Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 26 marca 2023

Van Gogh zamiast Vermeera

Słoneczniki Amsterdam
Kiedy wszyscy amatorzy sztuki przybywają do Amsterdamu obejrzeć jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną wystawę dzieł Johannesa Vermeera, ja idę do Muzeum Van Gogha. Moje zachowanie można by uznać za przejaw ekscentryczności, chęć bycia oryginalną czy pójścia pod prąd, gdyby nie to, że przyczyna absencji w Rijksmuseum była bardziej prozaiczna. Zamiar obejrzenia  zbioru obrazów Vermeera pojawił się w dniu, w którym o nim usłyszałam. Takiej okazji nie mogłam przegapić, jedyna możliwość obejrzenia niemal wszystkich uznanych za autentyczne dzieł Johannesa. Zależało mi zwłaszcza na przyjrzeniu się tym wypożyczonym spoza Europy i znajdującym się na co dzień w rękach prywatnych kolekcjonerów. Jeszcze w październiku zarezerwowałam noclegi i zakupiłam bilety na samolot. Pozostało już tylko kupić bilety do galerii. Niestety, wyprzedały się w ciągu dwóch dni pierwszych dni sprzedaży internetowej, kiedy ja bawiłam w Wenecji. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy biletów na cały okres trwającej od 10 lutego do 4 czerwca wystawy wyprzedane w ciągu dwóch dni. Początkowe niedowierzanie ustąpiło miejsca rozczarowaniu i poczuciu straty. W końcu jednak doszłam do wniosku, iż w życiu nie można mieć wszystkiego i trzeba będzie to przyjąć ze spokojem.
 Słoneczniki Amsterdam

A skoro nie mogłam obejrzeć obrazów Vermeera (pocieszając się, że kilka, a może i kilkanaście z nich już widziałam) postanowiłam zrobić sobie przyjemność i po raz kolejny wybrać się do Muzeum Van Gogha.
Mimo tego, iż temat odwiedzin w galeriach sztuki bliski jest niewielu (choć jak widać tych niewielu  liczy przynajmniej owe czterysta pięćdziesiąt tysięcy) zdecydowałam się napisać parę słów dotyczących wrażeń z wizyty u Vincenta.
Jego znakiem rozpoznawczym są Słoneczniki. Tylko które? Namalował w sumie jedenaście obrazów przedstawiających te kwiaty; z czego cztery w Paryżu, a siedem w Arles. Warto zajrzeć chociażby na stronę zawierającą reprodukcję wszystkich jedenastu obrazów.
Skąd pomysł na malowanie Słoneczników? Vincent nie miał pieniędzy, aby płacić modelowi, malował więc to, co było pod ręką. Mieszkał w Paryżu na rue Lepic na Montmartre, gdzie rosło sporo słoneczników. Sporo ich też leżało na ulicach. Malował je w różnych stadiach rozwoju, nierzadko już przekwitłe. Malowanie ich studium w Paryżu było wprawką do później malowanych na Prowansji.
Kiedy wyjechał do Arles postanowił przyozdobić obrazami słoneczników pracownię w żółtym domku. Chciał pokazać koledze artyście (Gauguinowi), jak spory poczynił postęp w studiach malarskich. Początkowo zgodnie z wyznawaną zasadą malował wyłącznie z natury. Pierwsze dwa obrazy to niewielkie bukiety w wazonach charakteryzujące się tłem o sporym kontraście kolorystycznym (tła wpadające w turkus i granat niezwykle wyraziście podkreślały pomarańczowo żółte kule kwiatów).
Słoneczniki Amsterdam

