Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 12 października 2025

Lublin na wystawie, na wieży i w Ogrodzie Botanicznym

Lublin Grodzka i Sztukmistrz pana Kędziory

Kolejna w tym roku wycieczka do Lublina przez Warszawę okazała się strzałem w dziesiątkę. Najpierw był najlepszy w tym roku spektakl teatralny Żar w Teatrze Polonia, potem wystawa Co babie do pędzla w Lublinie. Tych doznań było już dość, aby uznać wycieczkę za udaną, a doszła do tego przepiękna, słoneczna pogoda, obejrzenie nowej rzeźby Mitoraja Tindaro w Warszawie, spacery po Starym Mieście w Lublinie, wizyta w Ogrodzie botanicznym, wejście na Wieżę Trynitarską i pyszne jedzonko w Mandragorze.







Wystawa Co babie do pędzla?
Jedna z lepszych tegorocznych wystaw, choć konkurencja była niezwykle wysoka (Konstancin, Warszawa, Mediolan, Drezno, Berlin, Poznań, Oliwa). W każdym razie wspaniałe przeżycie, możliwość poznania nowych nazwisk i nowych dzieł, a także powrotu do tych widzianych już wcześniej. O niektórych dziełach czytałam w różnych biografiach; na przykład Meli Muter (autoportret w księżycową noc, portret Staffa, portret ojca, Katalończyk, czy w końcu Smutny kraj). To właśnie obrazy Melani i Olgi B. dominowały na wystawie. Było ich zdecydowanie najwięcej. Choć sporo było też Anny Bilińskiej Bogdanowicz czy Zofii Stryjeńskiej. Ale zaskakująco wiele było nazwisk, o których nigdy nie słyszałam. Nie można oczywiście zapamiętać wszystkich. Ja w każdym razie zauważyłam, że najczęściej fotografowałam obrazy, które okazały się autorstwa pani Weissowej. Irena (Aneri) Weissowa prywatnie była żoną Wojciecha Weissa. Nazwisko będzie znane osobom interesującym się choć trochę sztuką. Niejednokrotnie spotykałam się z obrazami Wojciecha Weissa, ale do tej pory miałabym kłopot z wymienieniem tytułu jednego z nich. Dopiero niedawna wizyta w Pałacu Opatów w Oliwie na wystawie, o której już wspominałam Boznańska i inni twórcy XIX wieku (czy jakoś podobnie) wyryła w mojej pamięci Portret czeszącej się kobiety Wojciecha Weissa. Zieleń jej sukni przykuwa wzrok natychmiast po wejściu do Sali. Nie da się przejść obojętnie. Chyba lepiej to widać na wystawie, zdjęcie nie oddaje głębi owej szmaragdowej zieleni i jej powiedziałabym wszechobecności. Ale mogę się przecież mylić, siostra mojej przyjaciółki większą uwagę zwróciła na wiszący obok półakt kobiecy (też Weissa). Jak przeglądam obrazy Weissa pierwszy rzuca mi się w oczy Demon (skojarzenia ze Stanisławem Przybyszewskim jak najbardziej uzasadnione).

Wystawą tworzących pań byłam zachwycona. Ich ilość dorównuje ilości tworzących mężczyzn, choć jeśli odwiedzimy jakiekolwiek muzeum sztuki odniesiemy zgoła odmienne wrażenie. W tym roku odwiedzając różne muzea bawiłam się w szukanie obrazów kobiet, cieszyło mnie każde odkrycie, ale nie skłamię, jeśli napiszę, że stanowiły one zaledwie procent całości zbiorów. Może pomijając Willę Le Fleur gdzie przewaga panów nie jest aż tak dojmująca.

Jestem przekonana, że także w epokach wcześniejszych tworzących pań było dużo więcej, jednak upływ czasu spowodował, iż ich obrazy albo przepadły, albo też dziś są obrazami nieznanego autora (bądź zostały przypisane ojcu, mężowi, czy bratu). Ale nie będę się tu zagłębiać w tę tematykę. W dwóch sporych skrzydłach pałacu na pierwszym piętrze w kilku, a może nawet kilkunastu salach możemy zapoznać się z obrazami namalowanymi przez kobiety. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się część pierwsza wystawy, ale i druga ta bardziej modernistyczna warta była obejrzenia. W końcu udało mi się obejrzeć obrazy Anieli Pająkówny (kochanki Przybyszewskiego i matki jego córki), Marii Dulębianki -pisarki, feministki, działaczki społecznej, przyjaciółki a może partnerki Marii Konopnickiej, a także Marii Gażycz – malarki, która uczyła się u Wojciecha Gersona, a także w paryskiej akademii Julian (gdzie uczęszczały jej przyjaciółka Bilińska-Bogdanowicz, a także wspomniane wyżej panie Aniela i Maria). Mogłam też obejrzeć kilka obrazów Alicji Halickiej, którą poznałam w konstancińskiej wili La Fleur. O wszystkich tych paniach można poczytać w książce Polki na Montparnassie Sylwii Ziętek (polecam).
Portret czeszącej się kobiety W.Weiss
Zdziwiło mnie, iż w środowisku artystycznym tak wiele pań posługiwało się podwójnym nazwiskiem (Zofia Szymanowska-Lenartowicz, Stanisława Kraszewska-Kaniowa, Tekla Nowicka - Kwiatkowska, Małgorzata Łada-Maciągowa, Bronisława Rychter- Janowska, Maria Czajkowska-Kozicka. Ręka w górę kto zna któreś z tych nazwisk. No bo już Anna Bilińska-Bogdanowicz jest dobrze znana).

