Łączna liczba wyświetleń

środa, 10 grudnia 2025

Wiesia moja druga mama

 


Dzieliło nas ponad trzysta kilometrów, ale zawsze była mi bardzo bliska. Była siostrą mojego taty, mamą chrzestną, która kochała bezwarunkowo, nigdy nie osądzała, niczego nie wymagała, nie obrażała się, nie narzucała ani swojego zdania ani obecności. Była, aby przytulić, zabrać na lody, albo na plac zabaw, byłam jej pierwszą zastępczą córką, kiedy nie miała jeszcze swoich dzieci. Pamiętam, jak chodziłyśmy razem na zakupy, albo w odwiedziny do którejś z ciotek. To były takie zwykłe czynności, które wykonywane razem nabierały cech odświętnych. Czasy bez telefonów i internetu, kiedy radość sprawiało wspólne wyjście na plac zabaw, czy wycieczka do ZOO, a już przejazd Maltanką to dopiero było przeżycie. Mieszkałam u niej, wujka i babci kilka miesięcy, kiedy rodzice wojażowali, a potem spędzałam połowę każdych wakacji. Kiedy była w pracy, ja bawiłam się na podwórku, a w porze powrotu wujostwa z Cegielskiego wychodziłam za furtkę podwórka aż do końca ulicy, gdzie niecierpliwie wypatrywałam cioci. Wujka się trochę bałam, był rubaszny i żartobliwy i miał brodę, a to mnie nieco deprymowało. Z ciocią czułam się bezpiecznie. W niedzielę chodziłyśmy do cukierni Wisienka po porcję lodów cassate. Potem w domu zjadaliśmy ciasto drożdżowe z bitą śmietaną (nie taką z torebki czy pojemnika w sprayu, ale taką z własnoręcznie ubitej śmietany), a do tego porcję lodów.

Podwieczorek z ciastem drożdżowym i lodami odtąd zawsze symbolizował dla mnie  poczucie bezpieczeństwa w rodzinnym gronie. W moim domu też było ciasto, bo mama piekła co tydzień, ale nie pamiętam takich podwieczorków. Uleciały z pamięci, albo miały inną atmosferę.

Jako studentka odwiedziłam ciocię wraz moją koleżanką. Przenocowałyśmy w Poznaniu podczas naszej szalonej eskapady do Krakowa. Było to dla mnie niesamowite przeżycie, moi rodzice nigdy nie pozwolili, aby nocował w domu ktokolwiek spoza rodziny. 

Potem nastało dorosłe życie. Ciocia miała już swoją rodzinę, a ja wsiąkłam w pracę, urządzanie mieszkania, własne życie w Gdańsku. Nadal odwiedzałam wujostwo, ale mimo, że zawsze miałyśmy dobre relacje nasze światy się nieco rozeszły.

Na któreś z urodzin zaprosiłam Wiesię do Warszawy do Teatru Muzycznego i okazało się, że łączy nas też wspólna pasja. Wiele osób zapraszałam do teatru, ale z niewieloma czułam się tam tak dobrze, rozumiałyśmy się bez słów i widziałam, jak wielką radość jej sprawiłam, autentyczną, nie udawaną. Od tego czasu często spotykałyśmy się w teatrze muzycznym w Poznaniu na różnych koncertach i musicalach. Z czasem dołączyła do nas jej córka Karolina. Dwa lata temu pojechałam do Wiesi do Inowrocławia, gdzie była w sanatorium. Spędziłyśmy tam kilka fantastycznych dni, na koncercie, spacerach, kawkach i deserach lodowych, do których ciocia miała słabość. Prowadziłyśmy długie rozmowy. Jak miło jest rozmawiać, kiedy nie musi się człowiek pilnować z każdym słowem, aby kogoś nie urazić, jak miło się rozmawia, kiedy tak wiele łączy; pasja poznawania, muzyka, książki. Co prawda czytałyśmy różną literaturę, ale obu dawała nam ona ogromną przyjemność. Ciocia bardzo lubiła podróżować, miała mniejsze możliwości, ale korzystała z tego co mogła zrealizować. Opowiadała, że jak nie ma z kim iść to po prostu wsiada choćby w autobus i jedzie do miasta jak to mawiała „polatać”- pooglądać sklepowe witryny, zajść do Grycana, którego lubiła chyba najbardziej na wielki puchar lodów z bitą śmietaną i polewą, czy nawet pójść na przedstawienie do osiedlowego domu kultury. 