Jednak tym najbardziej znanym jest kompozycja przedstawiająca piętnaście słoneczników w wazonie, żółte kwiaty na żółtym tle. To niesamowite, iż mimo tak monochromatycznych barw obraz jest niezwykle wyrazisty, a żółte na żółtym wcale nie ginie, wręcz przeciwnie, wydawać się może, że żółte tło uwypukla żółte kwiaty słonecznika. Być może z powodu zastosowanej techniki malarskiej, nakładania grubej ilości farby w taki sposób, że przypomina to bardziej płaskorzeźbę niż obraz. Znajdujący się dziś w National Galery w Londynie obraz namalowany został w sierpniu 1888 roku.
Po najbardziej znanej artystycznej kłótni, która zaowocowała napadem szaleństwa Vincenta (i obcięciem sobie ucha) Gauguin wyraził chęć zatrzymania Słoneczników. Van Gogh odmówił prośbie kolegi proponując jednocześnie, iż namaluje kopię tego obrazu i podaruje go Gauguinowi (doceniając jego artystyczny gust). Po latach Gauguin będzie twierdził, iż to on zainspirował Vincenta do namalowania cyklu słoneczników.
Jedna z kopii namalowanych z myślą o Gauguinie znajduje się w amsterdamskim Muzeum Van Gogha.
W zasadzie trudno tutaj mówić o kopii, bowiem Vincent namalował ten sam temat, ale na nowo. Malował z pamięci i wyobraźni, wspomagając się wcześniej namalowanym widokiem. Był to pewnego rodzaju pokłon w stronę Gauguina, który zawsze krytykował uparte trzymanie się przez Vincenta malowania z natury. Ta kopia jest podobna do oryginału, a jednak różniąca się nie tylko kolorystyką (co widać na pierwszy rzut oka - zdecydowanie ciemniejsza, co sprawia wrażenie smutku), ale i niuansami.
Kwitnący migdałowiec

Przed wyjazdem miałam okazję obejrzeć film Tajemnica słoneczników Van Gogha (z serii sztuka na ekranie), gdzie przedstawiono eksperyment polegający na próbie odtworzenia słoneczników dzisiaj. Ponieważ nie istnieją ani pigmenty, jakimi posługiwał się Vincent, ani materiał, na jakim malował na potrzeby eksperymentu stworzono zarówno odpowiednie farby, jak i płótno. Okazało się, że farby różniły się między sobą zarówno gęstością, sposobem i czasem schnięcia, trwałością, barwą odtworzoną, co powodowało, iż malowanie było nie lada wyzwaniem. Pewne partie trzeba było malować szybciej, z innymi należało się wstrzymać, pewne delikatniej, inne nakładając grubsze warstwy. A efekt końcowy zaskakiwał, bowiem obraz, który powstał miał zdecydowanie bardziej wyrazisty kolor w stosunku do tego znajdującego się w muzeum (były to kolory wpadające w intensywny pomarańcz).
Żółty domek Vincenta w Arles

To wszystko, mimo iż niezwykle ciekawe, to jednak jedynie techniczne niuanse, ciekawostki, o których nie myślimy patrząc na Słoneczniki. Pomijając jego symbolikę, warstwę znaczeniową, podteksty (tylko przykładowo mówiące o odtworzeniu różnych stadiów ludzkiego życia od narodzin do śmierci, o oddaniu hołdu słońcu, Bogu, miłości czy przyjaźni), jest on odzwierciedleniem prostoty i piękna natury, namiastką słonecznego dnia, wciąż żywą naturą, która sprawia, że robi się cieplej na sercu. Rozjaśnia przestrzeń i sprawia, iż większość oglądających fotografuje nie tyle obraz, co siebie na jego tle. Takie selfie ze słonecznikami daje fotografującym poczucie bliskości z malarzem i jego dziełem.
Słoneczniki to pierwsze i najbardziej powszechne skojarzenie z Vincentem, jak Straż nocna z Rembrandtem, czy Mona Lisa z Leonardem da Vinci.
Pokój Vincenta

Nie mniej moim ulubionym obrazem Vincenta jest Kwitnący migdałowiec. Myślę, że to kolorystyka obrazu i jego delikatność sprawia, że tak bardzo do mnie przemówił. Te dwa obrazy Słoneczniki i Kwitnący migdałowiec rywalizują o uczucia i kieszeń odwiedzających muzeum w sklepiku z pamiątkami w postaci niezliczonej ilości gadżetów (pocztówek, reprodukcji, chusteczek, apaszek, koszulek, okładek notatników, torebek, siatek, filiżanek, kubeczków, pudełek, ołówków, książkowych zakładek). O dziwo podobno największe przychody zapewnia muzeum sprzedaż pocztówek z reprodukcjami obrazów. Przychody znacznie przekraczające koszty zakupu obrazów. Podczas tegorocznych odwiedzin w muzeum z smutkiem stwierdziłam brak Kwitnącego migdałowca.Musiałam poprzestać na wspomnieniu obrazu sprzed kilku lat.
Pary w parku Voyer d`Argenson w Asnieres

