Łączna liczba wyświetleń

środa, 14 maja 2025

Majówka - czyli zielono mi i kolorowo i śpiewająco

Ogród botaniczny UW


Tegoroczna majówka (która w kalendarzu wolnego człowieka tradycyjnie wypada po zakończeniu długiego weekendu) stała pod znakiem sztuki z jednej strony i natury z drugiej. Razem z przyjaciółką postanowiłyśmy w przerwach między jedna wystawą a drugą, jednym teatralnym przedstawieniem a kolejnym odwiedzić tyle parków i ogrodów, ile się da. Pogoda nas nie rozpieszczała, gruba kurtka, czapka i ciepły sweter okazały się bardzo przydatne. W dodatku Magda miała rękawiczki, czego szczerze jej zazdrościłam. Mimo wiejącego dość silnie wiatru dziękowałyśmy bogom, iż oszczędzili nam deszczu. Iść z rozwianym włosem i pokrzepiać się kubkiem gorącej kawy (nawet kilka razy w ciągu dnia) było o wiele przyjemniej niż brodzić w kałużach i chować się pod parasolem.
Park Królewski w Brukseli

Kiedy odwiedzałam w tym roku Brukselę a potem Mediolan też szukałam  miejsc zielonych. Doszłam wówczas do wniosku (nie bez przyjemności), że my Polacy nie mamy się czego wstydzić w tej materii. Park Łazienkowski w Warszawie czy nawet park Oliwski moim zdaniem są zdecydowanie ładniejszym miejscem wypoczynku niż Park Królewski w Brukseli, czy park Sempione w Mediolanie.
Park Sempione w Mediolanie

Oczywiście może ktoś powiedzieć, że są tam inne, ładniejsze parki, ale mnie nie udało się ich odwiedzić. Wychodząc z Parku zwanego dumnie królewskim a mieszczącego się vis a vis brukselskiego pałacu byłam rozczarowana. Ani jego powierzchnia, ani znajdująca się tam zieleń, ani sceneria  nie predestynowały go moim zdaniem do nazwania królewskim. Upoważniało do tego jedynie sąsiedztwo. Przede wszystkim brakowało zacisznych zakątków i klimatycznych zadrzewionych alejek. Park przecinały szerokie deptaki odbierające urok zaciszności. Chyba z tego samego powodu nie lubię Ogrodu Saskiego z jego szerokopasmową aleją główną prowadzącą od Marszałkowskiej do Pomnika Nieznanego Żołnierza. Natomiast park Sempione był bardzo zanieczyszczony. Nie dojrzałam tam żadnych kwiatów czy kolorowych krzewów. Musiałam się mocno starać, aby zdjęcie stawu nie obejmowało pływających w wodzie plastikowych butelek, reklamówek i papierowych pudełek po fast foodach. Co z kolei przypomniało mi jeden z wiedeńskich parków znajdujących się przy Ringu (także zaśmiecony). Teren mediolańskiego parku był dość rozległy ale znowu mało sprzyjający schowaniu się gdzieś na ławeczce z książką w ręku. Sporo nasłonecznionej przestrzeni, mało prywatności.
Różaneczniki w Łazienkach

Dlatego z taką radością wybrałam się do Parku Łazienkowskiego. On jeszcze nigdy mnie nie zawiódł. Bywam tam dość często, niemal za każdym pobytem w stolicy, a nawet podczas weekendu potrafię znaleźć przytulny zakątek, jakąś ławeczkę na ustroniu, troszkę cienia w słoneczny dzień, mnóstwo zieleni, barwne kwietne kobierce, prowadzące donikąd alejki, ciekawe rzeźby i pomniki, akweny wodne. Ponieważ o Parku Łazienkowskim pisałam wcześniej dziś wspomnę dwa inne ogrody, które zawsze odwiedzam z dużą radością.
Budynek BUW

Pierwszy to Ogród na dachu Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Bardzo podoba mi się pomysł połączenia architektury z naturą, nawet, jeśli ta architektura jest taka powiedziałabym nieco industrialna. Generalnie nie przepadam za stalowymi konstrukcjami, ale te fioletowe i patynowane miedziane fasady, siatki w połączeniu z taflami szkła i sporą ilością zieleni tworzą spójną kompozycję wpisującą się w naturalne ukształtowanie terenu. A już zieleń na dachu biblioteki to ewenement. Budynek sprawia monumentalne wrażenie. Intrygują znajdujące się na ścianach od strony ulicy Dobrej tablice z fragmentami tekstów literackich. Fragmenty ksiąg w rożnych językach (między innymi staropolskim, staroruskim, greckim, arabskim, hebrajskim, czy nawet muzyczny zapis etiudy Karola Szymanowskiego) nadają szczególny charakter temu na wskroś nowoczesnemu budynkowi. Do budynki biblioteki prowadzi wysoki pasaż z przeszklonym dachem i sporą ilością zieleni. Wewnątrz pasażu (uliczki) znajdują się kawiarenki oraz księgarnia. W słoneczny, jasny dzień wnętrze pasażu aż się skrzy.
Pasaż wewnątrz BUW

