofizyczna, dziś słyszę to samo z ust jeszcze pracujących koleżanek. I cóż - uśmiecham się wówczas, bo to by znaczyło, że wszystko ze mną było w porządku, to jedynie system pracy jest nie w porządku.
Część główna ołtarza w kościele Św. Jana Chrzest w Jordanie
Bardzo lubię owe spacery; niespieszne i odkrywcze. Van den Blocków poznałam za sprawą wizyty w kościele Św. Jana. Wróciwszy do domu zaczęłam szukać informacji i ze zdumieniem odkryłam, iż była to bardzo znana na przełomie XVI i XVII wieku niderlandzka rodzina artystów. Jeśli idzie o popularność Abrahama van den Blocke można by nazwać gdańskim odpowiednikiem Berniniego. Większość najbardziej znanych miejskich budowli nosi piętno jego pomysłu (czasami był to projekt, czasami dekoracje, a bywało, że i wykonawstwo). Van den Blockowie pochodzili z Mechelen (dzisiejsza Belgia). Abraham uczył się w warsztacie ojca Willema, nauki pobierał też u gdańskiego budowniczego Van Obberghena. Po dwunastu latach od osiedlenia otrzymał obywatelstwo gdańskie. W wieku dwudziestu pięciu lat został mistrzem cechu murarzy i rzeźbiarzy. Piął się dość szybo po szczeblach kariery, wkrótce otrzymał urząd rzeźbiarza miasta Gdańska, a nieco później głównego budowniczego miejskiego (po śmierci van Obberghena). Uważany był za reprezentanta manieryzmu niderlandzkiego. XVII wieczna architektura Gdańska pozostaje pod jego wpływem. Niemal każda ważniejsza budowla świecka była wznoszona lub zdobiona przy jego udziale (Złota Brama, Wielka Zbrojownia, Dwór Artusa, Studnia Neptuna, Złota Kamieniczka, Ołtarz w kościele Św. Jana, liczne epitafia i nagrobki). Był trzykrotnie żonaty, miał czternaścioro dzieci. Jego warsztat najpierw mieścił się przy ul. Węglarskiej, potem niedaleko Wieży Więziennej (prestiżowa lokalizacji tuż przy drodze królewskiej). Zmarł kilka dni po swoim ojcu i został pochowany w kościele Mariackim w północnej nawie (płyty nagrobnej nie udało mi się odnaleźć). Warsztat przejął jeden z uczniów van den Blocków żeniąc się z wdową po Abrahamie (z domu Kramer). Żadne z jego dzieci nie uzyskało takiej sławy, jak ojciec, stryjek Izaak, czy dziadek Willem.
Przez Złotą Bramę na Długą
Kiedy idzie się uliczkami miasta co chwila można spotkać się z którymś z dzieł Abrahama. Zaczynając od Drogi Królewskiej natrafiamy na Złotą Bramę. Znajdująca się tutaj w I poł. XIV wieku Brama nazywana była Długouliczną (od ulicy Długiej, na którą prowadzi). Można jeszcze tamtą bramę oglądać na obrazie Antona Mollera z 1601 r. Grosz czynszowy (w Ratuszu Miasta Gdańska). Twórcą nowej bramy powstałej na początku XVII wieku był Abraham. Z powodu zdobiących ją złoceń została nazwana Złotą Bramą. Ma dwie kondygnacje i przypomina Tryumfalny. Rzeżby posągi stojące na jej szczycie powstały już po śmieci projektanta, podobnie, jak łacińskie inskrypcje, z których najbardziej podoba mi się znajdująca się od strony ulicy Długiej Zgodą małe państwa wzrastają, niezgodą duże upadają. Po przejściu ulicy Długiej, która o paradoksie mierzy zaledwie około trzystu metrów dochodzimy do
Złota Brama od strony Długiej
Studni Neptuna. Dzisiaj jest to fontanna, wówczas studnia. Takie drewniane studnie znajdowały się niemal na każdej ulicy, bo to one drewnianymi (co dla mnie niepojęte) rurami doprowadzały wodę. 
W I poł. XVII wieku zastąpiono ją nową kamienną studnią udekorowaną posągiem króla mórz Neptuna. Zaprojektował ją Abraham na zlecenie Rady Miejskiej. On też wykonał kamienne elementy czaszy i obudowy. Posąg Neptuna odlał w brązie Piotr Husen. Całość zmontowano dopiero po śmierci architekta. 
Golas zdjęcie nocne