Zawsze dużą przyjemność sprawia mi  oglądanie także niezwykle wyrazistych i pełnych kolorów obrazów - w Amsterdamie są to na przykład Żółty domek, Pokój Van Gogha w Arles, czy martwa naturę - wazon z irysami. Ponownie uległam zachwytowi na obrazem pary starych, rozczłapanych kamaszy nie mogąc wyjść z podziwu, jak tak prozaiczny przedmiot, jak para starych butów może zostać dziełem sztuki.
Martwa natura- Irysy w wazonie

Odkryciem tegorocznych odwiedzin był widok, którego nie pamiętam z wcześniejszej wizyty w galerii Para w parku Voyer d`Argenson w Asnieres, obraz mniej znany i na pierwszy rzut oka raczej przypisałabym go któremuś z impresjonistów nie Vincentowi.

Buty


Na tym zdjęciu Gladiole i astry chyba najlepiej widać grubo nakładane warstwy farby. 

Na zakończenie zupełnie mi nieznany Van Gogh (nie wiem dlaczego tak mnie dziwi temat, wszak pierwszych swych sił próbował Vincent w zawodzie pastora)
Pieta

sobota, 11 marca 2023

Nic już nie muszę

Dziewczyna w oknie S. Dali
Kilkanaście lat temu przeczytałam tekst o takim tytule, a może o takiej wymowie i pozazdrościłam jego autorce. Jak ja wówczas chciałam być na jej miejscu. Dziś, kiedy jestem rozumiem te słowa lepiej, bo mogę odczuć ich sens. To fantastyczne uczucie, kiedy człowiek niczego już nie musi, a wszystko może. Jest w nim lekkość i uśmiech. Jest sporo wolności. Pełnia wolności - to chyba już po drugiej stronie. Ale nawet jej spora dawka sprawia, że można  się poczuć tak, jakby przecięte zostały więzy, które krępowały ruchy, jakby nagle człowiek zaczerpnął duży łyk powietrza i z niedowierzaniem uświadamia sobie, że nie trzeba tego robić na zapas. Przypominają mi się słowa mamy mojej koleżanki, która powtarza jej często dziecko - ty nawet sobie nie wyobrażasz jak to jest, kiedy człowiek jest wolny i nic nie musi. 

Nie muszę wcześnie wstawać, nie muszę codziennie odbijać karty i tłumaczyć się z każdej minuty, nie muszę wysłuchiwać niemądrych poleceń wszelkiej maści ludzi, nie muszę rezygnować z czegoś z powodu braku czasu. Choć nie oszukujmy się powolność związana z wiekiem czasami wymusza taką rezygnację. Ale też pewnego rodzaju wyciszenie powoduje, że taka rezygnacja przyjmowana jest bez rezygnacji, a z przeświadczeniem, nie to, to będzie owo.

Nie muszę być najszybsza, nie muszę czegoś zrobić do wtorku, czy do środy, nie muszę tłumaczyć paniom z miasta B., dlaczego jakieś logo ma pięć centymetrów mniej, a jeden z elementów znajduje się po prawej a nie po lewej stronie. Nie muszę być najszczuplejsza, nie muszę codziennie robić pięciu kilometrów, i to szybkim krokiem, a nie spacerkiem (bo to nic nie daje), nie muszę wciągać powietrza, aby na zdjęciu wyglądać szczuplej, ani stroić min, aby być bardziej interesującą. Nie muszę odwiedzić wszystkich renomowanych wystaw w moim mieście, zwłaszcza, jeśli nie mam do nich serca.
A czasami mogę nawet nie wstawać cały dzień z łóżka.
Anne Ancher Wnętrze


W ostatnich latach, kiedy już tak niewiele brakowało, aby dopłynąć do tego brzegu spokojności najbardziej doskwierało mi to, że nie mamy czasu na życie. Praca, obiad, dzieci, kursy, zakupy, nawet wizyta na sali ćwiczeń bywa jednym z obowiązków, kradzieżą czasu, który można by lepiej zagospodarować. Na spotkania umawiać się z miesięcznym wyprzedzeniem, a i to czasami nie dochodziły do skutku. A gdzie czas na odpoczynek, na rozwijanie własnych zainteresowań, na spotkania z bliskimi.

