Łączna liczba wyświetleń

sobota, 23 września 2023

Spotkania w drodze

U Ady na Kleparzu
Kiedy wspominam moje podróże poza odwiedzanymi miejscami dużo miejsca zajmują napotkani ludzie. Dzięki prowadzeniu bloga poznałam wirtualnie kilkanaście osób, które wydawały mi się pokrewnymi duszami. Tyle, że czym innym jest taka znajomość wirtualna, zwłaszcza, jeśli dziś niemodna sztuka epistolografii odeszła w zapomnienie i znajomość ta nie ma szansy rozwoju, a czym innym spotkanie w realnym świecie i choćby najkrótsza rozmowa nie będąca kurtuazyjną wymianą grzeczności i komplementów.
Przez długi czas unikałam, jak ognia spotkań z tymi wirtualnie poznanymi osobami obawiając się rozczarowania. Albo tą drugą osobą, albo też tym, że ja okażę się mało interesującą osobą, zbyt przyziemną, nie potrafiącą się ładnie wysławiać, po prostu nudną.
Kiedyś wspomniałam o planowanej podróży do Paryża i odezwała się do mnie Czara (Małgosia) z propozycją spotkania. Nie wypadało odmówić, choć miałam spore obiekcje. Małgosia pisała tak ciekawie, miała ogromny zasób słów, czasami musiałam sprawdzać ich znaczenie w słowniku. A cóż ja, osoba o wykształceniu co prawda humanistycznym (prawnik), ale nie oczytana, nieobyta, nieznająca języków, potrafiąca coś tam sklecić i napisać, ale zapominająca języka w gębie w rozmowie nawet ze znajomymi, a cóż dopiero z kimś nowo poznanym.  Małgosia najpierw spotkała się ze mną sama i oprowadziła po Montmartrze, pięknie opowiedziała o dzielnicy i artystach tu mieszkających (to wtedy usłyszałam po raz pierwszy o Suzane Valadon i jej synu), a kolejnego dnia spotkałyśmy się jeszcze z Joanną (fantastycznie piszącą o kulturze i sztuce, znawczynią teatru i stosunków międzynarodowych).
Przy winnicy na Montmartrze z Czarą

Rozmawiało się nam, jakbyś się znały od lat i o dziwo, ja również miałam coś do powiedzenia. W życiu nie prowadziłam wcześniej tak interesujących rozmów. A kiedy pod koniec spotkania przyznałam się, iż miałam duże obawy, czy nie rozczaruję swoich rozmówczyń usłyszałam, że dziewczyny też się trochę tego obawiały. Byłam w szoku. One, z taką wiedzą, tak ciekawie piszące miałyby się obawiać spotkania ze mną - która nazywałam się grafomanką i która miałam świadomość tego, jak wiele mam braków w lekturze, czy znajomości kultury i sztuki.
Pod domem, w którym mieszkał Zola z Joanną
Od tego czasu podejmuję wyzwanie, jadąc w nowe miejsce, w którym mieszkają osoby piszące bloga proponuję spotkanie, bądź przyjmuję propozycję. Poza jedną osobą, która po wydawałoby się sympatycznych dwóch spotkaniach przestała się odzywać, wszystkie inne osoby zaistniały w moim życiu na dłużej. To nie ważne, że niektóre przestały prowadzić bloga, niektóre odzywają się raz na parę miesięcy, z niektórymi spotkałam się tylko raz czy dwa i małe szanse na kolejne spotkania, ale poznanie ich było dla mnie wielką przyjemnością. Istnieją one w mojej świadomości, jako pokrewne dusze. Niektóre kojarzę z wpisami na blogach, inne z rozmowami przy kawie, spacerami. Na pewne obiekty patrzę ich oczami.
Z Dorotą w Dzielnicy Czterech Wyznań

Dorota z Wrocławia okazała się i przeuroczą przewodniczką po mieście i przesympatyczną pokrewną duszą. Ja jestem wzrokowcem, a nie słuchowcem, ale mam wrażenie, że zapamiętałam wszystkie, albo większość informacji, jakie mi przekazała na temat pokazywanych obiektów, czy choćby wspominanych wystaw. A w tym roku udało się nam spotkać z moją towarzyszką podróży we trójkę i wszystkie miło spędziłyśmy czas na rozmowie o sztuce i o życiu. Dorota znowu pokazała nam swój kawałek Wrocławia, kiedy już myślałam, że poznałam nieźle to miasto, to okazało się, że ma ono jeszcze wiele do zaoferowania.

Ewa oprowadziła mnie po Białymstoku i zabrała do swojego Supraśla. Opowiedziała mi wiele ciekawostek o mieście. Zawsze, kiedy dziewczyny tyle opowiadają zastanawiam się, czy ja też potrafiłabym pokazać im moje miasto opowiadając na tyle interesująco, aby i one wspominały ten czas z przyjemnością. Ewie jestem szczególnie wdzięczna, bowiem spotkała się ze mną w ciężkim dla siebie czasie. Dzięki niej dotarłam do Supraśla i do Muzeum Ikon. Było to zupełnie nowe dla mnie doświadczenie.
Z Ewą w Białymstoku

Renia zaprowadziła mnie do niezwykle klimatycznej kawiarenki U przyjaciół w Poznaniu, gdzie kawę i coś pysznego konsumuje się w towarzystwie pisarzy. Prowadziłyśmy ciekawe rozmowy o nowych pomysłach na bloga. Reni też zawdzięczam poznanie Radia Nowy Świat i odkrycie mojego guru doktora Olafa Kwapisa historyka sztuki, którego audycji historyczno-podróżniczo-kulturalnych mogłabym słuchać godzinami, podobnie jak audycji Andrzeja Poniedzielskiego z najpiękniejszymi melodiami, które wzruszają i nastrajają pozytywnie mimo często dość smutnego wydźwięku z trafnymi komentarzami dotyczącymi sytuacji politycznej w naszym kraju.

