Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 27 stycznia 2025

Mojżesz Kisling Lśnienie Montparnasu

Kisling Ingrid 1932 r.
O Willi La Fleur pisałam już dwukrotnie (tu i tu). Tym razem pojechałam na wystawę Mojżesza Kislinga. Po raz pierwszy zetknęłam się z tym nazwiskiem właśnie w Konstancinie. Rzadko zwracam uwagę na portrety, nie jest to mój ulubiony temat malarski, ale portrety Kislinga są wyjątkowe i niezapomniane. Ogromne oczy modelek sprawiają, iż ich spojrzenie pozostaje z nami na długo. Jest to często spojrzenie smutne, zamyślone, melancholijne. Czy takie oczy miały malowane panie, czy takim chciał je widzieć? Raczej to drugie. Patrząc na zdjęcia Mojżesza i jego żony Rene można zauważyć, jak daleko artystyczna wizja odchodzi od rzeczywistości. Nie mniej bez problemu można doszukać się podobieństwa. Jego modelki choć smutne zostały obdarzone przez malarza urokiem, który sprawia, że nawet biedne czy cierpiące mają w sobie dostojeństwo. Może jednym z powodów tego stanu rzeczy jest ich wyrazistość, barwność postaci, ich suknie, chusty, nakrycia głowy, bluzki nawet jeśli są skromne wyglądają bogato i elegancko. Jakby malarz chciał wynagrodzić im pewne niedostatki egzystencji. Wiele bohaterek jego obrazów przybrana jest w narodowe stroje (są tam Polski, Holenderki, Bretonki, kobiety z Prowansji). Mają pięknie ułożone włosy. No i oczywiście ogromne oczy, o kształcie migdałów.
Kisling autoportret
Wpływ Modiglianiego? Być może. W końcu przyjaźnili się, byli dwoma najbardziej rozrywkowymi artystami Montparnasse, jego książętami. To Kisling po śmierci Amadeo oburzony pomysłem pochowania w mogile zbiorowej zajmie się jego pogrzebem. Przechowa też jego maskę pośmiertną. A najbardziej znany z portretów żony Kislinga Rene został wykonany właśnie przez Modiglianiego.

Nie będę przepisywać biografii malarza, ale przytoczę  kilka faktów. Był jednym z niewielu malarzy, którym powiodło się już za życia, miał wielu klientów, którzy chętnie zamawiali jego obrazy, organizowano też jego wystawy nie tylko w kraju, ale i za granicą, głównie we Francji, dokąd wyjechał dość wcześnie aby tam dokończyć edukację, którą rozpoczął w krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych pod kierunkiem Józefa Pankiewicza. Tutaj mieszkał na Montrmartrze w w słynnym Bateau Lavoir nawiązując kontakty z tamtejszą bohemą (Chagall, Modigliani, Soutine, Picassem) ale też i polskimi malarzami, którzy przyjechali kształcić się na francuskiej ziemi  (Mutter, Makowski, Zak, Kramsztyk, Mondzain i wielu innych). Podczas I wojny walczył w Legii Cudzoziemskiej. W 1915 r. uzyskał francuskie obywatelstwo, jednak zawsze był obcy, dla Polaków był Żydem, dla Żydów francuskim malarzem, a dla Francuzów cudzoziemcem. Podczas II wojny szybko przeniesiony do rezerwy musiał uciekać z Francji. Schronienie znalazł w Stanach Zjednoczonych zaproszony przez Rubinsteinów. Po wojnie wrócił do Francji, gdzie zmarł w 1953 r.

Kisling Pejzaż prowansalski 1918 r. 
Kiedy ujrzałam pierwsze pejzaże Kislinga od razu skojarzyłam je z pejzażami Cezanne i wzorującego się na nim Mędrzyckiego. Ta sama wyrazistość i nasycenie kolorem, geometryczne formy, gdzie królują różne odcienie zieleni, przechodzące w turkus czy nawet niebieskości w połączeniu z rudością czy czerwienią.

Cezanne W parku Pałacu noir (Oranżeria)

No i moja słabość tematy związane z morzem; łodzie, porty, woda. Obrazy o tematyce marynistycznej są bliskie memu sercu. Widok portu w Marsylii mnie zauroczył. 
Kisling Port w Marsylii 1918 r.
A dwa widoki katedr oczarowały. Katedry w Marsylii i w Paryżu choć są one jedynie ledwie zarysowane (pierwsza jakby rozmyta w tle za wielobarwnymi łodziami na pierwszym planie a druga schowana za przekwitającymi gałęziami drzew) nie budzi najmniejszych wątpliwości, że to są właśnie te katedry (Notre Dame de Garde pod którą można wjechać wagonikami małej kolejki i Notre Dame de Paris widziana z nabrzeża Sekwany od strony dzielnicy Łacińskiej).

Widok na Notre Dame w Paryżu 1936
Port w Marsylii 1918 r.


Martwa natura, która nie zapada tak dobrze w pamięć, jak portretowane wizerunki kobiet, czy nawet pejzaże zachwyciła mnie delikatnym bukiecikiem chabrów (takim niepozornym w porównaniu z buchającymi kolorem obrazami róż czy dalii). Może to znowu moje ukochanie koloru niebieskiego przemówiło. 
Kisling Bukiet chabrów 1932

Kisling Róże
Kisling Dalie

Poprzez swą barwność obrazy Kislinga są niezwykle energetyczne, nawet, jeśli przedstawione tam kobiety mają smutne twarze całość sprawia pogodne wrażenie. W tym nasyceniu barwą ma malarstwo Kislinga coś wspólnego z malarstwem Łempickiej, choć oczywiście sposób malowania jest inny, mniej dekoracyjny, mniej odczłowieczony.
Z wielu przepięknych kobiecych portretów wybrałam tylko kilka, którymi chcę się z wami podzielić. Mam nadzieję, że i Wam się spodobają. 

Młoda dziewczyna z warkoczami 1951

Portret młodej brunetki 1940

Portret pani Guerard 1930 r.

Dziewczyna z Marsylii 1950 r.

Dziewczyna z warkoczami 1930 r.

Portret Ewy Rubinstein 1942 r.



Z wystawy Kislinga wnoszę, że jej autorzy przedstawili na niej reprezentatywne dla malarza obrazy. Malował też mężczyzn, jednak portrety kobiece przeważają, co biorąc pod uwagę sposób przedstawienia postaci oraz jej barwność jest zrozumiałe. Malował różne typy kobiece, ale wszystkie są interesujące (upiększone malarską wizją),. Może w każdej dostrzegał nawet niedostrzegalne piękno. Mają one poważne bądź smutne twarze, pełne uroku, ciekawe, przykuwające wzrok spojrzenie. Nawet w twarzyczce dziesięcioletniej  Ewy Rubinstein jest smutek, co zważywszy na czas powstanie (1942 r.) zdaje się zrozumiałe.
Swoją drogę pani Rubinstein po raz pierwszy po 82 latach obejrzała swój portret na wystawie w Willi La Fleur.
Kisling Akt Kiki

Nie wiem, czy umiałabym wybrać jeden z prezentowanych portretów który szczególnie mnie urzekł, bo podobały mi się prawie wszystkie. Może wam uda się wybrać. Z reguły są one podpisane jako Portret kobiety, młodej kobiety, Polki, Holenderki, Bretonki, z rzadka podpisane są imieniem czy nawet nazwiskiem sportretowanej. Oczywiście wyjątkiem jest Kiki. Kiki z Montparnasse, która współdzieliła przydomek razem z Kislingiem. To ponoć on (a nie jak myślałam Mędrzycki, czy Man Ray) ją odkrył.