Teraz nie muszę nic (no prawie nic) planować. Ani daty zakończenia zlecenia, ani daty urlopu, ani dat chorób własnych czy członków rodziny. 
A może tylko tak mi się wydaje, może to szok wywołany wyjściem z pudła. Może za chwilę ktoś znowu wtłoczy mnie do tego więzienia zobowiązań.
Przez lata przekonywano mnie, że ta moja wymarzona wolność to pułapka nadmiaru czasu, braku dyscypliny, poczucie zbędności i świadomość bliskiego końca. Mówiono - porozmawiamy, jak już osiągniesz ten wiek; będzie ci dokuczała samotność, będzie się czuła staro, ile można czytać i latać na wystawy, przychodzi nuda i zniechęcenie, człowiek wytraca czas (sklep, lekarz, sąsiadki pod blokiem, ciągnięcie wózka z pietruszką i czekanie na telefon od wnuków).
Boucher Madame de Pompadour
Nie wiem, czy dwa miesiące to wystarczający czas na jakiekolwiek podsumowania i wnioski, jeśli nie,  to wrócę do tematu, za rok, dwa czy pięć.
Wstaję ze śpiewem na ustach i pląsam w radosnych podskokach szykując śniadanie w najlepszym garniturze naczyń. Już nie muszą oszczędzać ich na specjalne okazje. Wychodzę z domu bez planu i wsiadam w najbliższy autobus jadąc przed siebie. Ze zdumieniem odkrywam miasto, w którym mieszkam ponad pół wieku, a czuję się, jakby widziała je na nowo. Co chwila znajduję w internecie nowy pomysł (dziś jest wykład, jutro wystawa, potem teatr, a może wycieczka z M. lub J.). Nie mam czasu się nudzić. Narzekać mogłabym na nadmiar pomysłów, a nie na ich brak. Wyciągam stare książki do nauki języka i próbuję, na ile zapominalska głowa da radę przyswoić sobie parę zwrotów, które mogą się przydać podczas kolejnej podróży. Planuję ich w pierwszej dziesięciolatce mojego nowego życia nieco więcej, dopóki jeszcze zdrowie w miarę dopisuje, dopóki jeszcze stypendium z ZUS się nie zdewaluuje, dopóki jeszcze mam chęci. Wiem, że przyjdzie taki czas, że inne rzeczy będą sprawiały większą radość - spacer po parku, czy wyjazd do sanatorium (choć trudno mi w to dziś uwierzyć). Muszę uporządkować zdjęcia z dziesięcioleci moich wyjazdów.
Chcę dowiedzieć się więcej na temat kultury i sztuki, chwilowo zajęcia na uniwersytecie nie wydają mi się interesującymi, więc odsłuchuję starych audycji historyka sztuki i poluję na kolejne w Domu Uphagena. Spotykam się z koleżankami, z którymi razem oglądamy dokumentalne filmy o sztuce, a może z czasem rozszerzymy krąg naszych zainteresowań. Kupiłam kanwę i nici i chciałabym wrócić do haftu. Całe szczęście, że w teatrze ostatnio nie ma tak wielu interesujących mnie sztuk, bo nie znalazłabym na to wszystko czasu. Do wyjazdu w kolejną podróż też się trzeba przygotować. Wszak to się widzi, co się wie. A lecę za tydzień, kolejne wycieczki odbędą się z częstotliwością raz na miesiąc. Choć kto wie, może uda się wcisnąć coś jeszcze w napięty grafik, ale przecież miało być festina lente, więc nie ilość a jakość…
Karmienie gołębi w jednym z londyńskich parków

Może nauczę się lepiej piec (z gotowaniem nie jest tak źle). Obiecałyśmy sobie z koleżanką spotkania na temat sztuki, gdzie każda z nas podzieli się wiedzą na jakiś interesujący drugą temat. Marzą nam się spotkania (intelektualne) jak za Medyceuszy, a nie widzę przeszkody, aby połączyć je z ucztami dla podniebienia.

I do poczucie, że każdy dzień jest świętem, weekendem, urlopem- bezcenne. Życie bez zegarów i kalendarzy.
Może jestem naiwna, może nie biorę pod uwagę realiów (postępująca skleroza, zwyrodnienia, do obfitej listy jednostek chorobowych dochodzące kolejne,   sytuacja ekonomiczno-gospodarcza, klimatyczna i geopolityczna), ale chcę wierzyć, że tak właśnie będzie. 