Po przejściu wewnętrzną uliczką wchodzi się do bardzo ładnego ogródka z dużą ilością trawników, które służą młodzieży za legowisko w ciepły dzień. Aż im zazdroszczę, że mogą sobie zgłębiać wiedzę w tak pięknych okolicznościach przyrody. Z kwiatów najbardziej lubię znajdujące się tutaj piwonie. Niestety maj (mimo zawirowań pogodowych) to nie czas kwitnienia peoni, więc tym razem zachwyciły nas białe kule kwietne. Jak podpowiedziały Grażyna i Magda to kalina kulista. Latem pięknie kwitną nenufary w malutkich oczkach wodnych. Bardzo lubię drzewko przystrzyżone w kształcie parasola. Można się pod nim schronić w upalny dzień. Ozdobą parku są granitowe rzeźby Ryszarda Stryjeckiego. Mnie bardzo one przypadły do gustu.  Prostota pomysłu, rodzaj materiału, ich połysk – sprawia, iż przyciągają wzrok i świetnie się komponują w przestrzeni.
Budynek BUW od strony Wisły

Odwiedzający po raz pierwszy to miejsce z ciekawością wspinają się na dach. Kwiatów prawie tu nie ma, jest natomiast sporo różnorodnych krzewów, są druciane mostki i małe pergole prowadzące do dalszych zakątków ogrodu. Z dachu można oglądać zarówno Wisłę, kładkę Trzaskowskiego, Centrum Nauki i Techniki Kopernik, jak i Zamek Królewski czy Pałac Nauki i Kultury. Po raz pierwszy spotkałam się w tym roku z bzem niskopiennym na dachu ogrodu. Nie miałam pojęcia, że taki występuje w naturze.
Ogród dolny

Będąc na dachu można przez okrągłe okna zajrzeć do wnętrza biblioteki z jednej strony oglądając cztery kolumny z rzeźbami Adama Myjaka przedstawiającymi czterech filozofów szkoły warszawsko-lwowskiej z drugiej możemy popatrzeć na korzystających z księgozbiorów studentów i naukowców.


Granitowe rzeźby pana Stryjeckiego

Przepiękne śnieżnobiałe kule kaliny kulistej (co dopisuję po podpowiedzi)

Zaglądamy do wnętrza


Drzewo parasol

Drugim moim ulubionym miejscem zielonym jest Ogród Botaniczny Uniwersytetu Warszawskiego znajdujący się niemal tuż za wyjściem z Parku Łazienkowskiego. Myślę, że tutaj żadne słowa nie oddadzą uroku tego miejsca, więc oddaję pole zdjęciom. Tyle tu zieleni we wszelkich możliwych odcieniach, tyle różnorodności barw kwiatów, fantastyczne kręte wznoszące się w górę i w dół alejki- coś fantastycznego. W dodatku to co bardzo lubię tabliczki informacyjne.


W Ogrodzie Botanicznym









Nienasycone widokami zieleni odwiedziłyśmy też ogrody królewskie przy Zamku Królewskim. Po Łazienkach i Ogrodzie Botanicznym Ogrody te wydały nam się dość skromne.
Ogrody królewskie przy zamku





Byłyśmy też Ogrodzie Saski, którego nie zaszczyciłam nawet jednym zdjęciem.  Ogródek wokół willi La Fleur w Konstancinie to już odrębna historia. Jest to bardziej ogród sztuki, więc może przy okazji wpisu o kolejnej już wizycie w Konstancinie o nim wspomnę. O nim i o Parku Zdrojowym. Nie mniej majówkę uważam za niezwykle udaną. Oczy nasyciły widoki piękna natury i piękna sztuki. Czegóż trzeba więcej. A jeśli dodać do tego wyśmienite towarzystwo przyjaciółki to już pełnia szczęścia. No może za rok poprosimy dobre bogi o nieco mniej wiatru i nieco więcej stopni na termometrze. 
Za to zieleni, kolorów i śpiewu ptaków nam nie brakowało. 

wtorek, 29 kwietnia 2025

Byłam na szczycie Europy- Mont Blanc czy Monte Bianco


Zamieszczając zdjęcia na portalu społecznościowym napisałam o masywie górskim Monte Bianco nie spodziewając się, iż może to wywołać konsternację, czym owo Monte Bianco jest. Bardziej rozpowszechnioną nazwą jest u nas Mont Blanc - najwyższy szczyt Europy. Niektórzy podają, że najwyższy jest Elbrus położony na granicy pomiędzy Rosją a Gruzją. Z uwagi na spory dotyczące przebiegu granicy Euroazji Elbrus raz bywa zaliczany do szczytów Europejskich, innym zaś razem do szczytów Azjatyckich. A jest wysoki, liczy sobie ponad pięć i pół tysiąca metrów nad poziomem morza. Przepraszam, że nie będę podawała wysokości z dokładnością co do metra, bowiem są to jak dla mnie i tak niebotycznie wysokie szczyty. Tak, jak Europa z Azją spierają się o Elbrus tak Francuzi i Włosi spierają się o to do kogo należy Mont Blanc, czy Monte Bianco. Granica przebiega poprzez masyw górski i wg Włochów leży on na  terenie ich państwa, a wg Francuzów na ich terenie. Ponoć Komisja Europejska zaproponowała, aby uznać, iż masyw znajduje się na terenie Unii Europejskiej. I to byłoby może najlepsze rozwiązanie, które zakończyłoby spory i dyskusje o kawałek góry. Trzeba dodać majestatycznej i pięknej.