Modigliani Madame Rene Kisling 


Kisling z Rene i dzieckiem (źródło)

Miałyśmy szczęście przybyć na wystawę zaraz po  otwarciu galerii (w czwartek, co ma znaczenie, gdyż weekendowe zwiedzanie wiąże się z większą ilością gości). Tym samym udało nam sie obejrzeć ją w towarzystwie zaledwie kilku osób, a z niektórymi obrazami miałyśmy przyjemność bycia sam na sam. . Kiedy opuszczałyśmy poziom minus jeden Wilii La Fleur przed wejściem gromadziły się spore tłumy (jakieś zorganizowane grupy i indywidualni zwiedzający). My mogłyśmy wtedy zasiąść przy jednym z dwóch kawiarnianych stoliczków i przy dobrej kawie i wyśmienitym ciastku delektować się wrażeniami artystycznymi (siedząc w otoczeniu obrazów i patrząc na zdjęcie naszych artystów sprzed stu lat z Paryskiej kawiarni La Rotonde robi się to z większą przyjemnością). A kiedy większość zwiedzających tłoczyła się na wystawie my poszłyśmy  na piętro aby zanurzyć się w malarstwie Meli Muter, Natana Grunsweigha, Józefa Pankiewicza, Władysława Ślewińskiego, Henri Haydena, Szymona Monszajna (Mondzaina), Valentine Prax, Alicji Halickiej a nawet Maurice Utrillo.
Kawa i ciacho w takim otoczeniu smakują wyśmienicie



niedziela, 19 stycznia 2025

Zając o bursztynowych oczach Edmund de Waal (historia wielkiej rodziny zamknięta w małym przedmiocie)

Wydawnictwo Czarne rok 2013
Kiedy ponad dekadę temu przeczytałam recenzję książki u Lirael natychmiast ją zamówiłam. Rzadko mi się to zdarza, abym tak bezgranicznie zaufała gustowi drugiego czytelnika, choć akurat zdaniu Lirael można było zaufać. Co sprawiło, że książka wylądowała na półce na długie lata - nie wiem. Lirael wkrótce potem przestała prowadzić bloga, a ja wpadłam w wir innych lektur. Z czasem moje wrażenia z lektury recenzji się zatarły, a książka pokryła kurzem. Wylosowaną w stosikowym losowaniu wzięłam do ręki bez nadmiernych oczekiwań.

Teraz mogę tylko wyrazić żal, że zrobiłam to tak późno. Gdybym przeczytała ją przed podróżą do Paryża, czy do Wiednia mogłabym podążyć śladami jej bohaterów, może nie tak wnikliwie jak autor opowieści, ale zapewne z dużym sentymentem, bowiem książka chwyta za serca i zbliża do bohaterów, których życie było ciekawe, choć momentami tragicznie trudne.
Zając o bursztynowych oczach to historia rodziny opowiedziana przez pryzmat kolekcji japońskich figurek. Autor Edmund de Waal potomek jednej z najbogatszych żydowskich rodzin Ephrussi odziedziczył po stryjecznym dziadku kolekcję netsuke; małych miniaturowych rzeźb z drewna i kości słoniowej przedstawiających figurki zwierząt i postaci.
Były to miniaturowe rzeźby do trzymania w dłoniach, drobiazgi, które dodawały splendoru salonowi czy buduarowi. Gdy oglądam ryciny japońskich przedmiotów widzę, że paryżanie nie bali się nadmiaru materii: kość słoniową przykrywali jedwabiem, jedwab wieszali nad stolikiem z lak, stolik z laki zastawiali porcelaną, na podłodze rozrzucali otwarte wachlarze. Dotyk łaknący nowych doznań, dłonie dokonujące odkryć, przedmioty dotykane z uczuciem, plus caresse [czyli pieszczotliwie]. (str. 68).

Postanowił wówczas opisać ich historię, znaczenie, jakie miały dla swych właścicieli, prześledzić drogę jaką przebyły z Japonii do Paryża, potem Wiednia, Tokio i Londynu. Żeby tego dokonać autor przez kilka lat podróżował śladami kolekcji, ale przede wszystkim śladami swych przodków, odwiedzał miejsca, w których toczyło się ich życie, biblioteki, galerie, archiwa, w których znajdowały się stare gazety, dokumenty, mapy, obrazy, czytał odziedziczone przez ojca listy, dzienniki, zeszyty. Prowadził drobiazgowe śledztwo, aby ustalić co działo się z ze składającą się z 264 figurek XVII wieczną kolekcją począwszy od 1870 roku, kiedy zakupił ją Charles Ephrussi. Dziś nazwisko Ephrussi niewiele nam mówi, ale w drugiej połowie XIX wieku była ona powszechnie znana, była jedną z najbogatszych rodzin żydowskich w Europie. „W roku 1860 rodzina stała się największym eksporterem zboża na świecie. James de Rotschild znany był w Paryżu, jako Le Roi de Juifs [król żydów]. Rodzinę Ephrussich można było określić mianem Le Rois du Ble-Królów Pszenicy. Choć byli Żydami, szczycili się własnym herbem, pszenicznym kłosem i heraldycznym trójmasztowym okrętem pod pełnymi żaglami. Pod okrętem widniała rodzinna dewiza: Quod honestum [to, co szlachetne]. Jesteśmy ponad wszelkim podejrzeniem. Możecie nam zaufać. Zasadniczy plan polegał na tym, by korzystając z rodzinnej siatki kontaktów i powiązań, zbudować i sfinansować gigantyczne przedsięwzięcie gospodarcze: mosty na Dunaju, koleje żelazne w Rosji i we Francji, doki i kanały. Z dobrze rozwijającego się domu handlowego Ephrussi i spółka miało przekształcić się w międzynarodową potęgę finansową. Stworzyć własny bank. Odtąd każda udana transakcja rządowa, każde przedsięwzięcie podjęte wespół ze zubożałym arcyksięciem, każdy klient wciągnięty poprzez swoje zobowiązania w krąg rodziny Ephrussi miały budować splendor tego rodu i stopniowo oddalać od Ukrainy i kolebiących się po jej drogach skrzypiących wozów z pszenicą” (str. 39)

Dom Nany przy Parku Monceau 

Śledząc losy kolekcji podążamy za losami członków rodu. Bogactwo w rodzinie żydowskiej łączyło się  z wykształceniem, znajomością języków obcych, obyciem, kulturą, obracaniem się w kręgach ludzi nie tylko uprzywilejowanych, ale też artystycznie uzdolnionych, to też dobroczynność i gromadzenie dzieł sztuki. Akcja opowieści obejmuje ponad sto lat. Nie będę streszczała fabuły, chciałabym jednak zasygnalizować tylko (może jako zachętę dla osób, którym bliskie są klimaty ludzkiego losu na przestrzeni dziejów oparte na faktach, osadzone w historii, dziejące się w otoczeniu znanych nam nazwisk i w miejscach tak pięknych architektoniczne) historię dwóch pierwszych właścicieli kolekcji.
We wnętrzu Muzeum Camondo (źródło). Nie dysponuję zdjęciem kamienicy Ephrussich w Paryżu (tutaj mógł bywać Charles przynajmniej sporadycznie)

Pierwszym był Charles. Nie musiał nic robić, rodowe pieniądze umożliwiały mu wygodną egzystencję na wysokim poziomie. Interesami zajęli się dwaj starsi bracia, on mógł bywać w kawiarniach, na balach, wdawać się w romanse i wydawać pieniądze. I po części to robił. Ale to mu nie wystarczało, interesował się sztuką, literaturą, pracował w gazecie, był krytykiem sztuki, napisał biografię Durera, był też kolekcjonerem dzieł sztuki, a także  wspierał artystów. Spotykał się z literatami, malarzami, dziennikarzami, a nawet pozował do znanego obrazu Renoira Śniadanie wioślarzy (ten pan w cylindrze odwrócony plecami do widza to Charles), na jego postaci mógł być wzorowany Swann z W poszukiwaniu straconego czasu Prousta.