Golas za dnia
Studnia stoi przed Dworem Artusa. Oba (studnia i dwór) należą obok (Żurawia) do najbardziej rozpoznawalnych gdańskich widoków. Dwór Artusa był miejscem spotkań kupców i ośrodkiem życia towarzyskiego. Był siedzibą bractw cechów, które gromadziły elitę miasta. Dwór wzniesiono w połowie XIV wieku. Wielokrotnie był przebudowywany, jednak czasy rozkwitu przypadają na wieki XVI i XVII. To co dziś oglądamy to fasada stworzona przez Abrahama van den Blocke. Budynek ozdobiono posągami starożytnych bohaterów, alegoriami siły, sprawiedliwości, na szczycie posągiem Fortuny. Po obu stronach portalu umieszczono popiersia Zygmunta III Wazy, jego syna Władysława. 
Dwór Artusa (ten biały budynek z flagą Gdańska)

Dwór Artusa w zimowym anturażu
Kilkanaście metrów dalej znajduje się Złota kamienica. I ona jest zaprojektowana i wybudowana przez Abrahama. Nazwana Złotą od złotych dekoracji, które ją bogato zdobiły, albo też Domem Steffensa (jednego z jej kolejnych mieszkańców). Wzniesiona została na zamówienie ówczesnego burmistrza Gdańska Hansa Speymanna, którego nazwisko wiąże się z innym dziełem Van den Blocka (o czym poniżej). Na szczycie dachu znajduje się posąg, który mnie przypominał posąg Chrystusa pasterza, ale jak się okazuje z opisu w wielkiej Księdze miasta Gdańska jest to posąg bogini Fortuny. Na szczycie attyki znajdują się posągi Kleopatry, Edypa, Achilessa i Antygony, a poniżej popiersia znanych postaci, jak Solon, Scypion Afrykański, czy nawet król Zygmunt III Waza. Niżej znajdują się pędy winorośli i militaria wojenne. Nad portalem uosobienie miłosierdzia posąg przedstawiający matkę z dzieckiem na ręku.
Złota kamieniczka Długi Targ 41
Figura miłosierdzia nad portalem oraz wojenne militaria
Wszystkie wyżej wspomniane budowle mają oczywiście swój urok, są rozpoznawalne i niewątpliwie piękne. Mnie jednak najbardziej podoba się Wielka Zbrojownia, czyli Arsenał. Jej projekt pochodzi najprawdopodobniej od budowniczego miasta i mistrza Abrahama samego Van Obberghena. Abraham zatrudniony był przy wznoszeniu Zbrojowni oraz dekoracji (zwłaszcza jej wschodniej części wychodzącej na ulicę Piwną) - tej bardziej dekoracyjnej. Oczywiście biały piaskowiec który był często wykorzystywany przez Abrahama jest niezwykle eleganckim materiałem budowlanym, tym niemniej mnie bardzo podoba się połączenie czerwonej cegły z przeplatającymi ją pasami białego kamienia. Czy był to pomysł mistrza czy ucznia nie mam pojęcia, ale według mnie bardzo dobry. Dekoracje fasady podkreślają militarny charakter budynku; medaliony z głowami wojowników, kule armatnie, posąg bogini Minerwy tudzież Pallas Ateny (bogini słusznej wojny i sztuki. Nawiasem mówiąc jak można być boginią czegoś co niszczy i czegoś co buduje i tworzy jednocześnie. No skoro jest widać można). A swoją drogą bardzo właściwa patronka dla arsenału, jak i dla Akademii Sztuk Pięknych, która dziś jest mieści się na wyższych kondygnacjach budowli. Znajdująca się przed fasadą studzienka także jest autorstwa Abrahama. 
Studzienka przed Zbrojownią z Minerwą powyżej