Z Renią U Przyjaciół w Poznaniu
Podczas ostatniej wycieczki do Krakowa poznałam Adę, która prowadziła kiedyś blog o Krakowie. Gdyby chciała kiedyś opublikować to co napisała na blogu to ja już się zgłaszam z chęcią zakupu. Poza tym, że to były to teksty erudyty, to jeszcze były one napisane tak poetyckim językiem, że czytało się wyśmienicie i z zazdroszczę (dlaczego, jak tak nie potrafię). Pamiętam taki tekst o świetlnych refleksach na Wiśle, o ich magii, o tym, że wciągają nas i można się w nich zatracić. Od tej pory, ilekroć jestem pod Wawelem  i ja zatracam się w ich blasku i pięknie, choć nie umiem tak mądrze o tym napisać, to umiem to współodczuwać. I za te możliwość współodczuwania jestem wdzięczna Adzie. Pamiętam też tekst o Domu Mehoffera, dzięki któremu odwiedziłam go już trzykrotnie, tekst o witrażach Wyspiańskiego i cytaty z Marka Aureliusza. I bardzo żałuję, że blog zniknął, zanim ja nie zdążyłam go sobie przeczytać, albo nawet podkraść parę informacji czy sformułowań. Z Adą spotkałyśmy się na Kleparskim Rynku, gdzie sprzedaje płody ziemi. Stoisko wygląda najładniej ze wszystkich stoisk na Kleparzu; lawenda we wszelkiej postaci, bukiety suszony kwiatów i przetwory z ingrediencji tak nieoczywistych, że aż ślinka cieknie. Mimo lekarskiego zakazu spożywania cukru nie mogłam się oprzeć i zakupiłam czarną malinę z porzeczką oraz lawendę z różą.
U Ady na Kleparzu
I choć nie wiem, czy nasze drogi się jeszcze kiedyś przetną to Ada już na zawsze zostanie w mojej pamięci i wspomnieniach, jako ktoś bliski i zawsze też będzie mi towarzyszyła w Krakowie nad Wisłą, w miejscach zdobionych witrażami, czy polichromiami Wyspiańskiego, w Ogrodzie i Domu Mehoffera. Ale towarzyszy mi też w Gdańsku, ilekroć wspominam tę wycieczkę do Krakowa, tak jak towarzyszą mi Małgosia, Joanna, Dorota, Ewa czy Renia, kiedy wracam myślami do miłych chwil w Paryżu, Supraślu, Wrocławiu, Poznaniu, Białymstoku.

Nie publikuję zdjęć dziewczyn, gdyż poza Ewą, żadna z dziewcząt nie robiła tego na blogu, więc szanuję ich prywatność. 

Życie na wolności jest tak cudownie wspaniałe i tak wypełnione (jakże mnie śmieszą te pytania koleżanek i kolegów, co będziesz robić na tym wolnym. W kalendarzu brak wolnych terminów na miesiąc naprzód) że brak czasu na pisanie choćby o niewielkiej części podróży, lektur, wystaw, spotkań...) Może podczas jesiennych i zimowych krótkich dni będzie więcej czasu na pisanie, choć już chyba sama nie wierzę w to, co napisałam.

wtorek, 29 sierpnia 2023

Wenecja w Sopocie w towarzystwie Tony Cragga

Pulpo Xawery Wolski
W poprzednim poście wspominałam o słabości do szkła z Murano. W sopockiej Galerii sztuki BWA odbywa się właśnie wystawa Glasstres Sopot- odsłonięte rzeczywistości, na której prezentowane są wyroby artystyczne ze szkła weneckiego. Wystawa jest niewielka mieści się na jednej dużej sali z przyległościami. Jeśli ktoś spodziewa się zalewu koloru, jakim witają nas weneckie sklepiki z pamiątkami pełnymi wyrobów made in China to będzie rozczarowany. Są tu prezentowane wyroby artystów powstałe we współpracy z weneckimi mistrzami szkła. Kiedy ogląda się dzieła sztuki pojawia się niedowierzanie, iż surowcem, z którego one powstały jest tak krucha materia.
O tworzywo, z którego powstało co najmniej kilka dzieł spierałam się z moim gościem, który opowiadał się za kamieniem lub jakimś rodzajem metalu. Szkło, które uważane było do tej pory za materiał użytkowy czy dekoracyjny stało się tutaj dziełem sztuki. Prezentowane tu ekspozycje należą do świata sztuki współczesnej, ale nie sposób im odmówić (przynajmniej niektórym z nich) nawiązań do sztuki dawnej (jak choćby Lustro Jazona, czy Sukienka z chmur, albo Obraz dziewczyny ze świecą, który pojawia się i zanika, zupełnie, jakby ktoś na nim gasił światło). Udział w wystawie wzięli artyści z całego świata, nie będę udawać, że znałam wcześniej te nazwiska. Poza jednym wyjątkiem Ai Weiwei chiński architekt i artysta (a przy okazji opozycjonista, który musiał wyemigrować z ojczyzny bez prawa powrotu), jego ogromną instalację żyrandola z czarnego szkła złożonego z różnych detali fauny (w postaci szkieletów i czaszek) miałam okazję oglądać w Termach Dioklecjana w Rzymie. Przyznaję, że wywarła na mnie spore wrażenie. Nazwana Comedia umana. Memento mori przypomina o skończoności żywota ludzkiego. W Sopocie oglądałam ten sam żyrandol w mniejszej wersji. Wyeksponowany w przeszklonej sali tarasu galerii w korespondencji z żyrandolem z białego szkła złożonego z detali flory (gałązki, pączki, kwiaty, listki) stanowił harmonijne połączenie życia i śmierci, dnia i nocy, brzydoty i piękna.