Moim marzeniem nigdy była nigdy wspinaczka i zdobywanie szczytów, jednak kiedy trafiła się okazja wjazdu na punkt widokowy na Mont Blanc grzechem byłoby nie skorzystać. Sprawdzić, na własnej skórze, jak to będzie zostać posągiem człowieka na posągu świata (górnolotnie, jak Kordian), czy może jak to będzie kiedy niebo ma się niemal na wyciągnięcie ręki, a całą Europę pod stopami. Spojrzeć na wszystko z góry, oderwać się od przyziemności, od tego, co ciągnie do ziemi.
W czasach Kordiana człowiek mimo rozterek duchowych mógł poczuć się przez chwilę wolny, dzisiaj kiedy na szczycie co chwila rozlega się dźwięk dzwonka telefonu trudniej o dystans. Tak, jest zasięg, wręcz znakomity. Niestety, bo cisza przynależna temu miejscu bywa zakłócana. Ale z drugiej strony trudno wymagać od człowieka, istoty ułomnej, aby nagle zespolił się z naturą i oddał wyłącznie byciu tu i teraz. Niektórym się to udało.
Taka okazja oderwania się od tego co ziemskie, możliwość spojrzenia z góry na ogrom natury oraz własną kruchość i skończoność nie trafia się często. To trochę, jak z tym lasem, co to przetrwa nas (przy czym las niekoniecznie nas przetrwa, ale góry na pewno). Jedynie pewne i niezmienne.
Kiedy myślę o górach na myśl przychodzi mi piosenka śpiewana przez miedzianowłosego Anioła Piwnicy pod baranami Dorotę Ślężak Tylko góry. 
Manifest o niezmienności, trwałości i pięknie zaśpiewany tak, że ja wstrzymuję oddech i przenoszę się do jakiejś arkadyjskiej krainy szczęśliwości, w której nie ma miejsca na nasze codzienne dramaty.
Co mnie uderzyło poza majestatem to była niezwykła biel skrząca się w promieniach słońca. Miałam ogromne szczęście, iż w dniu, w którym znalazłam się na punkcie widokowym było ciepło, słonecznie i doskonała widoczność. Byłam tam na początku kwietnia, zapewne o innej porze roku byłoby zielono i pięknie inaczej. Teraz było przede wszystkim biało. Biel zawsze daje odczucie czystości. Nie zbrukane ludzką stopą masy śnieżne niczym świąteczny obrus przykrywały zbocza. Przepraszam za to nazbyt metaforyczne porównanie.
Owe metr trzydzieści  wyżej, a wg niektórych robi różnicę
Chyba żadne słowa, a przynajmniej słowa amatora nie oddadzą uroku chwili. Mogę jedynie podzielić się zdjęciami - niedoskonałymi, a jednak mam nadzieję, że choć po trosze oddającymi urok tego miejsca. 
Warto było wjechać na punkt widokowy (nie jest to szczyt masywu, bowiem punkt znajduje się na wysokości 3466 metrów plus metr trzydzieści :) piszę tym razem z dokładnością do trzydziestu centymetrów, bowiem na najwyżej położonym miejscu platformy widokowej ustawiono 1,3 metrową mniejszą platformę, która rozbudza wyobraźnię turystów. Niektórzy uważają, że dopiero postawienie stopy na owej platformie sprawia, iż „zdobyli” szczyt, a wspięcie się po kilku schodkach stanowi wg nich nie lada wysiłek. 

Rzeczywiście na takiej wysokości zdarzają się zawroty głowy, a człowiek może się poczuć jak pijany, im wyżej jesteś tym ciężej się oddycha, dlatego nie poleca się wjazdu sercowcom i osobom cierpiącym na problemy z zachowaniem równowagi. Ja zaryzykowałam i … przeżyłam.
Po wjeździe na pierwszy przystanek, czyli mniej więcej w połowie drogi chełpliwie powiedziałam do wujostwa, iż nie rozumiem tych wszystkich gadek o trudnościach związanych z wjazdem na szczyt. Zaczęłam się podnosić od stołu, aby odnieść filiżankę po kawie do baru i szybciej niż się podniosłam usiadłam z powrotem na krzesełku, bowiem nieco mnie zarzuciło. Od tej pory spokorniałam i zaprzestałam wykonywanie gwałtownych ruchów. Zrozumiałam, jacy malutcy jesteśmy wobec ogromu gór, a jednocześnie jacy niezłomni, skoro potrafiliśmy je oswoić. I tylko należy mieć nadzieję, iż wjazdy nie staną się w najbliższym czasie tak powszechne jak na przykład wycieczki na morskie wybrzeże. Bo z bieli Monte Bianco pozostanie jedynie nazwa.