Będąc w Paryżu (czy potem w Wiedniu) nie znałam historii rodu, jednak nieświadomie wędrowałam śladami rodziny Ephrussich. Otóż jedna z rodowych kamienic/pałaców mieściła się w paryskiej dzielnicy Monceau obok Parku. Zaprowadziła mnie tam paryska blogerka pokazując kamienicę, którą uważano za mieszkanie Nany Emila Zoli. Zwiedziłyśmy też pałacową kamienicę rodziny Camondo (o której wspominałam tu), gdzie usłyszałam pasjonującą historię innej żydowskiej rodziny. Byli oni sąsiadami Ephrussich. Paryskie mieszkanie pierwszego właściciela kolekcji netsuke wydaje się niezwykle odpowiednim lokum dla figurek. Stały pięknie wyeksponowane w towarzystwie innych dzieł sztuki, odwiedzane przez malarzy i pisarzy, brane do rąk, żyjące wraz z gospodarzem i jego gośćmi, były bezpieczne.
Śniadanie wioślarzy Renoir (Źródło) 

W jego mieszkaniu czuje się nie tylko bogactwo, ale i solidne studia. To nie są przypadkowe dzieła kupione przez nuworysza. „Udziela się przyjemność, jaką Charles musiał odczuwać, w obcowaniu z przedmiotami; zaskakujący ciężar adamaszku, chłód emalii, patyna brązu, faktura haftu na gobelinach” (str. 50). Czy wy też doznajecie ekscytacji słysząc słowa adamaszek, jedwab, alabaster, to coś jak fizyczna przyjemność z kontaktu z przedmiotem, bezosobowym wytworem rąk ludzkich, a jednak czymś co ma duszę. Otoczeniem kolekcji japońskich figurek są rysunki i medaliony, renesansowe emalie i szesnastowieczne gobeliny wykonane na podstawie kartonów Rafaela, marmurowa figurka dziecka w stylu Donatella, majolika Luki della Robbia przedstawiająca młodego fauna. To wszystko w muzeum byłoby tylko ekspozycją z tabliczką nie dotykać, gdzie jedyny kontakt przedmiot miałby z delikatną miotełką omiatającą z kurzu, tutaj są to towarzysze życia, umilacze czasu. Jak pisze autor - Są to przedmioty, które kumulują w sobie emocje towarzyszące ich tworzeniu (str.29), a ja dodałabym kumulują emocje towarzyszące ludziom, w których otoczeniu się znajdują. Są niemymi świadkami ich życia. A życie Charlesa było imponujące. Spełniał się w tym co lubił, zajmował tym, co go interesowało. Żył w ciekawych, choć trudnych czasach. Ataki antysemickie nie ominęły i jego, choć w porównaniu z tym co spotkało jego wiedeńskich krewnych były niczym. Pogardliwe miny, napastliwe artykuły, zerwanie stosunków, niepodanie ręki były przykrym doświadczeniem, ale nie tragedią, jaka miała miejsce parę lat później w Wiedniu.
Pałac Ephrussich Wiedeń (Źródło)

Mniej szczęścia miał kuzyn Charlesa - Victor. Był także kolejnym dzieckiem i drugim w kolejności synem. I jego najbardziej interesowała sztuka, a zwłaszcza książki (zgromadził bogaty księgozbiór), jednak z powodu ucieczki starszego brata musiał przejąć rodzinny interes i zająć się pomnażaniem majątku. Wiedeński Pałac Ebhrussich znajduje się przy Ringu, niemal vis a vis Uniwersytetu. Przechodziłam tamtędy codziennie, bowiem znajduje się tam połączenie linii tramwajowej, autobusowej i przystanku metra. Musiałam mijać ten Pałac kilkakrotnie, jednak poza tym, że na parterze znajdowało się Casino nie zwrócił on mojej uwagi. Wiedeń - z jego monumentalną, klasycystyczną zabudową ma tyle ciekawych budowli, że mógł mi umknąć ten, który wydał się jeszcze jednym więcej pałacem – kamienicą, nieco przysadzistym i ciężkim z zewnątrz i niedostępnym dziś dla postronnych wnętrzem. To tam trafiła kolekcja figurek podarowana Victorowi w prezencie ślubnym. Niestety nie było to szczęśliwe małżeństwo, choć nie miało to wówczas większego znaczenia. Małżeństwo miało być trwałe i dać potomków. Piękna żona najbardziej interesowała się strojami, balami, bywaniem w teatrze, operze i zmianą kochanków. Nie podzielała literackich zainteresowań Victora. To do jej buduaru trafiła kolekcja figurek. Odtąd mogły być one świadkami intymnych spotkań, zmian sukni a także towarzyszami zabaw dzieci, którym pozwalano wyjmować figurki z witryny i bawić się nimi.
Okres wiedeński był niezwykle burzliwy w dziejach rodu i dziejach Europy. Narastanie nastrojów antysemickich tonowane przez Franciszka Józefa, zamach na arcyksięcia Ferdynanda, wybuch I wojny, lata kryzysu powojennego, rozczarowanie z powodu przegranej wojny, szukanie winnych, ponowny antysemityzm tym razem podsycany przez władze i tragedia II wojny. Tragedia dla ludzkości, ale przede wszystkim dla rodzin żydowskich, biedni od razu trafiają do obozów koncentracyjnych, bogaci są najpierw okradani z majątku, godności, nierzadko też życia. Jedynie nielicznym udaje się uciec, tym, którzy mają albo środki, albo ustosunkowanych czy obrotnych znajomych.
Najciężej pisze się o książkach porywających, książkach, które budzą w nas emocjonalny stosunek do bohaterów opowieści, a taką książką jest właśnie Zając o bursztynowych oczach. Słowo pisane blednie wobec ogromu buzujących w nas wrażeń. Autor pisze w sposób niezwykle emocjonalny, ale zarazem rzeczowy. Nie ma tu miejsca na fantazjowanie, zapisywanie białych kart rodowej historii. Jeśli nie udało się dotrzeć do faktów, czy zdarzeń autor pozostawia je niedopowiedziane. Poszukiwania źródeł, które początkowo miały mu zająć kilka miesięcy trwały kilka lat. A efekt tych poszukiwań jest fantastyczny. Historia budowania marki małej odeskiej firmy handlującej zbożem poprzez dojście do fortuny wartej miliony koron aż do zmuszenia do wyzbycia się wszystkiego jest niezwykle interesująca. Czytelnik współodczuwa wraz z bohaterami opowieści. Bardzo wzruszyła mnie opowieść o wiernej pokojówce Annie, której pozwolono pomagać nazistom przy sporządzaniu inwentarza majątku Ebrussich, a ona dzień po dniu wynosiła w kieszeni fartucha po jednej malutkiej figurce z kolekcji netsuke, aby po wojnie mieć co oddać dzieciom właścicieli. Rozśmieszyła natomiast historia zakupu obrazu Maneta. Obraz przedstawiał pęczek szparagów związanych źdźbłem słomy. Manet zażądał zań ośmiuset franków, jednak Charles zapłacił mu tysiąc. Tydzień później Charles otrzymał mały obrazek przedstawiający pojedynczą łodygę szparaga z bilecikiem, iż pęczek był niekompletny.