Comedia umana w Termach Dioklecjana

Czarny Żyrandol w Sopocie

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Biały żyrandol (Czarny w tle) Ai Weiwei
Gdybym miała wskazać mojego faworyta byłaby to ekspozycja Pulpo Xawerego Wolskiego. Szaro-zielono-akwamarynowa ośmiornica została zainspirowana przez rzeźbę z brązu tegoż artysty znajdującą się w Meksyku. Pomysł jej wykonania zaczerpnął on z filmu o życiu ośmiornic, które skazuje się na wegetację na podwodnych fermach pozbawiając przestrzeni i wolności. Jednak nawet bez znajomości inspiracji dzieła urzeka ono elegancją, finezją i kolorem. Nic dziwnego, że to ono reklamuje wystawę.

Tre 2015 Elmar Trenkwalder
Szkło jako tworzywo jest piękne samo w sobie, szkło barwione zachwyca kolorystyką (na wystawie wzrok przyciągają zielony i pomarańczowy wąż Maurycego Gomulickiego czy przepiękna niebiesko-fioletowa instalacja Tre 2015 Elmara Trenkwaldera- austriackiego rzeźbiarza). Ta inspirowana katedrą w Chartres rzeźba stanowi połączenie wykwintnej, niezwykle złożonej formy, światła i koloru - wręcz niebiańskiego. Oczywiście piszę to jako osoba, mająca słabość do wszelkich odcieni niebieskości, który symbolizuje dla mnie niebo, wodę, przestrzeń, wolność, czyli wszystko to, bez czego nie ma życia.

Jeśli jednak pominie się kolor, który nadaje atrakcyjności każdemu dziełu i zostaje czysta forma to najbardziej subtelnym dziełem jest Sukienka z chmur. Leżąca na posłaniu (tu niedookreślonym) pusta forma, bez ciała, kobieca suknia przypomina barokowe rzeźby pięknych kobiet. Tu nie ma kobiety, choć nie mamy wątpliwości, że jest ona, choć nieobecna ciałem, to obecna duchem. Dzieło jest tworem Karen Lamonte (pełna nazwa to Sukienka z chmur, sukienka ze światła). Połączenie obecności i nieobecności, rzeczywistości i iluzji jest przepiękne. Karen to amerykanka, która tworzy także z ceramiki, brązu, marmuru - często są to właśnie suknie bez ciała.

Sukienka z chmur (Karen Lamonte)
Najbardziej kruchym dziełem i najbardziej zmienną pod wpływem padania światła jest instalacja T.22 12.2019 powstała, jak inne dzieła niemieckiej artystki Josephy Gasch-Muche na skutek rozbicia szkła na setki kawałeczków i układania z nich prostych form geometrycznych.

T.22 12.2019 Josephy Gasch-Muche
Niezwykle spodobało mi się lustro Jazona - takie barokowo, weneckie. Pełne elegancji, bogactwa, ukrycia się za maską, a jednocześnie mające w sobie coś z Jagonowskiego podżegania do zła. W pierwszym odruchu skojarzeń pomyślałam, czemu to lustro nie jest z ciemnozielonego szkła - przecież sam Szekspir nazwał zazdrość, którą podsyca Jagon w Otellu "zielonookim potworem". Jednak czerń będąca symbolem zła, ciemności jest bardziej odpowiednia. Autorem lustra jest Amerykanin Fred Wilson.

Lustro Jazona Fred Wilson
I jeszcze jedna rzeźba - płaskorzeźba szklana o kolorze zgaszonego różu - Relief śmiertelności Judy Chicago. Twarz postaci przypomina maskę pośmiertną (Dantego). W starczych dłoniach postać trzyma piękny, żywy kwiat. Mimo, iż przedstawiona tam postać to mężczyzna, jest w tej rzeźbie coś kobiecego; kolor i kwiat w dłoniach, który bardziej przystoi kobiecie, niż mężczyźnie. Ta płaskorzeźba to kolejne dzieło przykuwające wzrok. Piszę o kilku zaledwie dziełach, które zwróciły moją uwagę i mnie zainteresowały. 

Relief śmiertelności Judy Chicago
Każde z dzieł posiada poza nazwiskiem autora i tytułem także opis, z którego można dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Jedna duża sala z trzema mniejszymi, a wrażeń cała moc.



Wystawa potrwa do 22 października 2023 r. (Galeria sztuki BWA przy ul. Monte Casino).