poniedziałek, 14 kwietnia 2025

Mediolan po raz kolejny

Duomo- znak rozpoznawczy Mediolanu
Po zeszłorocznych sześciogodzinnych odwiedzinach Mediolanu czułam niedosyt. Oczywiście wizyta w Refektarzu i tet a tet z Ostatnią Wieczerzą były tego warte, nie mniej chciałam zobaczyć coś więcej niż tylko dzieło Leonarda. Wiem, że wielu osobom Mediolan się nie podoba, podejrzewałam, że mogę do nich dołączyć, ale chciałam sama wyrobić sobie opinię.
Plany miałam dość skromne, a i tak, nie wszystkie udało się zrealizować. Będzie powód, aby powrócić. Co zatem zobaczyłam i co zrobiło na mnie największe wrażenie.
Santa Maria delle Grazie
Ponowna wizyta w Refektarzu Bazyliki Santa Maria delle Grazie.
Bazylika znana jest z Refektarza, czyli pomieszczenia, w którym bracia zakonni spożywali posiłki, tutaj znajduje się fresk Ostatnia Wieczerza Leonarda da Vinci. Włosi owo pomieszczenie  nazywają Cenacolo czyli Wieczernik. Jednak zanim wybierzemy się do Refektarza warto odwiedzić bazylikę będącą pięknym dziełem gotycko-renesansowej architektury. Prace nad budową zaczęto w latach sześćdziesiątych XV wieku. Jej budowę zlecił Lodovico Sforza, zwany Il Moro. Została zbudowana dla zakonu dominikanów i miała być rodowym mauzoleum Sforzów. Architektem był Guinforte Solari, ale to z nazwiskiem Bramantego jest najczęściej kojarzona. Zastosował on tu swe ulubione motywy architektoniczne – prezbiterium i transept zakończone półkolami (koło to też moja ulubiona forma w architekturze).
Bazylika Santa Maria delle Grazie od strony prezbiterium
Zafascynowała mnie lekkość i dekoracja wnętrza. Nie tyle poszczególne kaplice i ich dekorum, co jasność i barwność stropu, oraz prostota zastosowanych geometrycznych wzorów. Tu nie ma przesady, nie ma barokowego blichtru i nadmiaru, wszystko jest wyważone i po prostu ładne. Dodatkową atrakcją jest chiostro, czyli klasztorny krużganek - taki mini ogródek z oczkiem wodnym pośrodku otoczony portykami. Można przysiąść na murku i zapomnieć o zgiełku miasta.
Wnętrze Bazyliki Santa Maria delle Grazie