Bohaterowie są silni, nie poddają się, potrafią się pozbierać a nawet odbudować swe życie, a czasem i fortuny w innym miejscu. Przykre jest to, że wciąż muszę od nowa szukać tego swojego, nowego miejsca. A także budzące wewnętrzny sprzeciw i irytację to, iż oprawcy rzadko bywają ukarani. Gorzej, oni śmieją się ofiarom w twarz zajmując zaszczytne miejsca w powojennej hierarchii społecznej. A w Austrii wygląda to wyjątkowo okrutnie, jeśli większość wojennych zbrodniarzy została amnestionowana.

Książka może być i lekcją historii i nauką o przemianach, o stosunkach społecznych, o sztuce i literaturze, ale przede wszystkim jest opowieścią o ludziach i ich emocjach. Opowieść prowadzona przez pryzmat kolekcji figurek to ciekawy zabieg literacki na zbudowanie fabuły. To nie jest smutna książka, choć mówi też o czasach tragicznych bywają w niej zabawne historyjki i wzruszające. Ale przede wszystkim są to historie pasjonujące i prawdziwe. Ponoć autor wzbraniał się przed pisaniem kolejnej sagi rodzinnej o Europie Środkowej. Dla mnie jest to jednak taka saga. Książka przywodzi mi na myśl książkę  Europa w rodzinie czas odmieniony Marii Czapskiej.

Z racji moich pasji najbardziej zainteresowały mnie fragmenty odnoszące się do świata kultury i sztuki; miejsca, w których pojawiają się Degas, Renoire, Zola, Proust, France, Goncourt, Roth, Alejhem. To tylko nieliczni przedstawiciele świata kultury, nie sposób wymienić ich wszystkich.

Dużą zaletą opowieści są zdjęcia pozwalające skonfrontować wyobrażenia z rzeczywistością poprzez osoby bohaterów a także ich otoczenie (obrazy, jakimi się otaczali, przedmioty, kamienice). Nieocenione jest drzewo genealogiczne rodu, do którego sięgałam przez długi czas, dopóki nie zapamiętałam rodzinnych koligacji. Żałuję jedynie, iż zdjęcie kolekcji netsuke jest małe i niezbyt wyraźne, w końcu to ona dała pomysł powstania książki. I znowu przypomina mi się wiersz Szymborskiej, który kilkakrotnie tu cytowałam Muzeum z tym już dziś niestety nieaktualnym fragmentem
Co do mnie, żyję, proszę wierzyć.
Mój wyścig z suknią nadał trwa.

A jaki ona upór ma!
A jakby ona chciała przeżyć!

To one przedmioty po nas pozostają, niemi świadkowie naszego istnienia.

Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny. Ogromne dzięki osobie losującej. Nie wiem, czy trafi mi się druga tak pasjonująca lektura w tym roku. 
Znowu miałam problem z klasyfikacją. Zaliczyłam do sagi rodzinnej i to mniejszy problem. Jak zakwalifikować autora, który wg Wikipedii jest angielskim artystą - mieszka w Londynie, dziadek pochodzi z Holandii, babka urodziła się w Wiedniu i pochodzi z rodu Ephrussich o korzeniach żydowskich, a praprzodkowie wywodzą się z Odessy (choć urodzeni w Berdyczowie).

czwartek, 2 stycznia 2025

Przeżyjmy to jeszcze raz, czyli jak minął rok

Brugia widok z Mostku Bonifacego na kanały

Drugi już rok wolności spędziłam niemniej owocnie niż rok pierwszy, o czym nie zamierzam przekonywać nieprzekonanych, którzy uważają, że zakończenie czasu zawodowej kariery to smutny etap życia, w którym człowiek czuje się niepotrzebny i czas spędza na oglądaniu seriali i polowaniu na promocje w sklepach.
Nieprzekonani wiedzą swoje i kiedy na pytanie co porabiam rozpoczynam długą wyliczankę moich zajętości, po każdej kolejnej słyszę i co jeszcze i co jeszcze, a na końcu i tak pada stwierdzenie, że jednak nie ma to, jak praca. Pozostańmy zatem każdy przy swoim zdaniu i róbmy to co komu sprawia przyjemność.
A zatem czym zajmowałam się w 2024 r.

Muzeum Instrumentów Muzycznych (Bruksela)
Podróżowałam

Bez podróży nie wyobrażam sobie życia, bez poznawania nowych miejsc, wracania w stare, odkrywania cudów architektury, natury, sztuki i kultury. Poznawania siebie i własnych ograniczeń, chodzenie na kompromisy (jeśli się podróżuje z kimś) i nabywania doświadczeń. Radzenia sobie w różnych sytuacjach (w tym roku musiałam sobie poradzić z internetowym zakupem przez telefon biletów na pociąg do Brukseli, czego wcześniej nie praktykowałam. Ja wiem, że to żaden wyczyn, ale dla mnie nowe doświadczenie i pokonywanie własnych obaw).




Moje podróże dalsze objęły północne Włochy oraz Belgię. We Włoszech (luty) po raz pierwszy po bardzo długim czasie odwiedziłam rodzinę w St. Vincent (tam mieściła się moja baza wypadowa, skąd wyruszałyśmy do Aosty i w jej okolice, a także Mediolanu (żeby wreszcie po raz pierwszy w życiu obejrzeć Ostatnią Wieczerzę Leonardo) i Turynu, aby odwiedzić po raz kolejny Muzeum Egipskie (fantastyczne przeżycie). Następnie już sama pojechałam do Bolonii, Wenecji (z bonusem w postaci wysepki Torcello) i Werony. To były wspaniałe dwa tygodnie na włoskiej ziemi. Po raz pierwszy też odkryłam, że podobają mi się nie tylko duże metropolie z fantastycznymi galeriami sztuki (to wiem od dość dawna) ale też mniejsze i całkiem małe miasteczka ze starymi XIV wiecznymi (a czasem starszymi) świątynkami, pozostałościami z czasów cesarstwa rzymskiego w postaci mostów, bram, łuków, akweduktów, posągów.
Kolejna dalsza podróż miała miejsce w październiku i była to Belgia, którą odwiedziłam po raz pierwszy i chciałabym powiedzieć nie ostatni. Brugia mnie zauroczyła i przeszła najśmielsze oczekiwania a spotkanie z brugijską Madonną Michała Anioła było niezwykle wzruszające (spadła łezka, czy dwie, ale nikogo nie było obok, mogłam więc spokojnie sobie pochlipać). Spacery niemal pustymi bocznymi uliczkami przeniosły mnie w malarską scenerię niczym z XVII wiecznych obrazów Holendrów. Bruksela – nieco zmęczyła nadmiarem ludzi i hałasu. Może źle trafiłam, a może to zderzenie małej, spokojnej (no miałam to szczęście, a pewnie nie zawsze tak bywa) Brugii z wielkomiejską, europejską stolicą spowodowało takie a nie inne odczucia.
We wrocławskim ogródku japońskim