 

 

 

Przy okazji warto obejrzeć drugą wystawę (w tyj samej galerii) poświęconą małej formie w twórczości Tonego Cragga. Są to także rzeźby ze szkła, więc dobrze korespondują z wystawą szkła weneckiego. Wystawa potrwa do 15 października 2023 r. Będąc w Sopocie zajdźcie koniecznie do Parku Łazienki Północne, gdzie znajdują się wielkogabarytowe rzeźby tego artysty. Te kolosy z brązu mają ciekawe kształty i przyciągają wzrok. Doskonale też wpasowują się w zieloną przestrzeń parku. Mam nadzieję, że zostaną tam na dłużej.

Parę rzeźb Tonny Cragg z Parku Łazienki Północne




I poniżej z wystawy


 











Lato się kończy, zaczyna się dla mnie sezon wyjazdowy, którego nie mogę już się doczekać. W przeciwieństwie do większości społeczeństwa podróżującego latem ja podróżuję przez dziesięć miesięcy roku wyłączając okres lipiec-sierpień, którego mój organizm z powodu pogody nie toleruje. Dlatego właśnie na czas letni oddałam się lekturze nadrabiając zaległości czytelnicze. I typowo letnio leniuchuję odbywając krótkie wycieczki po mieście (wystawy, parki, morze, świątynie).

poniedziałek, 7 sierpnia 2023

Gdańskie spacery- muzeum bursztynu

Zamiłowanie do bursztynu jakoś mnie ominęło. Jako dziecko nie szukałam go na plaży, nie marzyłam o koralach, wisiorkach, broszkach czy pierścionkach z żywicy. Może dlatego, że biżuteria w ogóle mnie interesowała. Nie dla mnie złoto, srebro, czy kamienie szlachetne. Jedynie dla szkła weneckiego robię wyjątek.
Mam jednak wrażenie, że nie ma kobiety, której oczy nie zaświeciłyby się na widok przepięknych wyrobów artystycznych prezentowanych w Wielkim Młynie. Nie trzeba ich nosić, ale z przyjemnością się je ogląda.

Muzeum Bursztynu wcześniej znajdowało się w budynku dawnej katowni. Od 2016 roku przeniesiono je do Wielkiego Młyna. Średniowieczny młyn wodny został wzniesiony przez krzyżaków w 1350 roku (kiedy podstępem zdobyli Gdańsk w 1308 roku rozpoczęli tu swoje rządy). Gdańszczanie należący do antykrzyżackiego sprzysiężenia Związek Pruski wystąpili przeciwko Krzyżakom w 1454 roku i wówczas Kazimierz Jagiellończyk przekazał im młyn w użytkowanie. Młyn pełnił swe funkcje do końca II wojny światowej, podczas której został częściowo zniszczony. Odbudowany w latach 60 tych zeszłego stulecia miewał różne przeznaczenia. Osobiście najlepiej pamiętam czasy, kiedy został zaadaptowany na dom handlowy. Był tam świetnie zaopatrzony sklep obuwniczy z obuwiem z zachodniej Europy. Wiele par pantofelków pochłonął mój domowy budżet. Bo obuwie w przeciwieństwie do biżuterii zdecydowanie bardziej mnie interesowało.
Wielki Młyn - nowa siedziba muzeum bursztynu


Od chwili przeniesienia muzeum do nowej siedziby podnosiły się głosy krytyki dotyczące sposobu ekspozycji zbiorów, że nie wykorzystano przestrzeni, że źle zaaranżowano, że bez pomysłu… Nie podzielam tych sądów. Dla mnie pobyt w muzeum bursztynu to była przyjemność oglądania piękna w czystej postaci. No może nie każdy eksponat był dziełem sztuki, bo znajdują się tam zarówno te nieoszlifowane, wyrzucane przez morze na brzeg kawałki żywicy, jak i te przecudnie gładkie, które iskrzą się tak, jakby nie żywica w nich zastygła a słoneczne promienie. Ciekawe są szczególnie te, w których zastygły żyjątka sprzed tysięcy lat; muszki, pajączki, komary, motyle a także fragmenty roślin.

Bursztynowy bochen chleba (8,2 kg)
Mój ukochany eksponat wygląda jak wyrośnięty bochenek chleba, mocno popękany z chrupiącą skórką. Jego waga to nieco ponad 8 kg. Daleko mu do największego okazu w Polsce, który od zeszłego roku znajduje się w Muzeum Gdańskim i waży ponad 68,2 kg i został wpisany do księgi rekordów Guinessa. Jest to ciemnobrązowa bryła bursztynowa pochodząca z Sumatry. Nie jest ona jednak tak widowiskowa i dla oglądającego nie koniecznie przypomina bursztyn.
Piękne eksponaty lepiej pokazać, niż o nich pisać, a zatem parę zdjęć tych, które mnie najbardziej urzekły.
Zastygłe ciała obce w bursztynie -inkluzje (żyjątka, roślinki)
 


Tryptyk O bursztynie w księgach pisano Bogdan Mirowski (drewno, srebro, bursztyn)

Bursztynowy Starodruk Bogdan Mirowski rzeźba (mosiądz, bursztyn, pergamin, cyna, skóra)

Taki mleczny bursztyn to jeden z moich ulubieńców, choć poniższe zestawienie srebra z bursztynem też jest fantastyczne



Czy młodsze pokolenie pamięta jeszcze Bursztynowego Słowika- prestiżowa nagroda na festiwalu piosenki w Sopocie.