Chiostro
Pod koniec XVIII wieku klasztor uległ kasacie a pomieszczenia przeznaczono na koszary wojskowe. Zakonnicy odzyskali kościół i budynki klasztorne dopiero po początku XX wieku. Niestety w sierpniu 1943 r. kompleks został zbombardowany przez lotnictwo alianckie. Cudem można nazwać to, iż Ostatnia Wieczerza ocalała, mimo iż zniszczono budynek refektarza, a ocalała jedynie ściana, na której znajdowało się dzieło. Wspominałam o tym tutaj
scena centralna Ostatniej Wieczerzy
Kolejna wizyta w Refektarzu odbyła się w grupie z anglojęzycznym przewodnikiem i dzięki temu skorzystałam więcej niż rok temu (okazuje się, że mój włoski jest znacznie słabszy od angielskiego). Dzięki temu i dzięki lekturze książki Leonardo i Ostatnia Wieczerza Rossa Kinga. Za pierwszym razem skupiłam się na ogólnym wyglądzie dzieła, na całości kompozycji, na jego stanie zachowania. Tym razem mogłam oglądać detale. Pamiętając o tym, co pisał autor książki o dłoniach, pokarmie na stole, naczyniach, herbach nad freskiem głównie to na nie zwróciłam uwagę. I znowu poczułam się wybrana i szczęśliwa, że dane było mi obejrzeć ów cień geniusza Leonardo. Najpierw zastosowanie złej techniki nakładania farby powodujące jej łuszczenie się, potem upływ czasu, nieodpowiednie warunki użytkowania refektarza (był między innymi stajnią dla wojsk Napoleona, czy ścianą do ćwiczenia rzutów cegła dla jego żołdaków), a także polem do eksperymentowania przez konserwatorów amatorów.
Zdjęcie zniszczeń na dziedzińcu (1943 r.)
Przewodnik zaczął od stwierdzenia, iż mamy szczęście będąc tu i teraz i obcując z tak wielkim dziełem cudownie zachowanym. Właśnie to samo sobie pomyślałam sekundę wcześniej oglądając zdjęcia zniszczonego bombami refektarza z ocalałą jedyną ścianą (tą ścianą). Jak niewiele brakowało, abyśmy byli pozbawieni tego widoku. I już sama nie wiedziałam, co bardziej mnie zachwyca, dzieło mistrza nad mistrzami (a musicie wiedzieć, iż nigdy nie byłam wielką admiratorką Leonardo, to Michał Anioł był zawsze artystą którego podziwiałam i wręcz uwielbiałam), cudowne ocalenie dzieła, klimat sali będącej świadkiem historii, czy to, że mnie – wiekowej pani z kraju nad Wisłą dane jest takie doświadczenie. Już chociażby dla niego warto było się wybrać do Mediolanu ponownie. I jeśli polecę raz jeszcze nie wykluczone, iż znowu się tam wybiorę, bowiem atmosfera tego spotkania, wrażenia jakich się tam doświadcza są niepowtarzalne. Jest w tym coś z odświętności dawnego doświadczania teatralnych spektakli (owego sacrum, rzadko dziś spotykanego). Żadna wizyta w galerii sztuki nie dorówna temu doświadczeniu, bycia w miejscu dla którego dzieło zostało stworzone, miejscu które z nim współgra. Oczyma wyobraźni widzimy ustawione pod ścianami rzędy stołów, jedzących w milczeniu zakonników i czytającego mądre księgi lektora. I zapewne oni nie odczuwali tej odświętności, jaką my dziś odczuwamy- ot dekoracja ściany, coś na czym można zawiesić wzrok przeżuwając niezbyt smaczny posiłek. 
Duomo i kościół Św. Gotarda
Fragment Porta Centrale
Wydawało mi się, że każdy odwiedzający Mediolan pierwsze swe kroki skieruje do Cenacolo jednak wielu turystów Mediolan kojarzy głównie z Duomo (katedrą). Ta gotycka świątynia rzeczywiście może zauroczyć swą elegancją. Wykonana z białego i różowego alpejskiego marmuru sprawia wrażenie śnieżnobiałej. Szczególnie pięknie prezentuje się w słoneczny dzień, kiedy promienie odbijają się w bieli marmuru. A miałam szczęście dwukrotnie widzieć ją w słońcu. Jak to gotycka katedra jest niezwykle bogato zdobiona posągami, scenkami biblijnymi, płaskorzeźbami, maswerkami, iglicami i całym mnóstwem tych architektonicznych ażurowych dekoracji.
Fragment zdobień Duomo
Znamy ją, jako Duomo, jej nazwa to Katedra Narodzin Św. Marii. Początki świątyni sięgają końca XIV wieku, kiedy książę Gian Galeazzo Visconti wraz z arcybiskupem postanowili wyburzyć istniejącą tu wcześniej katedrę i wznieść nową. Prace nad budową trwały całe wieki, a fasadę ukończono dopiero na początku wieku XIX, zaś elementy dekoratorskie skończono układać w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku. Przez tyle lat świątynia była świadkiem licznych wydarzeń historycznych, z których najbardziej znanym jest koronacja Napoleona na króla Włoch w 1805 roku. Niestety nie powstało dzieło podobne do tego z koronacji w Notre Dame w Paryżu namalowanego przez Jacquesa Louisa Davida. Szkoda, bo moglibyśmy zobaczyć, jakim przemianom uległo wnętrze katedry.
Ogrom wnętrza, w którym człowiek ginie
Jest ona ogromna, fakt, iż może pomieścić czterdzieści tysięcy osób robi wrażenie. Długość ponad sto pięćdziesiąt metrów, szerokość około stu metrów. Jej ogrom odczuwamy będąc w środku stając przy jednym z filarów świątyni. Kolumny muszą być ogromne, aby udźwignąć ciężar sklepienia. Czy to osoba koronowanego tutaj Napoleona, czy podobieństwo gotyckich katedr, kolorowe witraże, czy coś innego sprawiło, iż od pierwszej chwili miałam wrażenie, jakbym znalazła się w paryskiej Notre Dame. Zupełnie inna na zewnątrz, a jednak we wnętrzu czułam się podobnie. Na tyle silne było owe wrażenie, że w pewnej chwili zaczęłam się dziwić co robi tutaj nagrobek rodu Medicich – tu we francuskiej katedrze. Wróć, jestem przecież w Mediolanie, a Medyceusze to włoski ród, więc nic dziwnego, że tutaj zostali pochowani, lub tylko uwiecznieni.
Fragment nagrobka Medyceuszy 
Czułam się tutaj wcale nie małym nic nie znaczącym robakiem, a przedstawicielem rodu ludzkiego, który potrafi takie fantastyczne domy boże budować. Owo sięganie nieba strzelistymi świątyniami, wznoszonymi z kamienia oraz szkła zawsze wprawiało mnie w podziw; bardziej żarliwa wiara sprawiająca, iż człowiek chciał oddać hołd Bogu, którego wielbił i którego się bał, niż pycha mająca pokazać wielkość człowieka potrafiącego takie dzieła tworzyć. Ja człowiek niewierzący czuję się w takich miejscach bezpiecznie i spokojnie. Niemal jak na starym cmentarzu. Może to zasługa porannej pory, gdy ludzi nie było jeszcze tak wielu, może ogromu przestrzeni, który sprawił, że nawet duża ilość osób ginie w tym wnętrzu rozpływając się w jego zakamarkach ale było tu wyjątkowo cicho i spokojnie. 
Część okna witrażowego