Podróże bliższe rozpoczęła wycieczka do Łodzi (marzec) z moją przyjaciółką Magdą.
Może Łódź nas nie zachwyciła, ale parę miejsc było godnych uwagi i teraz po czasie wspominam z nostalgią. Przed podróżą przeczytałam ponownie Ziemię obiecaną Reymonta, więc byłam wprowadzona w klimat XIX wiecznej Łodzi Fabrycznej, której śladów można się dopatrzeć choćby w architekturze, która szczęśliwie przetrwała czas wojny (jak choćby liczne pałace łódzkich fabrykantów, dziś często pełniące funkcje galerii sztuki).
Nie zdążyłam dobrze wrócić z Łodzi, a już wsiadałam w pociąg do Białegostoku aby obejrzeć i wysłuchać mój ukochany musical Jesus Christ Superstar. I choć odbiegał może nieco od moich oczekiwań, to jednak wspaniała muzyka i całkiem dobre wykonanie utworów było nagrodą za trudy podróży (nie do końca zdrowej podróżniczki).
Po spokojnym kwietniu, w którym dochodziłam do siebie po chorobie (niby zwykła infekcja, która zaczęła się we Włoszech w lutym, a trwała cały marzec) w maju pojechałyśmy z Magdą do Warszawy. Tym razem byłam przewodnikiem mojej przyjaciółki. Naszym głównym celem była wizyta w Konstancinie w Villi La Fleur oraz wizyta w Muzeum Narodowym (Magda była po raz pierwszy i doznała syndromu Stendhala. Ja nie zliczę, ile razy byłam, ale zawsze z przyjemnością wybieram sobie jakiś fragment zbiorów do oglądania, nigdy nie pomijając ulubionego skrzydła na pierwszym piętrze z dziełami polskich młodopolan, zahaczając też zawsze do skrzydła po przeciwnej stronie budynku aby spojrzeć na Widok portu o poranku Verneta). Jak Warszawa to nie obejdzie się bez wizyty w którymś z teatrów a także spaceru po Łazienkach, które odwiedzam prawie za każdym pobytem w stolicy. Wróciłyśmy z postanowieniem powrotu za rok, bo Magda nie zdążyła obejrzeć całości zbiorów muzealnych, no i koniecznie chcemy wrócić do Konstancina.
Widok portu o poranku Vernet

Tydzień po powrocie z Warszawy wybrałam się do Poznania, aby pokazać mojej matce chrzestnej Wrocław. Wiesia starsza ode mnie o ponad dwadzieścia lat jest bardzo pogodnego usposobienia i jest niezwykle mobilną osobą. Jak śmieją się jej córki nie usiedzi dnia w domu, bo wciąż gdzieś lata, a to na spotkania z koleżankami, a to na koncert w osiedlowym domu kultury, a to do teatru muzycznego, a to po prostu pochodzić po sklepach. Wrocław bardzo się Wiesi spodobał, zwłaszcza jego architektura i duża ilość zieleni. To prawda ogrody i parki we Wrocławiu są przepiękne. A to mi uświadamia, że choć pierwsza wizyta we Wrocławiu tego nie zapowiadała, byłam tam już kilka razy, a ponadto Wrocław pokazałam czterem osobom, a z kolejną jestem umówiona na jego zwiedzanie.
Potem nastąpił czerwiec i złamałam sobie nogę. Złamałam ją na tydzień przed wyjazdem do sanatorium w Ustce.
Tygodniowy pobyt nad morzem podlegał sporym ograniczeniom spowodowanym koniecznością noszenia ortezy, a mimo to po wizycie u ortopedy okazało się, że noga nie była dość oszczędzana (robiłam dziennie ok 8 tysięcy kroków i o ile normalnie czasami mam problem z wychodzeniem tylu kroków, o tyle w Ustce wydawało mi się, że niemal nigdzie nie szłam o kroki się mnożyły) i trzeba było bucik nosić dłużej niż pierwotnie zakładano.
Z powodu owej ortezy musiałam zrezygnować z kolejnego już zarezerwowanego wyjazdu (Koszalin, Szczecin i Stargard).
W oczekiwaniu na zrośnięcie kości większość wakacji spędziłam przymusowo w domu – teraz już oszczędzając nogę jak tylko mogłam. Spanie w takim bucie narciarskim to żadna przyjemność. 
We wrześniu nie mogłam wysiedzieć w domu w oczekiwaniu na październikowy wypad do Belgii i razem z Magdą wybrałyśmy się na trzy dni do Elbląga. Miasto bardzo się nam spodobało, jak zauważyłam już wcześniej coraz bardziej podobają mi się małe spokojne miejscowości, gdzie ludzie nie ocierają się o siebie, gdzie nie trzeba się przepychać i gdzie nikt nie wchodzi ci w kadr.
W listopadzie zapragnęłam zobaczyć Pana Englerta w Królu Learze, więc ponownie wybrałam się do Warszawy. Przy okazji była wystawa Chełmońskiego w Muzeum Narodowym. A niemal zaraz po powrocie był wyjazd do Poznania na koncert muzyki musicalowej (Czas na teatr trzecia edycja) Po zeszłorocznym koncercie wiedziałam, że nie mogę opuścić kolejnej  i mam tylko nadzieję, że stanie się on już tradycją poznańskiej sceny musicalowej, w przeciwieństwie do Festiwalu duetów operetkowych i musicalowych, który po dwóch (może trzech) edycjach zniknął.
A potem był grudzień poświęcony ochronie zdrowia (rehabilitacja i kolejna infekcja)

Słodkości u Bliklego
Muzycznie
O musicalu Jesus Christ Super Star już wspominałam wyżej. W zeszłym roku miałam okazję obejrzeć dwukrotnie Mistrza i Małgorzatę; raz w Teatrze Muzycznym w Gdyni, ponownie w Teatrze Buffo. Oba spektakle reżyserował pan Józefowicz i były zrobione podobnie, choć nieco różniły się scenografią, choreografią, no i oczywiście aktorami. Trudno powiedzieć, który mi się bardziej podobał, były sceny lepiej zrobione w teatrze warszawskim, a były też takie, które bardziej podobały mi się w Gdyni. Ale skoro moja siostra po obejrzeniu spektaklu stwierdziła, że zainteresowała ją fabuła i sięgnie po książkę to uważam, że to ogromny plus spektaklu, nawet, jeśli muzycznie nie spełnił jej oczekiwań. W Gdyńskim Teatrze obejrzałam też Quo vadis w reżyserii pana Kościelniaka. Choć nasze pierwsze spotkanie - moje z twórczością pana Kościelniaka nie było udane, zrozumiałam, że spektakle przez niego robione nie mogą być nudne, mogą się podobać, albo nie, ale są zawsze z pomysłem, nowatorskie. Wcześniej oczarował mnie Kombinat w teatrze poznańskim w jego reżyserii.  Quo Vadis jest zrobione w konwencji kabaretu z początków zeszłego wieku. Skojarzenia z filmem Cabaret jak najbardziej uzasadnione. 
Był też festiwal musicalowy w Poznaniu, o którym wspomniałam już wcześniej. No i była też opera. Tym razem wybrałam się na Carmen. Nie jestem fanką opery, no ale Carmen to klasyka, więc warto obejrzeć. Spodziewałam się bardziej energetycznego wykonania, a to było w porządku, ale bez fajerwerków. 
Z trzech spektakli muzycznych musiałam zrezygnować z powodu chorób. Jak tak patrzę na to podsumowanie to widzę, że jest tu pole do poprawy w nowym roku. Muzyka to przecież coś co mnie uskrzydla, a nie było tego zbyt wiele.
Malarsko
Tu jest zdecydowanie lepiej; każda podróż to przynajmniej dwie, jak nie więcej wystaw. Było ich tak wiele, że nie będę zanudzać wymienianiem wszystkich. Największe wrażenie to oczywiście Ostatnia Wieczerza w Mediolanie (przeżycie ogromne. Tak wielkie, iż postanowiłam jej niedługo powtórzyć. Tym razem spojrzeć na parę szczegółów, o których czytałam w książce Ostatnia wieczerza). Równie silne przeżycia towarzyszyły mi podczas spotkania z Brugijską Madonną, czy kolejnej wizyty w Wilii La Fleur w Konstancinie.
Wiejska ulica Nicolae Grigorescu (Pałac Opatów-wystawa czasowa)