Gałązka migdałowca V.Gogh 

niedziela, 5 marca 2023

Z widokiem na Notre Dame


Kolejnym etapem mojej podróży na nowe życie był Paryż. Miasto, w którym nie byłam od dziewięciu lat.
Podobnie, jak dawno temu, kiedy podczas jednego z pierwszych pobytów w Wenecji wyszłam z dworca Santa Lucia wprost na Canal Grande i zatraciłam się w pięknie miasta, tak teraz, kiedy ze stacji metra Saint Michelle Notre Dame wyszłam wprost na katedrę odczułam ten dziwny skurcz serca i olśnienie, że już zawsze na wspomnienie miasta będę miała przed oczami „moją katedrę” i to pierwsze po latach spotkanie.
I choć wiedziałam, że hotel w Dzielnicy Łacińskiej oznacza bliskość i Katedry i Ogrodu Luksemburskiego i Placu de Greve (czyli spotkanie z bohaterami pana Hugo) to zupełnie się tego nie spodziewałam.
Widok to przepiękny i zarazem niezwykle smutny, bowiem po pożarze w 2019 roku świątynia otoczona jest niemal w całości rusztowaniami i trwa jej odbudowa. Widok smutny, ale dający nadzieję, że będzie cieszyła oczy kilku następnych pokoleń mieszkańców i przybyszów. Planowana na 2024 roku data oddania jej do użytku wydaje mi się datą nierealną, ale trzymam kciuki za jej dotrzymanie. Mam też nadzieję, że przy okazji odbudowy wnętrze świątyni nie zostanie za bardzo unowocześnione.
  Plac budowy widoczny lepiej od strony Sekwany.

Katedra Notre Dame to dla mnie jeden z ważniejszych symboli miasta, a jednocześnie obiekt do którego czuję duży  sentyment. Od czasu przeczytania powieści Les Miserables oraz Notre Dame de Paris, a potem wysłuchania ich muzycznej adaptacji, kiedy jestem w pobliżu katedry to zawsze gdzieś obok mnie krąży Quasimodo w poszukiwaniu Esmeraldy. Kiedy miałam szczęście być wewnątrz świątyni przytulałam policzek do zimnego chłodu kolumny i słuchałam, jak garbus zapewniał swą wybrankę, iż jego dom jest też jej domem. A spacerując po Ogrodach Luksemburskich widzę Mariusa podnoszącego upuszczoną przez Kozetę chusteczkę. Na placu de Greve zaś w mej wyobraźni stoi szubienica, na której zawiśnie Esmeralda. No tak, ale co to może obchodzić kogoś, kto nie czytał prozy Hugo, dziś staromodnej i może nawet naiwnej. Teraz też katedra kojarzy mi się z koncertem J.M.Jarre jej zadedykowanym. Nadal mam ciary, jak go słucham. Poniżej mały fragmencik.

    W każdym razie, kiedy pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam po przyjeździe była katedra wiedziałam już, że ten pobyt będzie udany, wiedziałam, że nie potrzebuję żadnych nowych doznań, żadnych ekscytujących wydarzeń, bo już jestem szczęśliwa, bo jestem świadkiem historii odbudowy, nawet jeśli w wymiarze mikro.  Oczywiście Paryż oferuje nam tyle atrakcji i raduje oczy niemal na każdym kroku, a to oznaczało, że moje poczucie radości (uszczęśliwienia) z dnia na dzień się potęgowało.

Jak wspomniałam przy okazji pobytu w W. po raz pierwszy miałam ten komfort, że nie musiałam nigdzie się spieszyć, nie musiałam niczego zaliczać. Nie potrafię zliczyć, ile razy byłam w tym mieście, ale na tyle dużo, że zdążyłam odwiedzić jego główne turystyczne atrakcje, a teraz mogłam jedynie radować się byciem tutaj niespiesznym i bez celu. Kilkudniowy bilet na środki komunikacji umożliwił mi wysiadanie z metra, czy z autobusu w każdym miejscu, w którym tego zapragnęłam. Starałam się przez kilka dni pobyć paryżanką, i to paryżanką w komfortowej sytuacji, kiedy nie musi ona pracować. Sercem byłam ze strajkującymi i demonstrującymi paryżanami, choć formy ich protestu omal nie spowodowały perturbacji w moim przylocie i wylocie (strajk kontrolerów lotów dzień przed przylotem na Orly oraz strajk w metrze w dzień wylotu, który spowodował, że musiałam część drogi przebyć pieszo nie dysponując nadmiarem czasu).
Na polach Elizejskich Vuitton


Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie odwiedziła paru galerii malarskich, ale dlaczego miałabym sobie tego odmawiać, skoro sprawia mi to taką przyjemność. Na Luwr i Orsay, które dotychczas odwiedzałam prawie za każdym pobytem, tym razem nie miałam szans (kilometrowe kolejki skutecznie zniechęcały nawet takiego zapaleńca jak ja na kolejną wizytę). Choć raczej nie zajmuję się na tym blogu udzielaniem porad, to tym razem zrobię mały wyjątek. Jeśli zależy wam na odwiedzeniu tych miejsc, a kto nie był ani razu, a interesuje się sztuką powinien koniecznie, należy dokonać wcześniejszej rezerwacji (zakupu) biletów przez internet. Głupio byłoby pokonać tyle kilometrów i nie zobaczyć tego, co jest esencją Paryża.

Po prawdziwie wiosennym spacerze po Tuleriach doszłam do Oranżerii i widząc brak kolejek przed drzwiami - skorzystałam z okazji, aby popatrzeć sobie na Nenufary z metra, jak nazywam wiszące w tej galerii obrazy. I nie ma w tym nic obraźliwego. Monet był jednym z pierwszych impresjonistów, który skradł moje serce, te jego uwieczniane po wielokroć widoki katedr, mostków, stawów, fragmentów ogrodów, kobiet z parasolkami zawsze sprawiały mi estetyczną przyjemność. A im dłużej przypatruję się czterem płótnom Nenufarów w pierwszej rotundowej sali i czterem kolejnym w drugiej tym bardziej jestem nimi zafascynowana. Tutaj czuję to, czego nie odczuwam na wystawie obrazów impresjonistów w 3 D (chyba tylko ja tego nie odczuwam, bo niemal wszyscy odwiedzający ową wystawę są zachwyceni) – czuję się otulona obrazami, mam wrażenie, że jestem wewnątrz tego pejzażu, w dodatku jestem tam o różnych porach dnia i różnych porach roku.
Ponieważ ważną rolę w moim postrzeganiu świata stanowią skojarzenia to przypomina mi się scena z filmu O północy w Paryżu, kiedy to główny bohater tłumaczy znajomym intencje, jakie przyświecały Pablo Picasso, kiedy malował swą muzę i kochankę Arianę. Obrazu tym razem nie wystawiano w Oranżerii, czym byłam nieco zawiedziona, choć muszę przyznać, że z Picassem nam nie po drodze. Znajduję za to obrazy Mauricio Utrillo, tego samego malarza, o którym opowiadała mi Czara (blogerka mieszkająca w P.). I znowu skojarzenia. Pamiętam, jak byłyśmy z Czarą na Montmartrze, a ona snuła historię Suzzane Valadon muzy malarzy i matki Mauricia. Sporo tu obrazów impresjonistów; Renoir, Monet, Degas, Cezanne. Chyba po raz pierwszy doświadczam zauroczenia płótnami Cezanne, do tej pory nie zachwycały mnie jego martwe natury, teraz przemówiły do mnie jego pejzaże. Jest też parę płócien Rousseau, o którym mówiła mi Justyna podczas ostatnich urodzin. Tak, nie miałam pojęcia, że był prymitywistą, zawsze kojarzyłam tego malarza-celnika z jego obrazami fauny i flory wiszącymi w Orsay`u. Ja to miło dowiedzieć się czegoś nowego.
Rousseau Henri

Utrillo Maurice

                                                                                                                   Snucie się po Paryżu to wędrówki po Ogrodach, gdzie już czuć wiosnę. Kwitną bratki, prymulki, żonkile. Przebiśniegi już chyba przekwitły. Jest słonecznie i dość ciepło, temperatura w połowie lutego wynosi średnio około 14 stopni. Lubię paryskie ogrody, bo są połączeniem natury ze sztuką nie tylko nowoczesną, choć i ta wkomponowuje się całkiem nieźle w krajobraz obok tej klasycznej, akwenów wodnych (stawy i fontanny) i ogromnej ilości zielonych krzesełek, które zapraszają przechodniów do spoczynku. Jest tak ciepło, że wielu z tego zaproszenia skwapliwie korzysta. W ogrodach Luksemburskich koncert muzyki na żywo. W Ogrodach obok Pałacu Roayl młoda para robi sesję fotograficzną.
Tuileries
Tuileries