Witraż z muzeum katedralnego

Judyta ocinająca głowę Holoferrnesowi - fragment dekoracji z Muzeum Katedralnego
Tym co zachwyca we wnętrzach gotyckich katedr są ogromne witrażowe okna, które w świetle dziennym odbijają promienie słońca różnorodną feerią barw. I znowu jest żal, że nie można ich wszystkich obejrzeć dokładnie, bowiem są tak wysoko, że nawet zadarta w górę głowa dostrzega jedynie niższe elementy okiennych mozaik. Uwagę zwraca posąg świętego Bartłomieja, czyli mężczyzny obdartego ze skóry i tą skórą przepasanego. I choć brzmi to upiornie sam posąg nie straszy, gdyby nie wiedza nie zwróciłabym uwagi na zbyt wyeksponowane mięśnie i ścięgna. 
I tutaj, podobnie, jak w Bazylice Santa Maria delle Grazie bardziej zachwyca ogólny wizerunek, klimat wnętrza, niż poszczególne elementy wystroju. Podobno znajduje się tutaj około trzech i pół tysiąca rzeźb, z czego sporo z marmuru. Znajdują się one na różnej wysokości, podobnie, jak posągi zdobiące fasadę świątyni. Trudno ogarnąć je wszystkie wzrokiem. Można natomiast wielu z nich przyjrzeć się w Muzeum Katedralnym, gdzie znajdują się bądź to oryginały, bądź kopie owych posągów, rzygaczy, elementów wyposażenia wnętrza świątyni łącznie z arrasami czy projektami witraży. 
Posąg Św. Bartłomieja
Bilet do katedry obejmował także odwiedzenie kościoła Św. Gotarda. Ręka w górę, kto słyszał o takim świętym. Ja nie. Szukając informacji na temat świętego natykam się na taką, iż jedna z najstarszych romańskim świątyń w Strzelinie nosi jego imię. Jest to święty urodzony w Bawarii, zmarły w Hildesheimie. Po kanonizacji wiele osób pielgrzymowało do jego grobu między innymi Bolesław Krzywousty. Gotard był patronem chorych na podagrę i reumatyzm. Podagra to częsta dolegliwość władców, zwłaszcza tych, którzy folgowali sobie podczas posiłków. Na podagrę cierpiał też Azzone Visconti (jeden z władców Mediolanu), który zlecił budowę Świątyni Św. Gotarda. Zapewne wierzył, iż taki dar zjedna mu łaski świętego i uśnieży jego bóle. Kościółek jest niewielki, wyróżnia go przecudnej urody sześciokątna wieżyczka ozdobiona białymi kolumienkami (więcej o tym kościele pisze tutaj Ela) Wnętrze to jednonawowa świątynia z ołtarzem i malowidłami naściennymi na ścianie naprzeciw ołtarza za kilkoma kolumienkami. Bardzo skromna świątynia, najskromniejsza jaką oglądałam w Mediolanie, który lubi bogato dekorowane wnętrza.
Wieżyczka kościoła Św. Gotarda
O mały włos, a przegapiłabym tę świątynię, obchodząc dwukrotnie cały kompleks dookoła i nie znajdując wejścia. Widziałam otwarte drzwi do wnętrza, pytałam wychodzących zeń osób i wszystkie wskazywały przeciwny kierunek. Okazało się, iż wejście prowadzi z muzeum i znajduje się za salą numer dziewięć. Ja zaś wyszłam z muzeum nie znajdując wejścia do świątyni. Dopiero ponowna wizyta  (nie wiem, jakim cudem wpuszczono mnie po raz drugi na ten sam bilet; czyżby moja elokwencja będąca połączeniem angielsko-włoskiego z elementami polskiego) pozwoliła mi trafić do celu.
Wnętrze kościoła Św. Gotarda

freski na ścianie Św. Gotarda

Pinakoteka Brera.
Na dziedzińcu Pinakoteki Brera - Napoleon -Bóg Mars pokój czyniący 