Pamiętam, jak mnie zaskoczyła, kiedy umówiłyśmy się na obiad i spacer w Poznaniu. Mieszkała już wówczas prawie dziesięć kilometrów za miastem. Ja miałam bilet na wieczorny musical. Nie pamiętam, dlaczego nie umówiłyśmy się do teatru. 

Kiedy szłyśmy obejrzeć mój hotelowy pokój ciocia poprosiła, abyśmy weszły do kasy teatru zapytać o repertuar na kolejny miesiąc. W kasie zapytała, czy są jeszcze bilety na wieczorne przedstawienie. Były. Ciocia poszła wraz ze mną, tak ad hoc. Byłam w takim szoku, że zaniemówiłam. Taka spontaniczna decyzja była dla mnie czymś niesłychanym, zwłaszcza u osoby dość wiekowej. Pochodzę z rodziny, gdzie wszystko się planowało z dużym wyprzedzeniem. Zapytałam się cioci, jak wróci na swoją wioskę (największa wieś w Polsce, w zasadzie małe miasteczko), a ciocia mi na to wezmę sobie taksówkę i wrócę. I jak powiedziała tak zrobiła.

Kiedy nie miała z kim pójść do teatru, czy na koncert – szła sama. Mawiała, a co ja będę czekać, aż komuś będzie pasowało, życie jest na to za krótkie. Jak będę tak czekać to mogę nie pójść wcale. Razem z córką poleciała samolotem na wakacje. Po raz pierwszy w życiu leciała samolotem w wieku około osiemdziesięciu lat. Przysłała mi potem zdjęcie w szortach i kapeluszu z wielkim rondem. Wyglądała wspaniale. Czerpała z życia, korzystała z każdego dnia. Bardzo wspierała swoje córki i wnuki, ale też korzystała z czasu dla siebie; spotykała się z koleżankami i kolegami, chodziła na spacery i „latała” po mieście. Jeszcze rok temu sporo czytała i słuchała audiobooki. Oczywiście miała różne choroby, ale nie koncentrowała się na chodzeniu po lekarzach i robieniu badań. 

Zaproponowałam wspólny wyjazd do Wrocławia. I mimo ósmego krzyżyka na karku dzielnie dotrzymywała mi kroku, a jak się zmęczyła to po prostu poprosiła, aby zaprowadzić ją do naszego apartamentu, nie zmieniając moich planów ani troszkę. W tym roku miałyśmy jechać do Warszawy, cioci marzyły się Łazienki. 

W styczniu kiedy składała mi życzenia urodzinowe powiedziała, że chyba jest chora, ale nie zamierza się poddawać. Walczyła dzielnie. Niemal cały rok. Odwiedziłam ją w hospicjum, kiedy już ciężko było się jej komunikować, ale mimo męki odchodzenia na pożegnanie uśmiechała się do mnie, jakby chciała, aby to nasze pożegnanie było lżejsze. Zawsze myślała o innych. Mocno się przytuliłyśmy i mimo trudności z mówieniem powiedziała mi słowa, które mnie bardzo wzruszyły i musiałam mocno połykać łzy, aby się nie rozsypać.