Minerwa na Zbrojowni

Ozdobne rzygacze na budynku zbrojowni
Herb Gdańska na Zbrojowni

Zbrojownia w pełnej krasie
Skoro już znajdujemy się na ulicy Piwnej należy wejść do Kościoła Mariackiego. Znajduje się tam nagrobek powstały w warsztacie Abrahama. Jest to nagrobek rodziny Bahrów. Jest to niesamowite, iż w kościele Mariackim pozwolono na postawienie tak okazałego nagrobka jednemu z gdańskich rodów. Jak zauważycie w świątyni nie ma innych nagrobków. Ja przynajmniej ich nie znalazłam. Zarówno gdańszczanie, jak i władze duchowne nie chciały wyrazić zgody na stawianie komukolwiek nagrobka w świątyni, a tym samym wyróżnianie go w ten sposób. Kim byli Bahrowie? Otóż byli to teściowie burmistrza Speymanna. Bahr był bankierem, faktorem królów, udzielał im pożyczek, pośredniczył w transakcjach dworu, uzyskał z rąk króla szlachectwo (czyli taki nasz gdański Medyceusz XVII wieczny), pani Bahr urodziła dziewięcioro dzieci i była zacną niewiastą, jak wynika z inskrypcji nagrobnej. Burmistrz Speymann (także kolekcjoner dzieł sztuki, książek i militariów) postawił sobie za punkt honoru upamiętnienie teściów w tak godnym miejscu i to poprzez warsztat najbardziej wówczas rozpoznawalnego mistrza Abrahama van den Blocke. 
Nagrobek Bahrów w Kościele Mariackim


Początkowe opory przeciwko wyrażeniu zgody zostały usunięte dzięki ówczesnemu zwyczajowi przeganiania bydła poprzez transept kościoła. Miejsce, w którym stanął nagrobek uważano za mało godne i o niewielkiej wartości materialnej stąd odsprzedano je za niewielkie pieniądze. Początkowo też nie wyrażano zgody na tak imponującej wielkości nagrobek, jednak za wstawiennictwem szwagra burmistrza – członka Rady Miejskiej i na to wyrażono zgodę. Informacje te wyczytałam w artykule pani Marii Sadurskiej na stronie gdańskiej strefy prestiżu. Przyznam, iż to, że przez jeden z najstarszych kościołów przeganiano bydło niezmiernie mnie zdumiał. Abraham będący autorem i wykonawcą projektu nadał mu cechy renesansowe nawiązujące do sztuki antyku. Para małżonków klęczy z twarzami zwróconymi ku sobie. Nagrobek nie zawiera szczątków upamiętnionych, oni, jak kilka tysięcy gdańszczan sprzed wieków zostali pochowani pod płytą nagrobną pod posadzką kościoła. Podobno Abraham wzorował się na innym pomniku nagrobnym będącym dziełem jego ojca Willema- nagrobku rodziny Kos znajdującym się w Katedrze Oliwskiej.
Ołtarz główny w kościele Św. Jana


Ostatnim dziełem Abrahama, o którym chciałam wspomnieć jest Ołtarz Główny w kościele Św. Jana. To od niego zaczęło się moje zainteresowanie rodziną van den Blocków. Wspominałam o nim we wpisie poświęconym kościołowi Św. Jana.
Początkowo planowałam napisać tutaj jeszcze o Willemie i Izaaku. Jednak wpis i tak zrobił się bardzo obszerny więc dziś poprzestanę na Abrahamie, gdańskim Berninim.
Nieopodal kościoła Św. Jana znajduje się Eklerownia, jedna z moich ulubionych gdańskich cukierenko-kawiarenek, gdzie jak poziom cukru jest w normie mogę pozwolić sobie na takie szaleństwo.
  A jeśli cukier przekracza normę to chociaż kawusia i widok na gablotkę z eklerami