Galerie sztuki należą do miejsc chętnie przeze mnie odwiedzanych. Przyjemność sprawia mi oglądanie pięknych rzeczy. I za każdym razem dokonuję nowych odkryć, moje prywatne muzeum wzbogaca się o kolejne eksponaty. Tym razem zaskoczył mnie posąg (rzeźba) Napoleona jako Boga Marsa pokój czyniącego wykonana przez Canovę. Napoleon zamówił u największego rzeźbiarza jego czasów swój posąg. Jednak rzeźba nie przyjęła się we Francji. Napoleonowi się ona też nie spodobała. Posąg stanął w Luwrze, a po upadku cesarza Burbonowie sprzedali ją księciu Wellington. Jednak jej klasyczny model i wyidealizowane rysy twarzy docenił wicekról Italii syn Józefiny. To on zlecił wykonanie brązowej repliki posągu. Znajduje się ona na dziedzińcu Pinakoteki Brera. Natomiast w sali numer XV znajduje się gipsowy model wyjęty z formy odlewniczej. Brązowy posąg był obecnie mało widoczny z powodu prac budowlanych na dziedzińcu pałacowym. Wygląda na to, że posąg zostanie otoczony eliptyczną lustrzaną instalacją. Natomiast gipsowy odlew prezentuje się całkiem nieźle, patrząc nań zastanawiałam się, jaka była przyczyna jego odrzucenia przez cesarza. Coś mu się w tym dziele nie spodobało. Za mało, czy za bardzo wyidealizowany?
gipsowy model Napoleona (Marsa)
Kolejne dzieło, które bardzo chciałam zobaczyć to Opłakiwanie zmarłego Chrystusa Andrei Mantegny. Od kiedy ujrzałam rysunek Mantegny ze zbiorów Barbary Johnson Piaseckiej zatytułowany Chrystus wstępujący do piekieł zaczęłam zwracać uwagę na dzieła tego twórcy. Wydają mi się one ponadczasowe, wyprzedzające epokę. Opłakiwanie zmarłego Chrystusa jest niezwykłe zarówno z uwagi na monochromatyzm, jak i nietypową pozycję Chrystusa z wysuwającymi się na pierwszy plan stopami, ze śladami po gwoździach, z niesamowitą dawką rozpaczy i cierpienia a jednocześnie spokoju. Na obrazie kontrastują ze sobą spokojna twarz Jezusa i ciepiąca twarz Maryi, która jest jakby sumą twarzy wszystkich matek, które utraciły swe dzieci. Twarz przedwcześnie postarzała i zbolała.
Andrea Mantegna Opłakiwanie Chrystusa
I za chwilę kolejne odkrycie Carlo Crivelli. Pisałam o nim tutaj  Od czasu, kiedy odkryłam go w londyńskiej National Galery nie potrafię przejść obojętnie obok jego obrazów. Znajomość nasza zaczęła się od tykwy vel ogórka, którego obecność na obrazie mnie zaintrygowała. Crivelli lubił dekorować swoje obrazy dużą ilością owoców, warzyw i kwiatów. Poza tym obfitują one w sporą ilość detali. Kiedy tylko ujrzałam te girlandy owoców na obrazach nie mogłam przejść obojętnie. Wisi tam kilka obrazów Carlo, ale mnie najbardziej spodobała się Matka Boska ze świeczką.
Matka boska ze świeczką Carlo Crivelli
Jest to malowidło wykonane na drewnie szybko schnącą farbą (temperą) i złotem. Stanowi ono centralną część poliptyku (wieloskrzydłowego ołtarza zdobionego malowidłami i rzeźbami charakterystycznymi dla późnego gotyku). Na tronie z marmuru otoczonym girlandą z owoców i warzyw zasiada Madonna z dzieciątkiem, które trzyma w rączkach gruszkę (symbol grzechu pierworodnego).
fragment centralny obrazu
Matka i dziecko mają twarze niemal kamienne, nie zdradzające emocji. Wzrok patrzącego skupia się na bogatej dekoracji, girlandy płodów ziemi, bogate wzorzyste tkaniny, klejnoty, marmurowy cokół, wazon z kwiatami i cienka długa świeca. Oczywiście każdy z tych przedmiotów ma znaczenie symboliczne, nic tu nie znajduje się przypadkowo. Dekoracyjność na obrazach Carla Crivellego jest jego znakiem rozpoznawczym, nadmiar i bogactwo sprawia, że chciałoby się dotknąć przedmiotów na obrazie, są nieskazitelne. Carlo malując ten obraz był u szczytu sławy, można zatem domniemywać, iż jego obraz odpowiadał zapotrzebowaniu zamawiających. I ich gustom.
Świeczka ledwie widoczna u dołu zdjęcia po lewej stronie (troszkę obcięłam zdjęcie)
Zupełnie inaczej przedstawia się rzecz z obrazem Pocałunek włoskiego malarza Francesco Hayeza (choć nazwisko brzmi jak dla mnie bardziej hiszpańsko). Nie pamiętam, czy to u Herberta czytałam o tym obrazie, a może u kogoś innego, dość, że zwróciłam nań uwagę. Obraz ma swą warstwę symboliczną; jest romantyzm, jest wydźwięk patriotyczny, alegoria zjednoczenia Włoch, jakie to jednak ma znaczenie. Najważniejsze jest to co przemawia do widza. A tym co do mnie przemawia jest żarliwość uczuć dwojga ludzi, dla których świat zdaje się nie istnieć. A także piękna, błyszcząca niczym jedwab materia odbijającej światło niebieskiej sukienki. Pod obrazem znajduje się kawałek takiej właśnie jedwabnej materii. Faktura materiału, jej blask, odbite w nim światło – wszystko to sprawia, że obraz przyciąga wzrok i sami już nie wiemy, co nas bardziej urzeka piękno uczuć, czy piękno przedmiotu, a może połączenie ich obu z talentem twórcy. Miałam okazję obejrzeć kilka dzieł tego malarza, jednak żadne z nich nie zapada tak mocno w pamięć, jak Pocałunek (il bacio).
Il bacio Francesco Hayez
Bazylika Świętego Ambrożego Jest jednym z najstarszych kościołów w Mediolanie. Pochodzi z IV wieku. Romański styl zawdzięcza późniejszej przebudowie. Wchodząc na dziedziniec przenosimy się w czasie do średniowiecza. Dziedziniec otoczony jest krużgankami, a jego ściany pokrywają fragmenty dawnych płyt nagrobnych oraz fragmenty wykopalisk archeologicznych. 
Na dziedzińcu Bazyliki Św. Ambrożego