Ostatecznie odeszła tydzień temu. Mam nadzieję, że spaceruje teraz po pięknych ogrodach Edenu, może podobnych do warszawskich Łazienek, których już nie zdążyła zobaczyć. Miałam szczęście, że było mi dane mieć taką drugą mamę, bo tak ją traktowałam. A ona traktowała mnie jak swoją trzecią córkę.  

Córki przepięknie ją pożegnały bardzo ciepłymi, pełnymi miłości słowami. Myślę, że uśmiechała się gdzieś z góry patrząc na nas. Wiesiu bardzo cię kochałam, ale Ty przecież o tym wiesz. 

poniedziałek, 1 grudnia 2025

Reminiscencje przy kopiowaniu bloga

Prowadziłam kiedyś bloga na innej platformie (wp). Z czasem zaginął on w czeluści internetu. Pomyślałam, że nie chciałabym kiedyś i tego bloga gdzieś zagubić; szkoda mi tych minionych zdarzeń, przeżyć, wspomnień, które tak prędko ulatują z pamięci. Mam słabość do starych wpisów; począwszy od tych infantylnych, pełnych zachwytów, do nieco bardziej przemyślanych, a wszystkie są zapisem autentycznych przeżyć.
Śladami profesora Langdona w Paryżu

Robienie kopii całości za pomocą narzędzi informatycznych wychodzi mi słabo, pojawiają się jakieś dziwne znaczki, jakiś chiński szyfr, stąd zabrałam się za żmudne kopiowanie wpisów, wpis po wpisie, wraz z komentarzami (usuwając zdjęcia, bo zabierają zbyt wiele miejsca). Zajęcie jest żmudne i pracochłonne, ale jakże przyjemne. Nie czytam wszystkiego, bo jest tego średnio pół tysiąca stron rocznie, a lat pisania już czternaście. Nie mniej czytam sobie wybiórczo wpisy i pojawiające się pod nimi komentarze. Przypominam pierwszych komentatorów oraz trafiam na pierwsze komentarze osób, które pozostały wiernymi czytelnikami do dzisiaj. Ileż książek mi polecono, o których zapomniałam, ile miejsc do odwiedzenia zasugerowano, których jeszcze nie odwiedziłam,  ile osób przestało się odzywać, a których mi bardzo żal. Tych dyskusji, które się nie odbyły, tej wymiany zdań, o którą dziś coraz trudniej. Ogarnia mnie sentyment. 

Ekstaza Św. Teresy Berniniego w kościele Santa Maria della Victoria (Rzym)

Kopiowanie jest zajęciem inspirującym. Dotarłam do wpisu na temat książki W ogrodzie pamięci Joanny Olczak - Ronikier i postanowiłam wypożyczyć kolejną książkę pisarki, w której historie tak miło było się zagłębić. Wypożyczyłam historię Piwnicy pod baranami. To chyba Piotr (bardzo zacofany w lekturze) mi zasugerował, Piotr, który nie odzywa się u mnie od lat, ale zawsze lajkuje nowe wpis na fb 😊 Nawiasem mówiąc Piwnicę pod baranami odwiedziłam po raz pierwszy już w okresie blogowym. Poznałam wówczas to kultowe zjawisko. Poznałam i przepadłam. Każda wizyta w Krakowie skutkuje nabyciem nowej płyty jednego z piwnicznych artystów. Nawiasem mówiąc, czy dziś jeszcze ktoś kupuje płyty, skoro tyle muzyki można pozyskać z internetu. Sama robię to coraz rzadziej, ale ten rodzaj muzyki trudno pozyskać z internetu. W samej Piwnicy przy krakowskim rynku byłam dwukrotnie. Jest to przeżycie nieporównywalne z żadnym innym koncertem piwnicznych artystów, bo stłoczeni na małej powierzchni piwnicznej izdebki stajemy się jakby piwniczną rodziną, która znalazła się na tej wysepce normalności. Ale też jest tam dla starszej pani bardzo niewygodnie. Siedzenie na desce czy twardym krześle przez ponad dwie godziny to spore wyzwanie dla naszych obolałych kości ogonowych, wiekowych kręgosłupów, drętwiejących nóg czy złaknionych powietrza astmatyków. Dlatego doświadczywszy zjawiska Piwnicy kolejne wystąpienia oglądam bądź to w Teatrze Słowackiego (jubileusze) bądź na występach gościnnych w Filharmonii Bałtyckiej. Ostatnio miałyśmy okazję po raz kolejny wraz z moją przyjaciółką Magdą doświadczyć tego niezwykłego katharsis w zeszłym miesiącu, kiedy to Piwnica wystąpiła ze swymi najlepszymi utworami w Gdańsku. Choć w przypadku Piwnicy trudno mówić o utworach słabszych. Niezmiernie nas cieszy fakt, iż do Piwnicy przybywają nowi, młodzi artyści. Będzie komu przejąć pałeczkę i poprowadzić Piwnicę dalej prze kolejne lata.