Czy podwójne nazwisko oznaczało „podczepienie się” pod męża czy też było oznaką feminizmu (pozostawiam swoje rodowe nazwisko, a przyjmuję nazwisko męża, bo inaczej byłoby nie do pomyślenia).

Jak wspomniałam moim odkryciem była Irena Weissowa. Na portalu Niezła sztuka określona została jako żona, matka i kobieta oddana domowemu ognisku. Malarką była tak trochę na marginesie życia. Urodziła się w 1888 r. a zmarła w 1981 r. Staram się unikać dat, ale te są znamienne. Raz że żyła bardzo długo (ponad dziewięćdziesiąt lat), a dwa, że żyła jeszcze za mojego życia, a dowiedziałam się o niej dopiero kilka tygodni temu. Urodzona w Łodzi, szybko przeniosła się do Warszawy, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych między innymi u Konrada Krzyżanowskiego i Xawerego Dunikowskiego. Krótko studiowała w Monachium, po czym wróciła do Krakowa. A ponieważ w Krakowie Akademia Sztuk Pięknych była jeszcze dla kobiet niedostępna uczyła się w pracowni Wojciecha Weissa. Nauczył w pracowniach na Kanoniczej i na Podzamczu, a zatem u stóp Wawelu. Irena po latach wspominała z nostalgią tamte lekcje w otoczeniu książek i z akompaniamentem skrzypcowej muzyki. 
Tańczące dzieci I. Weissowa

Po wyjściu za mąż starała się łączyć role żony, matki i malarki. Często określano jej obrazy, jako pozostające pod dużym wpływem sztuki męża. Przejrzałam jej obrazy na wspomnianym wyżej portalu Niezła sztuka. Najbardziej spodobała mi się Hanusia jedząca jabłko. Hanusia była córką malarki. Państwo Weissowie tworzyli zgodne i szczęśliwe małżeństwa, co w rodzinach artystów nie zdarza się chyba często.
Na lubelskiej wystawie moją uwagę zwróciły Tańczące dzieci. Mimo, iż dzieci kojarzą się nam ze zgiełkiem i hałasem mnie ten obraz tchnie spokojem i ciszą. Najpierw widzę pejzaż, a dopiero za chwilę trzymające się za ręce dwie dziewczynki i leżącego w trawie chłopca, który jest ledwie zarysowany. Patrzy na siostry czy koleżanki, a może czyta książkę. Uroczy obrazek.
Wnętrze I. Weissowa
Szalenie lubię obrazy wnętrz. Czy to pracownia malarska czy wnętrze dawnego salonu, wszystko wydaje mi się interesujące. Na obrazie Wnętrze widzimy krakowskie mieszkanie artystów przy ul. Straszewskiego 2 z pozującą na pierwszym pranie siostrą Ireny. Przepięknie odbija się światło słoneczne w zacienionym wnętrzu mieszkania na niebieskich ścianach. A mówią, że to zimny kolor. A ja bardzo go lubię, także na ścianach mieszkań. Co prawda nie widać tu okna, ale wiadomo, że jest. Wnętrze symbolizuje poczucie bezpieczeństwa.
W ogrodzie I. Weissowa


Kolejnym obrazem Aneri, który bardzo mi się spodobał był obraz zatytułowany W ogrodzie. Skojarzenie z świetlistymi obrazami Gierymskiego czy Mehoffera wydaje się jak najbardziej uzasadnione.

Wieża Trynitarska
Wieża Trynitarska
Podczas zeszłorocznej wizyty w Lublinie nie udało się wejść na Wieżę. Postanowiłam zebrać wszystkie siły i zmierzyć się ze wspinaczką, mimo, iż nie cierpię wchodzenia pod górę. Miałam duże wątpliwości czy uda mi się pokonać 207 schodków (z czego część była wąska i kręta). Udało się, choć dyszałam jak stary parowóz kiedy znalazłam się na szczycie. I zanim zabrałam się za podziwianie panoramy miasta musiałam najpierw dłuższą chwilę odpocząć. Widok ze szczytu rekompensował trudy wspinaczki. Wejście zaowocowało solennym przyrzeczeniem złożonym samej sobie, nigdy więcej wchodzenia po więcej niż stu schodach. Tydzień później wlazłam na wieżę Klimek w Grudziądzu. Jak widać słowność nie jest moją zaletą. Na moje usprawiedliwienie ma to jedynie, iż wejście na Wieżę Klimek było szerokie, wygodne i wcale niemęczące. Oczywiście trochę przesadzam z tym trudem wspinaczki, dla młodej, zdrowej osoby wejście nie wieżę nie będzie nawet wyzwaniem.
Widok z wieży