Ponad otoczeniem góruje wieża dzwonnicy, a w zasadzie dwie wieże. Świątynia została wybudowana w dzielnicy, w której pochowano zamordowanych w trakcie prześladowań chrześcijan, stąd pierwotnie nazywana była Bazyliką Męczenników. Ambroży chciał w niej umieścić relikwie Gerwazego i Protazego - pierwszych męczenników Mediolanu. Mnie kojarzą się wyłącznie z Panem Tadeuszem. Ciekawe, czy dzisiejsza młodzież ma w zakresie lektur obowiązkowych czytanie Pana Tadeusza czy tylko jednej z ksiąg. A potem się dziwię, iż moim młodszym koleżankom liczba czterdzieści i cztery (oczywiście to nie Pan Tadeusz, a Dziady) nic nie mówi i patrzą na mnie, jak cielę na malowane wrota, kiedy ja słysząc czterdzieści i cztery natychmiast kojarzę to z Mickiewiczem. 
Mozaika w prezbiterium
W środku wydawałoby się dość skromnej świątyni w prezbiterium znajduje się ciekawa mozaika z IX wieku (Odkupiciel na tronie między męczennikami Protazym i Gerwazym z archaniołem Michałem i Gabrielem uzupełniona dwoma epizodami z życia Ambrożego). Zniszczona w 1943 r. została odtworzona z wykorzystaniem zachowanych fragmentów mozaiki.
Marmurowa ambona
Pod solidną marmurową amboną z XII wieku znajduje się oryginalny sarkofag z IV wieku. Pochowano tam rzymskiego dowódcę z czasów cesarza Teodozjusza. Sarkofag zdobią sceny ze starego i Nowego Testamentu.
Sarkofag pod amboną
Nad ołtarzem znajduje się baldachim wykonany z wykorzystaniem czterech antycznych kolumn.
W świątyni wiek IV przeplata się z wiekami XI i XII.
Wąż Mojżesza
Mnie zaciekawił wąż na kolumnie. Jest to rzeźba z X wieku znajdująca się na wczesno-rzymskiej kolumnie z granitu. Ma ona symbolizować węża Mojżesza, który wedle wierzeń przetrwał zmienne dzieje historii i trafił na dwór Cesarstwa Bizantyjskiego i zgodnie z wolą cesarza Bazylego II przywędrował na do Mediolanu.
Fragment płyty nagrobnej na dziedzińcu
Oczywiście kiedy mowa o świątyni Św. Ambrożego pojawia się zaraz legenda o diabelskiej kolumnie, będącej pamiątką po kuszeniu Ambrożego przez diabła (z dwoma dziurami w kolumnie będącymi śladem po diabelskich rogach).
Kościół Św. Maurycego
Wnętrze Św. Maurycego
Idąc ulicą Magenta (przy której znajduje się Bazylika Santa Maria delle Grazie) można dojść do Mediolańskiej Kaplicy Sykstyńskiej, czyli Kościoła Świętego Maurycego. W przeszłości był siedzibą żeńskiego klasztoru i należał do benedyktynów. Pochodzi z okresu wczesnego chrześcijaństwa, jednak został w przebudowany w XVI wieku i ozdobiony cyklem fresków przedstawiających historie biblijne oraz sceny z życia świętych. Pokrywają one każdą ścianę oraz sufit. Kościół podzielony jest na dwie części, wejście do drugiej części znajduje się po lewej stronie od ołtarza. Odnowione kilka lat temu freski mają intensywnie żywe kolory. Oczywiście nazywanie tego miejsca Mediolańską Sykstyną to gruba przesada, malarze nie tej klasy i obrazy nie tej wartości, ale jest to miejsce godne polecenia. 
Wnętrze drugiej sali kościoła Św. Maurycego
Cmentarz Monumentalny 
Kiedy przeczytałam, że jest to galeria na świeżym powietrzu pełna pięknych rzeźb, posągów, nagrobków nie mogłam odmówić sobie wizyty na tej nekropolii. Aby doń dotrzeć przeszłam przez niezbyt ciekawą dzielnicę zamieszkałą przez imigrantów (brzydką i brudną). Jakież było moje zaskoczenie, kiedy trafiłam na cmentarz. Świadectwo pychy i typowo włoskiego monumentalizmu. Tam nie ma nagrobków, są grobowce, nie ma kapliczek, są mini wieżowce. 
Aleja wieżowców nagrobnych
Mam wrażenie, iż mamy tu do czynienia z konkurencją rodów, komu uda się postawić największy, najokazalszy, najwspanialszy grobowiec. Przy czym architekci owych przybytków i twórcy posągów mieli chyba płacone od metra kwadratowego, więc pożegnajcie skromność i pokorę, jaką przejawia się wobec majestatu śmierci. Byłam zniesmaczona. Podobno wiele nagrobków zostało zaprojektowanych przez znanych artystów. Mnie się one nie podobały. Źle się tam czułam i dość szybko opuściłam to miejsce. Choć warto zobaczyć jako ciekawostkę.
Podsumowując Mediolan mnie nie zachwycił, jako  miasto. Duży, hałaśliwy, zatłoczony, brudny. Zabrakło mi tego czegoś, co sprawia, że miejsce nas przyzywa, że dobrze się tam czuję. 
Za to są tam miejsca i dzieła, które oglądałam z dużą radością, o części z nich napisałam powyżej. 
O ile Mediolan mnie nie zachwycił Ostatnią Wieczerzę mogłabym oglądać wciąż i wciąż, na Duomo nie mogłam się napatrzeć (a nie udało mi się wjechać na taras widokowy, więc ta atrakcja jeszcze przede mną), wizyta w Pinakotece była kolejnym spełnieniem marzeń, a Bazylika Św. Ambrożego zachwyciła pamiątkami przeszłości. Czeka mnie jeszcze wizyta na Zamku Sforzów i pewnie kilka interesujących galerii. 
Zabrakło mi natomiast zieleni, albo też nie potrafiłam jej znaleźć, zabrakło też klimatycznych uliczek z ciekawą architekturą. Uliczka Fiori Chiari wskazana na którymś z blogów jako pełna restauracyjek, kawiarni, lodziarni i sklepików była nie dość, że bardzo krótka, w dodatku całkiem zastawiona samochodami dostawczymi, a dwie z trzech lodziarni były zamknięte. Jeśli znacie lepszą stronę Mediolanu to poproszę o wskazówki, abym na przyszły raz mogła z nich skorzystać. Natomiast zupełnie niespodziewanie trafiłam na rzeźbę Igora Mitoraja, co mnie ogromnie ucieszyło. 
Mitoraj w Mediolanie
Miałam też szczęście do pogody, poza krótką chwilą ostatniego dnia pobytu (uwidocznioną zdjęciem powyżej) było ciepło, słonecznie, iście wiosennie.