Bursztynowo szklany anioł- takiego chętnie bym przytuliła, jak mawia młodzież o mamonie. 
To oczywiście tylko parę zdjęć z bogatego zbioru gdańskiego muzeum bursztynu- tak na zachętę, gdybyście nie mieli pomysłu na zwiedzanie miasta podczas tegorocznego pogodowo dziwnego lata.

wtorek, 25 lipca 2023

Złote jajo Donna Leon (lato z kryminałem odc.2)

wydawnictwo Noir sur blanc 2016
To co w powieściach Donny Leon mnie ujmuje to oczywiście bez dwóch zdań Wenecja, jej uliczki, kanały, knajpki. Polubiłam komisarza Guido Brunnetiego  i jego żonę Paolę. Oboje uwielbiają czytać, tak więc jak tylko komisarz znajduje chwilkę czasu oddaje się lekturze, zapominając o bożym świecie i przenosząc się do tego opisanego na kartach księgi świata. Żona jest w tej kwestii  zdecydowanie uprzywilejowana (akademickie pensum daje sporą ilość wolnego czasu). Kiedy komisarz wraca z pracy do domu można być pewnym, że ujrzy ją albo zajętą przygotowywaniem obiadu (którego opis sprawia, że czytelnik  zaraz robi się głodny), albo też pogrążoną w lekturze.

Na pokładzie (vaporetto) zauważył, jak niewiele osób czytało gazetę; jak niewiele, w gruncie rzeczy, czytało cokolwiek. Oczywiście przesuwające się koło nich powoli najpiękniejsze na świecie widoki mogły odciągać je od zamieszczanych w Il Gazzetino zdawkowych opisów i błędnych analiz wydarzeń na świecie, ale mimo wszystko stale go zaskakiwało, jak niewielu ludzi lubiło czytać. On czytał, Paola czytała, dzieci czytały, ale uświadomił sobie, jak rzadko rozmawiał o książkach lub spotykał osobę, która wydawała się nimi żywo zainteresowana. (str. 133).
Na szczęście wśród moich znajomych nam parę osób, które lubią czytać i z którymi mogę o książkach pisać lub rozmawiać.

W książce Złote jajo Brunetti na prośbę żony prowadzi dochodzenie w sprawie śmierci człowieka pracującego w pralni. Czterdziestoletni mężczyzna, którego uważano za głuchoniemego i upośledzonego intelektualnie pomagał pracownicom pralni. Właścicielka zatrudniła go z litości, chcąc dać mu jakiekolwiek zajęcie. Prowadzone przez komisarza dochodzenie wykazało, iż człowiek, który jak uważano zmarł w wyniku nieszczęśliwego wypadku (połknięcia kolorowych tabletek nasennych) nie mógł zostać pochowany, ponieważ oficjalnie nigdzie nie istniał. Nie miał aktu urodzenia, karty identyfikacyjnej, nie korzystał z usług służby zdrowia, nie pobierał zasiłku od państwa, nie chodził do szkoły, a utrzymująca go matka nie chciała niczego wyjaśnić.
Jak to się często w książkach Donny Leon dzieje choć sprawca zostaje wykryty to nie zostaje postawiony przed wymiarem sprawiedliwości. Żeby nie zdradzić puenty zacytuję przykład przywołany na kartach książki dotyczący zdarzenia mniejszej wagi ilustrującego zjawisko kradzieży sklepowej nie znajdujące epilogu na sali sądowej.

Żona znanego prawnika, przyłapana w drzwiach butiku Armaniego w krótkiej skórzanej kurtce ze starannie odciętą metką, twierdziła, że ma „poważne problemy z akceptowaniem arbitralnego rozróżnienia prawa własności pomiędzy sklepem a klientem”, a jednocześnie zapewniała, że tak czy owak zamierzała tylko wyjść na calle, żeby zobaczyć, jak kolor będzie wyglądał w świetle dziennym. To, że torba, którą miała na ramieniu, zawierała pięć T-shirtów i dwie pary spodni, nie ułatwiało zrozumienia jej retorytki, choć ułatwiało zrozumienie sytuacji. Jej mąż potrzebował niecałych dwóch godzin, by pojawić się w komendzie z opinią od psychiatry, zaświadczającego o stwierdzonych u niej problemach z „akceptowaniem arbitralnego rozróżnienia prawa własności”, co spowodowało, że została zwolniona. (str. 51)


Oczywiście najważniejsza w kryminale jest zbrodnia, znalezienie sprawcy, wyjaśnienie motywów. Jednak dla mnie istotne są też takie wstawki dotyczące na przykład scharakteryzowania postaci za pomocą stroju. Prym w tym wodzi signorina Elettra która zadziwia oryginalnością strojów komisarza Brunettiego i zapewne całą komendę. Tym razem jednak to Patta zastępca komendanta i bezpośredni przełożony Brunettiego oszałamia elegancją.
Patta miał na sobie kaszmirowy garnitur, tak wyśmienicie skrojony, że gdyby tylko znały przeznaczenie swojej wełny, całe stada rzadkich i zagrożonych kóz kaszmirskich walczyłyby o to, by zostać ostrzyżone jak najszybciej. Bawełniana koszula była oślepiająco biała i rozjaśniała odbitym światłem wciąż opaloną twarz vice-questore. (str. 22)