Sama wieża stanowiła początkowo część zabudowań kolegium jezuickiego, a dokładnie furtę klasztorną, czyli wejście do budynku. W XVII wieku podwyższono ją i przebudowano na dzwonnicę. Po kasacie klasztoru przekazano wieżę zakonowi trynitarzy (stąd nazwa). Na początku XIX wieku przejęło ją miasto.
j.w.
Wieża ma 40 metrów wysokości i jest doskonałym punktem widokowym. Mieści się w niej Muzeum Archidiecezjalne, a na szczycie znajduje się kawiarenka. Wchodząc na wieżę można obejrzeć rysunki i obrazy starego Lublina, rzeźby stanowiące niegdyś wyposażenie świątyń oraz jak na dzwonnicę przystało 4 dzwony (w tym Michał z lubelskiej fary i Marię największy z lubelskich dzwonów), znajdowała się też wystawa zbiorów z Muzeum KUL. Mnie najbardziej ucieszył portret Daniela Chodowieckiego litografia na papierze wg Antona Graffa - taki gdański akcent w Lublinie, a także litografie Wyczółkowskiego i rysunek Gierymskiego przedstawiające Lublin z XIX wieku. Te ryciny przedstawiające XIX wieczne miasta zawsze napawają nas nostalgią za czasem, który odszedł bezpowrotnie, czasem dorożek i gazowych latarni. Oczywiście w naszej wyobraźni nie ma miejsca na płynące nieczystościami rynsztoki, tony brudu i śmieci i inne mniej malarskie widoczki.
Gierymski Podwale (w tle wieża)
Myślę, że malarze kadrowali swoje widoki podobnie, jak my kadrujemy zdjęcia.

Ogród botaniczny

Ponieważ sporo odwiedzam różnego rodzaju galerii, postanowiłam dla odmiany podjechać do Ogrodu Botanicznego, zwłaszcza, iż znajduje się tam Dworek Kościuszków, o czym nie miałam pojęcia. Sam Dworek pochodzi z początków XVIII wieku, a od połowy wieku zamieszkiwał go stryj Tadeusza Kościuszki Jan Nepomucen Kościuszko- starosta krzemieniecki. Tadeusz przebywał u stryja dwukrotnie. Majątek nosił nazwę Sławinek i wielokrotnie potem zmieniał właścicieli i przeznaczenie. W związku z odkryciem źródła mineralnego pełnił też funkcję uzdrowiska, niestety przegrał konkurencję z Nałęczowem. Majątek ulegał rozdrobnieniu i degradacji. Po wojnie odkupił resztówkę Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej i przeznaczył go na Ogród Botaniczny, a pod koniec lat sześćdziesiątych przystąpiono do rozbudowy i renowacji Dworku.
Dworek Kościuszków
W Dworku odbywała się wystawa malarstwa pani Krystyny Rudzkiej Przychody pod apetycznym tytułem Zaowocowało malarstwo. Pani Krystyna maluje niezwykle dekoracyjne, ładne obrazki kwiatów. Dobrze się komponowały z tym stylizowanym na XIX wieczne wnętrzem nadając mu barwnych akcentów. W dworku znajdują się też pamiątki po Tadeuszu Kościuszce, główne jego portrety i szable oraz obrazy prezentujące Naczelnika. Są tutaj także pamiątki po patronce Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej.
Salon z wystawą obrazów pani Krystyny Rudzkiej Przychody
Pewnym zaskoczeniem okazała się pozorna nieobecność kogokolwiek w środku. Weszła, światła były zgaszone, okiennice ledwie otwarte i ani żywego ducha. Wołałam dzień dobry i nic. Nie było komu pokazać biletu. Dopiero kiedy wchodziłam do trzeciej salki wyszła jakaś pani i pozapalała światła twierdząc, że przemykam się tak cichutko, że nie słychać mnie wcale.
Salon z pamiątkami po Kościuszce

Urocze te kwiatki pani Krystyny

Sam Ogród jak to w Ogrodach Botanicznych bywa jest niezwykle urokliwy i mimo jesieni jeszcze dość barwny. Jego największą atrakcją są stawy i łączące je małe mostki.

Ogród botaniczny zejście do stawów

I parę jeszcze zdjęć
Aniela Pająkówna Autoportret


Maria Dulębianka Uwięziona


Maria Gażycz Portret kobiety


Alicja Halicka Rodzinna kolacja


Wanda Chełmońska Procesja

Wanda Chełmońska była córką Józefa Chełmońskiego (nieuznaną przez niego za córkę), choć już ja mowa była o talencie słynny tata przyznawał że talent odziedziczyła po ojcu.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Jestem bardzo rada z każdego komentarza, ale nie będę tolerować komentarzy agresywnych, wulgarnych, czy obrażających moich gości (innych komentatorów).