Natomiast zupełnie niespodziewanie spodobała mi się wystawa malarstwa rumuńskiego realisty-impresjonisty Nicolae Grigorescu w Pałacu Opatów w Oliwie. Poszłam na nią dla towarzystwa nie mając żadnych oczekiwań. A okazało się, że pan malował także w stylu impresjonistycznym, który bardzo mi odpowiada. Zauroczyły mnie jego pejzaże i dziewczęta na obrazach w przeciwieństwie do zwierząt na pastwiskach (które są poza kręgiem moich zainteresowań). Odwiedziłam też ciekawą wystawę Chełmońskiego w Muzeum Narodowym w Warszawie, choć muszę przyznać, że nie potrafiłam się nimi zachwycać tak, jakbym się zachwycała nie czytając wcześniej artykułu na temat Chełmońskiego i jego paskudnego postępowania względem rodziny. Temat oddzielania człowieka od jego dzieła zawsze budzi dyskusje, czy powinniśmy je oddzielać, czy traktować, jako całość. Ostatnio doszłam do wniosku, że jeśli ktoś kogo tak bardzo podziwiam, jako artystę okazuje się złym człowiekiem – trudno jest mi wyprzeć się swego zachwytu, natomiast, jeśli dowiaduję się czegoś złego na temat artysty, co do którego nie mam stosunku emocjonalnego – wówczas inaczej zaczynam patrzeć na jego twórczość, jako piękną, ale z pewną niewidoczną skazą. Chełmoński nigdy nie należał do tych przeze mnie hołubionych – może dlatego oglądałam jego obrazy z mniejszym podziwem, choć przyznaję, że niektóre są bardzo ładne. 

Chełmoński a tytuł wcale nie zima, jakby się mogło wydawać, a Sójka

W Brukselskim Muzeum Sztuki zwróciłam uwagę na karmiące Madonny, którym pierś wyrasta niemal spod szyi. A może tylko mnie się tak wydaje.

Madonny z dzieciątkiem Van der Waydena i Memlinga. 
A rok zaczęłam od odwiedzin wystawy obrazów Olgi Boznańskiej w Gdańskim Ratuszu.

Teatralnie
Poza muzycznymi odwiedziłam też parę teatrów zeszłego roku. Największe wrażenie zrobiła na mnie Piękna Zośka w Teatrze Wybrzeże. Sztuka ciężka, bo i historia Zofii Paluch muzy młodopolskich artystów (malowali ją Kossak, Wodziński, Stachiewicz, choć najbardziej znane są obrazy Stachiewicza) była tragiczna. Ale zagrana tak fantastycznie, że oglądałam niemal na wdechu nie roniąc ani słowa. To było prawdziwe katharsis uczestniczenie w tym spektaklu, ale też bardzo wyczerpujące psychicznie (bo rzecz jest o przemocy i zbrodni straszliwej) i fizycznie (bo trwa niemal cztery godziny) przeżycie. Bardzo dobrze też odebrałam spektakl Matka Joanna od aniołów w Teatrze Narodowym w Warszawie. Przyznam, że jak przeczytałam, iż główną rolę gra Małgorzata Kożuchowska nie oczekiwałam od spektaklu zbyt wiele, a tymczasem w mojej ocenie aktorka zagrała swą najlepszą rolę. Była przekonywująca, naturalna, tam gdzie trzeba emocjonalna, a w innych miejscach chłodna. Również wypędzający z niej diabła aktor (zapomniałam nazwiska) był fantastyczny. Cała obsada spisała się świetnie, a i pomysł na inscenizację (choreografię, kostiumy, scenografię) przedni. Ten spektakl również oglądałyśmy (z Magdą) na wdechu. Na przeciwległym biegunie znalazła się kryminalna komedia Lilly w teatrze Och (Warszawa) z panią Jandą. Doceniałam zawsze jej role dramatyczne (podziwiałam w Marii Callas, Białej Bluzce, czy Ucho, gardło nóż, ale nie wiedziałam, że jest tak świetną w rolach komediowych. A ja jestem trudnym odbiorcą komedii teatralnych. Rozbawić mnie to ciężka sztuka, wszelkie komedie typu goło i wesoło z zamianą ról, czy pokazywaniem czterech liter raczej mnie nudzą niż bawią. A tutaj wyszłam z podwyższonym poziomem endorfin.
Król Lear z panem Englertem w roli tytułowej nie tyle mnie rozczarował, co nie spełnił moich oczekiwań. Przyznaję miałam swoją wizję, w którą wizja reżyserska się nie wpasowała. Wszystko (no prawie wszystko) było i świetnie zagrane i przemyślane, ale Lear będący człowiekiem bezsilnym, z demencją, nieporadnym to nie było to czego oczekiwałam. Widziałam pana Englerta w Garderobianym i to był majstersztyk, tutaj mistrz oddał pola innym, sam będąc trochę w cieniu. Jest to jakiś pomysł, pewnie całkiem dobry, ale ja nie byłam doń przekonana. A co mi przeszkadzało? muzyka i śpiew Kordelii (wrzaskliwy, wdzierający się w mózg, natrętny, nieprzyjemny - zapewne taki miał właśnie być, co nie zmienia faktu, iż ciężko mi było wysiedzieć na tych bodajże trzech utworach).
Był jeszcze i Dom otwarty w Teatrze Polskim w Warszawie – niezły, aczkolwiek porównanie z filmem (pierwszy odcinek serialu Z biegiem lat, z biegiem dni) z plejadą krakowskich gwiazd stawiało spektakl na przegranej pozycji, dodatkowo na scenie palono papierosy, o czym nie było mowy na stronie teatru, a co mnie osobiście bardzo przeszkadzało w odbiorze powodując duszności. Teatralnie podobnie, jak muzycznie jest pole do nadrobienia zaległości, choć przyznam, iż śledząc repertuar gdańskiego teatru nie miałam ochoty na obejrzenie żadnej z granych tam sztuk. Te, które obejrzeć chciałam zdążyłam obejrzeć wcześniej. 
Spotkanie koła seniora w Wejherowie
Towarzysko
Tu bilans jest zdecydowanie dodatni. Co najmniej dwa razy w tygodniu mam spotkania z którąś z przyjaciółek, albo też z kilkoma naraz. Spacery, wystawy, czasami koncerty, czy teatry, albo po prostu knajpka i rozmowy. Moje grono zaprzyjaźnionych kinomaniaczek odwiedza ze mną Gdyńskie Centrum Filmowe, gdzie chodzimy na filmy dokumentalne o sztuce. A zainicjowane przeze mnie koło seniora (na razie składające się z trzech członkiń) dwa razy do roku organizuje sobie wycieczki po okolicy.

spotkanie wielbicielek kina w ulubionej kawiarence U Kate

Książkowo
Nie jest źle ale mogłoby by lepiej. Nie zapisuję przeczytanych książek, a że pamięć coraz słabsza (choć staram się ją ćwiczyć, choćby nauką języka) to po czasie nie pamiętam, którą książkę czytałam jeszcze w tym roku, a którą rok wcześniej. Ale i tu postanowiłam zapisywać sobie choćby tytuły, skoro z opisem wrażeń idzie mi średnio (a nawet dość słabo, na 32 zeszłoroczne wpisy tylko dziesięć dotyczyło przeczytanych książek, z czego bodajże trzy to były kryminały Donny Leon). Książek przeczytałam przynajmniej 4 razy więcej, ale jak zapiszę, będę miała pewność.