Na Montmartre - znowu mylę drogę wychodząc z metra i zamiast kierować się do windy pokonuję ślimakowate schody na wysokość szóstego piętra, przy czym się tak zasapię, że nie mogę złapać tchu. Dla dopełnienia tej wędrówki gps, który miał mnie doprowadzić do kolejki wjazdowej na wzgórze prowadzi mnie prosto na jego szczyt. Ilość schodów, które pokonałam tego dnia jest chyba większa niż ilość schodów, jakie pokonuję w ciągu miesiąca. Bardzo nie lubię wchodzić pod górę. Za to przecudnej urody widoki ze wzgórza wynagradzają trudy wspinaczki.
Sacre Couer
Tam, w tej enklawie artystów ulicznych i galerii malarskich kupuję reprodukcję malarza, za którym nie przepadam, natomiast przepadam za jego Dziewczyną w oknie (bo namalowana od tyłu, bo nostalgia, bo tajemniczość, bo dominuje mój ulubiony kolor niebieski). Kiedy opuszczam wzgórze tym razem kolejką upieram się, aby zrobić zdjęcie młyna (Moulin Rouge), jest to jakieś dwie, a może trzy stacje metra dalej, ale co zrobić, kiedy zupełnie zapominam, że mogłabym podjechać metrem i idę z buta. Tego dnia mam w nogach prawie dwadzieścia kilometrów, czyli, jak na mnie, całkiem sporo.
 Moulin La Galette

Jadam w dzielnicy Łacińskiej, bowiem tak już mam, że jak raz mi coś posmakuje to lubię wracać, a ponieważ pierwszego wieczoru trafiłam na przepyszną pierś z kaczki z konfiturą z figi jeszcze dwukrotnie próbuję tam się stołować ze zmiennym powodzeniem. Paryż kusi słodkościami, chyba jak każde miasto, które odwiedzamy podczas podróży. Mnie przynajmniej kusił. Trudno się oprzeć tym kolorowym, fikuśnym ciasteczkom, które sprawiają wrażenie ambrozji, choć nie zawsze nimi są. Natomiast świeża bagietka z masełkiem i kawałkiem serka pleśniowego, popita kieliszkiem czerwonego wina zawsze smakuje wyśmienicie i z powodzeniem zastąpi obiad, czy kolację.
Jednym z miejsc, które odwiedzam po raz pierwszy jest Muzeum Rodina. I tu znowu przypomina się scena z filmu O północy w Paryżu, kiedy zarozumiały i pedantyczny przyjaciel Inez kłóci się z przewodniczką opowiadając o muzie rzeźbiarza. I tu kolejny Ogród, tym razem zachwycający ilością rzeźb Rodina. Można też obejrzeć kilka rzeźb wykonanych przez jego muzę.
Pocałunek Rodina
Myśliciel Rodina

 
Przez przypadek wchodzę do Petit Palace znajdującego się na przedłużeniu Mostu Aleksandra (tego najbardziej okazałego i dekoracyjnego z mostów na Sekwanie). Moim ulubionym jest jednak Pont Neuf – może dlatego, iż tak wielu malarzy brało go za obiekt swej pracy. Choćby nasz rodak Gierymski. W Galerii Petit Palace poza przepięknym wystrojem pałacowym i niezwykle urokliwym tarasem-dziedzińcem znajduje się też sala poświęcona impresjonistom, a to już wystarczy, że uśmiech nie schodzi mi z twarzy.
Pont Neuf
                                                                        
W Muzeum Marmottan (Moneta) kolekcjonuję kolejne płótna z Nenufarami, sama już nie wiedząc, które podoba mi się najbardziej, a zatem wybieram róże. Nie przypominam sobie, abym wcześniej je widziała, a nawet jeśli Monet i róże jakoś mi do siebie nie pasowali. Zapewne wiem jeszcze zbyt mało na temat jednego z pierwszych moich odkryć. Ponownie też zachwycam się obrazami Berthie Morrisot. Kiedy byłam tam kilka tat temu wystawiano jej obrazy z cyklu macierzyństwo, tym razem były to pejzaże. Nie potrafię ocenić, które były ładniejsze.
Berhie Morrisot