Londyn Temple Church
Swoją drogą widuję wielu blogerów, którzy bądź to zaprzestali prowadzenia blogów, bądź robią to sporadycznie, a którzy dość aktywnie udzielają się na f-b (jak choćby nieodżałowana Ada z krakowskiego bloga. Nieodżałowana – dlatego, iż nie mogę odżałować, iż zaprzestała prowadzenia bloga, Każdy wpis to było małe dzieło sztuki)

Ale wracając do procesu kopiowani - przypadkiem trafiłam na pierwszy komentarz Alicji. Alicji, czyli ardioli, którą poznałam osobiście w czerwcu podczas wycieczki do Wrocławia. A kilka dni temu Alicja odwiedziła mnie w Gdańsku. I znowuż koincydencja. Tym pierwszym skomentowanym postem był post o polskiej tradycji spędzania Świąt Bożego Narodzenia (musi być rodzinnie, przy suto zastawionym stole, z telewizją w tle, politycznymi dyskusjami i skłóconą rodziną, udajemy że się kochamy, kiedy tak naprawdę niemal każdy marzy, aby znaleźć się w tym czasie w zupełnie innym miejscu). I tym razem nasza rozmowa zahaczyła o temat rodzinnego spędzania świąt. Nic w tym dziwnego, wszak zbliża się czas świętowania. I choć nasze rodziny nie są ani patologiczne, ani skłócone to chyba każda z nas wolałaby ten czas spędzić inaczej, po swojemu.

Trafiłam na wpisy z serii Hugo na dobry początek tygodnia. Nowszych czytelników informuję, iż mam fioła na punkcie prozy Wiktora Hugo. Jeszcze do niedawna myślałam, iż jest to czas przeszły dokonany, iż proza Hugo jako nieprzystawalna do współczesności musiała się zestarzeć i „zramoleć” nawet w moich oczach, uszach i sercu. I wtedy sięgnęłam po audiobooka Nędznicy. Wysłuchałam w przeciągu kilku dni powieści o ponad tysiąc sześciuset stronach. Wprost nie mogłam się oderwać od słuchania, choć przecież doskonale znałam fabułę, a nawet niektóre cytaty, którymi raczyłam czytelników bloga, chyba do znudzenia. Spłakałam się okrutnie (może to efekt nadchodzącej, czy też posuwającej się wielkimi krokami starości) i doszłam do wniosku, że ten Hugo jednak umiał pisać, a choć czasy się zmieniły, okoliczności mamy inne, styl pisania także to jednak zachowania ludzkie i pewne zjawiska są nadal niezmienne. 