Zdrowotnie

Zeszły rok nieco mnie doświadczył, bo problemy zdrowotne miałam w zasadzie 4 razy, ale zawsze ciągnęły się tygodniami. Zatem, jeśli miałabym sobie czegoś życzyć w tym roku to mniej infekcji, które się ciągną tygodniami, a przez które muszę odwoływać spotkania, czy wyjścia na wykłady lub do teatru.

Aha wykłady - to też część moich zajętości. Jakkolwiek nie było ich tak dużo jak rok temu to kilka udało mi się „zaliczyć” (cóż za brzydkie słowo, w kilku udało mi się uczestniczyć). Zaledwie kilka bowiem tematy proponowane przez organizatorów bądź też terminy spotkań nie zawsze mi odpowiadały.
Myślę, że to podsumowanie bardziej jest potrzebne mnie, niż czytelnikom. Mogę spojrzeć na to, co chciałabym zmienić, poprawić, a gdzie poluzować. Patrząc jednak na statystyki wejść tematy typu podsumowania cieszą się zwykle sporo większą popularnością niż wpisy o książkach, czy obrazach.

Takie powierzchowne podsumowanie  rozrosło się do rozmiarów całkiem sporych.

Życzę wszystkim realizacji noworocznych zamierzeń i planów i uważam, że mimo wszystko warto je mieć, można je korygować, ale jest jakiś pomysł, i nie trzeba potem zastanawiać się co jeszcze można zrobić poza obejrzeniem telewizji. 

niedziela, 22 grudnia 2024

Madonna znika pod szklanką kawy Włodzimierz Kalicki i Monika Kuhnke plus świąteczne życzenia

Madonna pod jodłami Cranach (wystawa na Wawelu 2021 r.)

Kilka razy wspominałam na tym blogu książkę Na ratunek Italii (o ratowaniu dzieł sztuki podczas wojny).

Historia ratowania rodzimych dzieł sztuki opisana w książce Sztuka zagrabiona tom 2 Madonna znika pod szklanką kawy jest historią bardziej rozciągniętą w czasie, gdyż dotyczy poszukiwań zagrabionych dzieł sztuki, które nie trafiły do repozytoriów na terenie Austrii czy Niemiec, a znalazły się w rękach prywatnych kolekcjonerów, bądź państwowych galerii sztuki za granicą kraju, z wcześniej zrabowanych transportów czy magazynów. Wydaje się, iż o wiele łatwiej było odkryć ogromne repozytoria z dziełami sztuki (jak to miało miejsce w przypadku dzieł, o których opowiada książka Na ratunek Italii) niż śledzić losy poszczególnych dzieł z rozparcelowanych kolekcji.
Książka przedstawia mrówcze działania podejmowane przez polskich obrońców dzieł sztuki, którzy prowadzą drobiazgowe śledztwa w celu odnalezienia a następnie odzyskania zagrabionych dzieł.

Jak się okazuje samo odnalezienie dzieła – jakże często będące dziełem przypadku; w czym pomocą służy internet i informacje zamieszczane na stronach Domów Aukcyjnych, to dopiero początek prowadzonych działań. Potem należy dowieść, że dzieło należało do zbiorów polskich galerii narodowych, czy też prywatnych posiadaczy. Dopiero później ruszała cała skomplikowana machina prawnicza (batalie sądowe trwające miesiącami, a nawet latami), nierzadko też potrzeba sporej ilości środków, aby je odkupić. Tak, odkupić coś co należało do dziedzictwa kulturowego naszego kraju należało na nowo zakupić. 

W książce przedstawiono nie tylko sam proces odzyskiwania dzieł sztuk, choć on niewątpliwie jest tu najważniejszy, ale i historię owych obrazów, figurek, dewocjonaliów, to w jaki sposób powstały, bądź zostały nabyte przez pierwszego i kolejnych właścicieli.

Książkę rozpoczyna historia Chłopca ze snopkiem na głowie Aleksandra Gierymskiego. To, że miałam przyjemność oglądać obraz we Wrocławskim Muzeum Narodowym niewątpliwie wpłynęło na bardziej emocjonalny odbiór tej historii.

Książkę czyta się jak scenariusz sensacyjnego filmu. Autorzy przeprowadzają dochodzenie w celu odtworzenia drogi, jaką odbył obraz od momentu powstania w Bronowicach (przynajmniej w części szkicu) do Wrocławskiego Muzeum (poprzez Kraków, Wiedeń, Wilno – wystawy, Gieronomy i Santa Catarina - miejsca zamieszkania marszanda i kolekcjonera -pierwszego właściciela Chłopca, Wiedeń i Warszawę - miejsca zamieszkania kolejnego z właścicieli Chłopca).
Chłopiec ze snopkiem na głowie MNW (2021 r.)

Pani Monika Kuhnke (współautorka książki) jest historykiem sztuki i od lat zajmuje się problematyką polskich strat wojennych, zatem kiedy widzi w internetowym katalogu Domu Aukcyjnego obraz chłopca ze snopem zboża na głowie rozpoczyna się śledztwo. Jest rok 2004 r. A to już prawie finał historii, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w w podkrakowskich Bronowicach. Tam, gdzie miało miejsce najsłynniejsze z polskich wesel. To tutaj na zaproszenie Włodzimierza Tetmajera (malarza i poety) przyjechał Aleksander Gierymski.
O ile dość dobrze znany jest nabywca Chłopca Ignacy Korwin Milewski o tyle już kolejny właściciel pozostaje enigmą. Znany z nazwiska dr. Henryk Aszkenazy nie pozostawił po sobie żadnego portretu, ani żadnej informacji charakteryzującej jego osobę.