A na zakończenie kwestia wieku emerytalnego, która budzi wielkie emocje nie tylko w Polsce, czy we Francji. Naszym nowym obowiązkiem jest pracować, dopóki nie padniemy, pamiętasz? Zanim zdążymy tego dożyć, oni wydłużą czas pracy do osiemdziesiątki - Urwała na chwilę i dodała: - Nie nie jestem niesprawiedliwa wobec naszych przywódców. Zlitują się nad kobietami i pozwolą nam przejść na emeryturę w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. (str. 132).
Jedyną wadą tych kryminałów jest to, że są wciągające. Ale to też ich zaleta. 


poniedziałek, 17 lipca 2023

Gdańskie spacery- Kościół św. Jana

Wieża kościoła św. Jana przewyższa wieżę NMP

Mam wiele ulubionych miejsc w rodzinnym mieście, ale postanowiłam zacząć od tego nieoczywistego. Z kościołem Świętego Jana wiąże się miłe wspomnienie najbardziej romantycznej i najpiękniejszej uroczystości ślubnej, jaką w życiu widziałam. Po części było to zapewne spowodowane skromnością wystroju wnętrza (było to, o ile dobrze pamiętam, jakieś 15 lat temu), zamiast ławek czy krzesełek leżały drewniane deski, a jedyną dekoracją, były poustawiane na stopniach ołtarza świece. Para młoda - pełna nadziei i miłości, ona w skromnej białej sukience do ziemi bez żadnych ozdóbek, falbanek, tiuli - zupełnie nie przypominająca panien młodych ze snu cukiernika w bezowych sukienkach z polewą z lukru sprawiających, że robi się mdło. On - chyba też w jasnym garniturze (choć wybacz Krzysiu - ciebie nie pamiętam tak dobrze). Ślubu udzielał ksiądz Niedałtowski - opiekun środowisk akademickich, jeden z niewielu księży, których darzę szacunkiem za mądrość i takt. 

Kościół ma niezwykłą historię. Jest jednym z czterech najstarszych

Ciężko objąć całość obiektywem aparatu

gdańskich kościołów (obok Mariackiego, Mikołaja i Katarzyny). Był zresztą kościołem parafialnym kościoła Św. Katarzyny, co jest dla mnie trochę niezrozumiałe, bo spierały się o to ze sobą ówczesne władze św. Katarzyny z władzami kościoła Mariackiego, a św. Jan znajduje się zdecydowanie bliżej kościoła Mariackiego, jeszcze bliżej zaś mieści się Św. Mikołaj. Trudno podać dokładną datę powstania kościoła, najstarszy dokument wspominający o rozstrzygnięciu sporu pomiędzy proboszczami św. Katarzyny i Mariackiego pochodzi z 1363 r. A to oznacza, że wówczas kościół św. Jana musiał już istnieć, choć nie w takim kształcie, jaki znamy obecnie. Z dokumentów dotyczących obciążeń podatkowych wynika, iż kościół św. Jana płacił Zakonowi Krzyżackiemu 80 guldenów podatku, kościół Mariacki 100 guldenów, a kościół św. Katarzyny jedynie 40 guldenów, co oznaczałoby wyższą rangę Św. Jana nad Św. Katarzyną – czyli większą ilość parafian. Stąd pół wieku później dokonano nowego podziału Gdańska na sześć parafii. Zgodnie z tym podziałem kościół św. Jana uzyskał status kościoła parafialnego obejmującego trzy główne ulice Świętojańską, Straganiarką i Tobiasza. Kościół jest pod wezwaniem Św. Jana, przez lata dyskutowano, czy jego patronem jest św. Jan Chrzciciel, czy Jan Ewangelista. Posąg-rzeźba jednego stała wewnątrz kościoła, drugiego na bramie prowadzącej do kościoła.

Ołtarz główny Abraham van den Blocke (XVI/XVII w)
W XVI wieku za czasów reformacji Św. Jan, jak większość gdańskich kościołów stał się luterańską świątynią parafialną i jako taki pozostał aż do czasów po drugiej II światowej. Większość ołtarzy, rzeźb i ozdób zniknęło wówczas ze świątyni, a ponieważ najważniejszym elementem liturgii było nauczanie (kazanie) ławki zostały ustawione nie w kierunku ołtarza, a w kierunku ambony, która znajdowała się z boku świątyni. W 1946 r. na mocy dekretu o majątkach poniemieckich i opuszczonych budynek został przejęty przez Skarb Państwa i nastąpiła trwająca pół wieku przerwa w użytkowaniu świątyni. W 1991 r. budynek przekazano diecezji kościoła rzymskokatolickiego, a cztery lata później Archidiecezja, Wojewoda Gdański i Nadbałtyckie Centrum Kultury podpisały umowę o przekazaniu kościoła św. Jana Centrum z równoczesnym użytkowaniem sakralnym na lat 30. Nadbałtyckie Centrum Kultury to osobny rozdział w historii Św. Jana i to bardzo piękny rozdział. Dzięki powyższej umowie kościół nie popadł w dewastację.
Ambona z kościoła Św. Jana -obecnie w kościele Mariackim
 (początek XVII wieku)
fragment wejścia na ambonę (malowidła - warsztat Izaaka van den Blocke)