Kaplica Rosslyn w Szkocji
Przypomniałam też sobie blogerkę - trolla, która pod różnymi nickami występowała w blogosferze zamieszczając obraźliwe komentarze u osób, których poglądy jej nie odpowiadały. Pisywała też pochlebne komentarze sama u siebie. Nie wiem, czy teraz można to zweryfikować, pewnie jacyś bardziej doświadczeni blogerzy potrafią, w każdym razie wówczas było widać, iż osoba o kilku nickach jest jedną i tą samą osobą. Kiedy owa blogerka zaczęła obrażać inną osobę zamieszczającą u mnie komentarze wprowadziłam funkcję moderowania- czyli zatwierdzania komentarzy. A osobniczka usunęła wówczas wszystkie komentarze wcześniej u mnie zamieszczone. 

Jakże często trafiam na wpisy, iż po przeczytaniu któregoś z pisarzy zaraz sięgnę po kolejną jego książkę, a potem nie sięgam po żadną, bo coś innego wpada mi w ręce. Życie. Obietnice złożone samemu sobie nie zawsze bywają skuteczne. Może trzeba je składać innym. Swego czasu, kiedy przełożona oceniając moją pracę obniżyła mi ocenę za to, że pracuję po godzinach, co oznacza, iż nie potrafię zorganizować sobie pracy - obiecałam jej, iż nigdy więcej po godzinach nie będę pracować i słowa dotrzymałam. Z czego o dziwo, wcale nie była zadowolona. I jak tu ludziom dogodzić.

Zdarzył mi się też zabawny komentarz pod wpisem o biografii Dantego, w którym nieznany komentator zaklinał mnie, aby nie kupowała kolejnej powieści Dana Browna Inferno, a zamiast tego kupiła Wieczory florenckie pana Juliana Klaczko. Bo podobno jestem inteligentną osobą. No chyba się bloger pomylił, bowiem swego czasu zaczytywałam się w powieściach Dana Browna i choć właśnie na Infernie moja fascynacja autorem się zakończyła, to jednak zawdzięczam pisarzowi wiele pięknych podróży śladami jego bohatera po Rzymie, Paryżu, Londynie i Rosslyn. Nie mniej potraktowałam komentatora chyba trochę niesprawiedliwie, jak kogoś w rodzaju moherowego beretu, a tymczasem Wieczory florenckie pana Klaczki mogą być całkiem pouczającą lekturą. Aż mnie korci, aby po nie sięgnąć.  

Takie reminiscencje mnie naszły podczas kopiowania bloga. Wiele jeszcze pracy przede mną, bo nadal tkwię w roku 2013. Zatem być może pojawią się kolejne za jakiś czas wspomnienia.

Poza ostatnim zdjęciem nawiązującym do tytułu poleconej mi lektury pozostałe są ilustracją moich podróży śladami bohatera Dana Browna.

Jeden z wieczorów florenckich na Piazza Signoria
Dopisane po przeczytaniu wpisu u Małgosi Sztuka w papilotach.

Tak sobie pomyślałam, że choć piszę o sobie poprzez opisywanie tego, co mnie interesuje, to nie piszę o każdej swojej aktywności, każdym koncercie, wystawie, książce, podróży, o wykładach to już chyba wcale. Nie wspominam o rodzinie czy znajomych (no sporadycznie i trochę mimochodem). Nie czuję takiej potrzeby. Nie muszę się dzielić wszystkim, w czym uczestniczę. Nie robię tego, dla zaznaczenia ilości, a raczej utrwalenia jakości. Co też nie oznacza, iż te nieopisane aktywności są gorsze, czy mniej ważne. Jest to sztuka wyboru i potrzeba chwili. Bardzo rzadko zamieszczam tu moje zdjęcia. Nie mam nic przeciwko temu, że inni to robią, na pewno ciekawie jest zobaczyć, jak wygląda ktoś kogo znamy wirtualnie, ale nie jest to dla mnie niezbędne do wymiany myśli. Nie pisuję też recenzji (w zasadzie te moje wrażenia z lektur trudno nazwać recenzją) książek moich znajomych, przyjaciół, rodziny. To zapewne nieprofesjonalne, ale obawiam się bądź to braku obiektywizmu, bądź sprawienia komuś przykrości.