Podziwiam zacięcie z jakim autorzy prześledzili losy obrazu wykorzystując do tego archiwalne dokumenty muzeów w Polsce, Niemczech, Austrii, Ameryce, listy akcjonariuszy przedwojennych banków, listy lokatorów warszawskich kamienic, książki telefoniczne, zbiory archiwów narodowych itp., itd. Jak z małego skrawka papieru z kilkoma zaledwie wyrazami udaje się powiązać portretowaną przez malarza cesarzy i monarchów żonę kolekcjonera sztuki.
Szczególnie zainteresował mnie rozdział trzeci dotyczący odnalezienia obrazu Leona Wyczółkowskiego W pracowni artysty zwany też Żałobnicą. Po raz kolejny możemy docenić zalety internetu, gdy na stronach Domu aukcyjnego pojawia się informacja o wystawieniu na sprzedaż obrazu, który figuruje wśród zaginionych dzieł sztuki co daje sygnał osobom śledzącym losy zaginionego dziedzictwa kulturowego do działania.
Zaginione dzieło Stryowskiego Żydzi modlący się nad Radunią ze strony

Pani Anna Tyczyńska z Muzeum Narodowego w Warszawie, która widzi informację a także zdjęcie mającego podlegać licytacji obrazu zna go jedynie z opisu. Nie zachowało się bowiem żadne zdjęcie obrazu. Wie, że należałoby zablokować licytację do czasu zbadania, czy obraz nie należy do skradzionych podczas wojny obrazów z kolekcji Muzeum. Polskie władze są jednak ostrożne po mającej kilka lat wcześniej aferze z innym obrazem. Sprawa dotyczyła obrazu Wilhelma Stryowskiego Taschlich Żydzi modlący się w Nowy Rok przy młynie nad Radunią.
Wówczas wniosek o wstrzymanie licytacji należącego (jak byli przekonani wnioskodawcy) wcześniej do zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku obrazu Stryowskiego i podjęte działania doprowadziły nieomal do konieczności zapłaty ogromnego odszkodowania przez władze polskie. Okazało się bowiem, iż licytowany obraz był identycznym, ale nie tożsamym z tym należącym wcześniej do Muzeum Gdańskiego. Stryjowski namalował kopię obrazu uzyskawszy zamówienie od kupca z Niemiec.

Owe zawirowania spowodowały, że tym razem nie podjęto stanowczych kroków w celu odzyskania dzieła, które jak się okazało było autentycznym dziełem Leona Wyczółkowskiego skradzionym podczas wojny. A przeprowadzona w Niemczech licytacja obrazu, co do którego władze polskie nie zgłosiły stanowczych praw potwierdziła prawa nowego właściciela do dysponowania obrazem.

Kilkanaście miesięcy później pojawia się propozycja odsprzedaży obrazu złożona polskiemu antykwariuszowi. Prezes Domu Aukcyjnego w Warszawie dowiadując się o tej możliwości wpada na pomysł zakupu obrazu przez sponsora i podarowania go Muzeum. Takie działanie mogło by przynieść spore korzyści marketingowe zaczynającego wówczas swą działalność Domu Aukcyjnego Desa Unicum, ale w związku ze skomplikowaną sytuacją prawną należało sprawę przeprowadzić bardzo delikatnie, w absolutnej tajemnicy i pod warunkiem, iż Muzeum Narodowe przyjmie ten dar, a obraz natychmiast po przekroczeniu granicy zostanie przekazany do muzeum. W przeciwnym razie zarząd Domu Aukcyjnego mógł być posądzony o paserstwo.
Nie znalazłam krucyfiksu o którym mowa w książce w moich zbiorach, ale znalazłam dwie plakietki z kolekcji Czartoryskich z Limogenes. Zdjęcia tego nie oddają, ale w rzeczywistości wyglądają przepięknie a pochodzą z XVI wieku (są to pokryte emalią błyszczące jakby kafelki)

I tak tak poświęciwszy sporo energii na znalezienie sponsora, który wyłoży ogromną sumę na zakup obrazu, dokonawszy jego nielegalnego przewiezienia przez granicę (i znowu jak z filmu, kiedy trzech poważnych panów przewozi w reklamówce pięćdziesiąt tysięcy euro dla niepoznaki upijając się w Warsie sporą dawką alkoholu a następnie tego samego dnia przewozi owinięty w folię i niedbale wrzucony pod stolikiem Warsu obraz kontynuując degustację napojów wyskokowych dla osłabienia czujności celników. A na końcu nieomal zapominając obraz zabrać z wagonu restauracyjnego) obraz trafia do prawowitego właściciela. Przekazanie obrazu Muzeum miało miejsce w 2011 roku.

Jeszcze ciekawsza jest historia najsłynniejszego obrazu ze zbiorów europejskich znajdującego się w Polsce (zaraz po Damie z łasiczką Leonarda da Vinci). Rzecz dotyczy Madonny pod jodłami Lucasa Cranacha. Pisałam trochę o historii obrazu we wpisie dotyczącym wystawy obrazu na Wawelu w 2021 r. Jest ona naprawdę pasjonująca, a sam tytuł książki jest z nim związany. Nie będę tutaj zdradzała, co on oznacza, gdyż przyznam, że i mnie mocno zaintrygował, jakim cudem Madonna mogła zniknąć pod szklanką kawy.

Każdy rozdział poświęcony czy to bardziej rozpoznawalnemu dziełu sztuki (jak Chłopiec ze snopkiem Gierymskiego, czy Madonna pod jodłami Cranacha) czy to mniej powszechnie znanym dziełom sztuki (jak XII wiecznym wyrobom z Limogenes z kolekcji Czartoryskich, czy XV wiecznej figurce królowej Polskiego Morza z kościoła w Swarzewie) to niezwykle interesująca historia.

Dziś oglądając dzieła sztuki w galeriach czy świątyniach często nie myślimy o tym, jak daleką przeszły drogę, aby znaleźć się tu, gdzie finalnie trafiły, ile poświęcenia wymagało ich ratowanie i ile wysiłku i pomysłowości włożono w ich zagrabienie czy też odzyskanie.

Odkąd przeczytałam tę książkę baczniej przyglądam się informacjom zamieszczonym przy dziełach znajdującym się w galeriach sztuki.
Taką informację znalazłam przy poniższym obrazie


Wnętrze katedry w Mediolanie Marcin Zalewski - malarz XIX wieczny

Pierwszy tom Sztuki zagrabionej Uprowadzenie Madonny jest dziś nie do dostania. Na allegro osiąga zaporowe ceny. Kto zainteresowany historią sztuki polecam tom II Madonna znika pod szklanką kawy.

Zaginięcie obrazów najczęściej kojarzymy z nadzwyczajnymi wydarzeniami jak wojny, powodzie czy rabunki. Zdarza się jednak, iż obrazy giną w niewyjaśnionych okolicznościach w czasach pokoju. Będąc ostatnio na wystawie prac Józefa Chełmońskiego w MNW miałam okazję oglądać niezwykle urokliwy obrazek Matula są. Obraz wystawiony po raz pierwszy w Warszawskiej Zachęcie w 1871 r., zaginął na wiele lat. Potem pojawił się w prywatnej kolekcji i był w niej do 1986 r., aby ponownie zaginąć. Jeszcze w 2023 r. obraz znajdował się na liście dzieł zaginionych, których poszukiwało Warszawskie Muzeum Narodowe. 
Matula są Chełmoński MNW - wystawa obrazów Chełmońskiego

Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny. 

Nie wiem czy zdążę zamieścić wpis przed świętami (wątpliwe to z powodu niewielkiej ilości czasu połączonej z infekcją gardła i trzema dniami w łóżku) a zatem wykorzystując kolejne dzieło z kolekcji emalii w Limogenes 

Plakietka ze sceną Bożego Narodzenia (wiek XVI)


Życzę wszystkim 
Spokojnych, Pogodnych i Zdrowych 
(bez żadnych infekcji i innych paskudztw) 
Świąt Bożego 
Narodzenia
w dobrej atmosferze
(z rodziną, bliskimi lub samym sobą- jak kto lubi)