Nie będę pisała o wielkości, wysokości, ilości naw, transepcie, sklepieniach, te wszystkie informacje można wyczytać w internecie, a i tak dam głowę, że większość po przeczytaniu od razu zapomni. Może zainteresuje was, iż kiedy zaczęto przebudowę w 1415 roku świątynia miała dużo niższą wieżę, niż ma obecnie. Władze Zakonu Krzyżackiego, który miał swą siedzibę nad Motławą w okolicy Grodzkiej, Zamkowej i Rycerskiej nie wyrażały zgody, aby którakolwiek z gdańskich świątyni przewyższała Zamek Krzyżacki. Zagrażać by to mogło bezpieczeństwu członków zakonu. Krzyżacki podstępem zdobyli miasto w 1308 r. i pozostali w nim na niemal 150 lat. Mieszczańscy Gdańska nie chcieli się z tym pogodzić przez całe dziesięciolecia. Dlatego, kiedy tylko rozpoczęła się wojna trzynastoletnia pomiędzy Królestwem Polskim a Zakonem Krzyżackim prace nad budową wieży ruszyły pełną parą. I dziś kościół Św. Jana jest jednym z najwyższych w Gdańsku. Dziś idąc od strony końcowego odcinka Motławy, będąc na wysokości ostatniego zachowanego fragmentu muru - pozostałości po Zamku krzyżackim widać na pierwszym planie górującą nad otoczeniem wieżę kościoła św. Jana (można to zobaczyć na pierwszym zdjęciu).

Epitafium rodziny Zachariasza Zappio
Ale przecież nie o wielkość tu idzie, ale o piękno murów i wnętrza, o klimat, jaki stwarza świątynia. Nie wszystkie potrafią sprawić, że człowiek czuje się tam dobrze, bezpiecznie, a nawet przytulnie, mimo ich ogromu. Bardzo piękny jest kościół Mariacki w Gdańsku, niezwykle bogaty, choć do dziś widać skutki działań wojennych (zniszczenia i kradzieże), ale w nim nie potrafię poczuć się tak dobrze, jak w kościele Św. Jana. Może mniej znaczy więcej, a może ma on w sobie to coś, co wytwarza dobrą aurę miejsca.

Dzisiaj kościół żyje głównie dzięki odbywającym się tam wydarzeniom kulturalnym (wykłady, koncerty, spektakle teatralne). Nie wszystkim to odpowiada, oburzają się niektórzy przedstawiciele władz duchowieństwa, ogromnym przeciwnikiem tego rozwiązania był ksiądz Bogdanowicz - wielce zasłużony proboszcz kościoła Mariackiego, autor książeczki o kościele Św. Jan. Sądzę jednak, że gdyby kościół dysponował środkami na odbudowę i odratowanie zagrożonej katastrofą świątyni to nie wyrażono by zgody na podpisanie umowy z miastem i Centrum Kultury. Zresztą świątynia pełniła i w przeszłości funkcje nie tylko duchowe, ale i świeckie. Kościół był miejscem spotkań cechów, które miały tu swoje kaplice i ławy, przy świątyni funkcjonowała szkoła, a także biblioteka (w II połowie XV wieku posiadała ona 150 książek, tj. jedną dwudziestą ówczesnych zbiorów gdańskich).
Wejście do biblioteki Z.Zappio (1690 r.)

Jeśli mowa o bibliotece to trzeba tu wspomnieć Zachariasza Zappio, któremu biblioteka zawdzięcza dziś swą nazwę. Był to bogaty mieszczanin, który w latach 1660-1680 był świeckim administratorem kościoła św. Jana. W jego dworku we Wrzeszczu gościł król Jan III Sobieski (okolice dzisiejszej ulicy Sobieskiego i Królewskiej Doliny). Kiedy zmarł w testamencie zapisał ponad trzysta tysięcy florenów, połowę dochodów z posiadłości i zakładów produkcyjnych w Królewskiej Dolinie a także bogaty księgozbiór kościołowi. Krewni próbowali obalić testament, ale bez skutku. Jeszcze za życia bogato obdarował świątynię lichtarzami, świecznikami, chrzcielnicą, dzwonem, sfinansował prace przy budowie ołtarza i ambony, a także obudowie organów, ufundował też wspaniałe epitafium upamiętniające jego córkę Adelgundę, na którym znajdują się też popiersia jego i żony Katarzyny. Zbiory biblioteki Zachariasza Zappio przetrwały wraz z cennymi inkunabułami wojenną zawieruchę i wchodzą obecnie w skład zbiorów Biblioteki Gdańskiej PAN. Dziś dla uczczenia pamięci tego zasłużonego dla świątyni gdańszczanina nazwano jego imieniem jeden z zaułków wokół kościoła.

Organy boczne Fridrich Rhode organmistrz (organy z II poł. XVIII w.)
Kościół był centrum życia muzycznego, grały tu dwie pary organów oraz działała kapela muzyczna. Organy zostały odnowione i latem odbywają się bezpłatne koncerty organowe.
Jednak gdy się wchodzi do kościoła pierwszą rzeczą która przyciąga wzrok jest przepiękny kamienny ołtarz autorstwa Abrahama van den Blocke. Ołtarz z piaskowca i marmuru powstał w latach 1599-1612. Był to jeden z największych tego czasu architektów i rzeźbiarzy w Gdańsku - urodzony w Królewcu, zmarły w Gdańsku (jego autorstwa są dekoracje Wielkiej Zbrojowni, był projektantem i wykonawcą Złotej Bramy - najpiękniejszej bramy przez którą wiodła droga królewska, Fontanny Neptuna i Złotej Kamieniczki, stworzył fasadę Dworu Artusa, jest autorem wielu epitafiów i nagrobków między innymi w kościele Mariackim. A to oznacza, iż większość punktów obowiązkowych na trasie zwiedzającego Gdańsk turysty jest jego pomysłu czy autorstwa).
Fragm. Ołtarza Chrzest w Jordanie
Główną część ołtarza stanowi scena Chrztu w Jordanie ze znajdującymi się po bokach rzeźbami Św. Jana Chrzciciela i Św. Pawła Apostoła. A to tylko najniższa z trzech kondygnacji ołtarza, nie wspominając predelli.
Ale skoro mowa o Abrahamie van den Blocke nie można nie wspomnieć o jego bracie Izaaku van den Blocke malarzu pełniącym funkcję malarza miejskiego miasta Gdańsk działającego na rzecz Rady Miasta. Ilustrował najważniejsze dla władz treści propagandowe łącząc w swych obrazach obraz rzeczywistości z treściami alegorycznymi, mitologicznymi i religijnymi. Oczywiście, jak mowa o Izaaku van den Blocke to przychodzi na myśl Apoteoza Gdańska (albo alegoria handlu Gdańskiego) znajdująca się w Sali Czerwonej Ratusza. Kiedy patrzyłam na ten obraz po raz pierwszy nie mogłam zrozumieć jego wagi. Po dokładnym przyjrzeniu się widzę wartość dokumentalną (na łuku triumfalnym znajdują się najważniejsze wówczas budowle miejskie z Ratuszem, kościołem Mariackim, kościołem Katarzyny i bramą Wyżynną. Ale jaki związek ma Izaak z kościołem św. Jana - otóż z jego warsztatu pochodzi przepiękna drewniana, bogato zdobiona obrazami przedstawiającymi historie ze Starego i Nowego Testamentu ambona. Portal zdobiony jest rzeźbami Chrystusa, Wiary i Nadziei. Ambona ta znajdowała się w kościele św. Jana jeszcze przed wojną. Zdemontowana w 1944 roku, poddana konserwacji w roku 1966 została przekazana do kościoła Mariackiego (kościół św. Jana wówczas stał bezużyteczny i niszczał).

Nagrobek rajcy Schrodera

Kolejnym dziełem, które przyciąga wzrok jest nagrobek Nathaniela Schrodera (nie umiem wstawiać o z dwoma kropkami u góry). Wykonany podobnie, jak ołtarz główny z piaskowca i marmuru upamiętnia rajcę gdańskiego, znanego wówczas rysownika, podróżnika, który za usługi dyplomatyczne dla Republiki Wenecji został uhonorowany orderem (stąd wenecki lew na nagrobku).




 

fragment nagrobka Schrodera

Mimo z pozoru skromnego wyposażenia świątyni jest w niej mnóstwo ciekawych dzieł sztuki; kaplica chrzcielna z baptysterium, stalle gotyckie, rzeźby, obrazy, epitafia, nagrobki, krzyże. Jednym z najstarszych i najciekawszych jest średniowieczne malowidło ścienne z wizerunkiem miasta, papieża i świętego otwierającego papieżowi drzwi do miasta. O tym kościele można by pisać książki.

Ciekawa jest jego historia, architektura, wyposażenie. Kilkakrotnie ulegał katastrofom budowlanym, kilka razy zawalała się część stropu, kilka razy wzmacniano filary i przypory boczne. Ostatnia katastrofa budowlana miała miejsce w maju 1986 r., kiedy zawalił się jeden z filarów i runęła część sklepienia. Podczas remontu kościoła dokonano wielu cennych odkryć archeologicznych.

Do dzisiaj powraca dawne wyposażenie rozproszone między innymi pomiędzy Muzeum Narodowe w Gdańsku, Kościół Mariacki, Kościół Św. Trójcy. Szczególnie uroczyście odbyło się przekazanie Św. Janowi na powrót figury - rzeźby Ukrzyżowanego Chrystusa z belki tęczowej (z 1492 roku) znajdującej się w kościele św. trójcy. Z uwagi na wielkość figury wraz z krzyżem została ona przeniesiona na ramionach wiernych. 

Ze strony NCK w Gdańsku
 

Przy opracowaniu tego posta korzystałam z książek Kościół Św. Jana w Gdańsku księdza Bogdanowicza oraz Kościół Św. Jana w Gdańsku Iwony Berent i Jakuba Szczepańskiego. Pierwsza zawiera niezwykle dokładny opis wszystkich dzieł, opis zniszczeń wojennych i dziejowych, czarno białe fotografie sprzed wojny, druga to bogato ilustrowana księga w formacie A-4 (z racji dostępu autorów fragmentów budowli podczas prac konserwatorskich zawierają unikalne zdjęcia dużo lepszej jakości niż w starszym wydaniu księdza Bogdanowicza).

fragment średniowiecznego malowidła

Stalla Rady Kościoła z II poł. XVII wieku (zapewne tutaj zasiadali Zachariasz Zappio a także radny Schroder)

Baptysterium (w Kaplicy chrzcielnej ufundowanej przez Katarzynę Zappio