Róże Moneta

Większość moich zdjęć to zdjęcia obrazów i rzeźb. A zatem zdjęcia, których o wiele lepsze wersje można by ściągnąć z internetu, tyle, że te własnoręcznie zrobione są nie tylko odbiciem rzeczywistości, ale i sumą emocji, jakie towarzyszyły ich oglądaniu, dlatego wolę je od najlepszych reprodukcji. W każdej galerii kupuję reprodukcję paru obrazów, ulubionych, albo takich, które stanowią tegoroczne odkrycie. W zasadzie nie muszę przywozić innych pamiątek; zdjęcia i widokówki to dla mnie najwspanialsza pamiątka. 
Kolejka do wjazdu na Wieżę Eiffela to kolejna kolejka, którą udaje mi się ominąć. Tę atrakcję zaliczyłam kilkanaście lat temu podczas pierwszej, jeszcze zorganizowanej wyprawy do Paryża, spędzając cztery godziny w kolejce do wjazdu windą. Można sobie wyobrazić, ile znaczy cztery godziny czasu, kiedy jest się w mieście 2 i pół dnia. Tyle, że jak już wjechaliśmy na punkt widokowy zapomnieliśmy o nerwach i pretensjach do przewodniczki. Na przeciwko Wieży Eiffela znajduje się Wieża Montparnasse. Jej taras widokowy mieści się pomiędzy drugim, a trzecim (ostatnim) poziomem Wieży Eiffela, a kolejki do wjazdu windą są o niebo mniejsze.
Na Polach Elizejskich

To oczywiście nie wszystkie miejsca, które odwiedziłam tym razem w P. ale nie liczy się ich ilość, ale nastrój jaki towarzyszył tym wszystkim spacerom, tym chwilom relaksu w ogrodach, tym emocjom w galeriach, temu smakowaniu w knajpkach. A nastrój był fantastyczny, bo po raz pierwszy miałam poczucie, że nic nie muszę, że nie stanie się nic strasznego, jeśli nie wejdę do jakiejś galerii, bo albo w niej już byłam, albo kiedyś do niej dotrę. To pogodzenie związane też z wiekiem, że poznawanie jest też sztuką wyboru. A też poczucie, że ja nic już nie muszę, i jak podróż się skończy ja nadal nie będę nic musiała. A na tę myśl buzia uśmiecha się od ucha do ucha i na sercu czuję lekkość.

I jak zawsze mam nadzieję, że wrócę do bardziej dogłębnego opisu miejsc, choć plany są tak rozległe, że nadzieje mogą okazać się płonne.

niedziela, 26 lutego 2023

Byłam w Wenecji, a może to był tylko sen

Widok z Ponte Accademia na Santa Maria dela Salute
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Czy to mi się śniło, czy ja naprawdę tam byłam. To miasto jest tak nierzeczywiste; trudno uwierzyć że istnieje naprawdę, a jeszcze trudniej, że miało się szczęście tam przebywać. Co tu jest rzeczywistością, a co jedynie wodnym odbiciem. 

Na pierwszy wyjazd z okazji rozpoczęcia nowego etapu życia wybrałam karnawał w Wenecji. Może dlatego, że miało być inaczej niż zwykle. Ja - introwertyk, osoba, której przeszkadzają tłumy i która nie przepada za ludycznymi rozrywkami wybieram miasto, które przeżywa w tym czasie największe oblężenie. Co więcej, postanawiam podczas pobytu odwiedzić nie Palazzo Ducale, a Galerię Peggy Gugenhaim, jedną z najwspanialszych (wg opinii fascynatów sztuką pierwszej połowy XX wieku) galerii.  I coś jeszcze - zgodnie z moją nową dewizą Festina lente (Ada wielkie dzięki) zamierzam spieszyć się powoli, nie planować a po prostu być tu i teraz, czy raczej tam i wówczas. A to oznacza snucie się uliczkami, błądzenie zaułkami, przekraczanie mostów i mostków. Smakowanie Wenecji.

Kocham to miasto za fantazję jego budowniczych; a ponieważ ubóstwiam wodę we wszelkiej postaci – nie wyobrażam sobie niczego wspanialszego, niż miasto na wodzie. Kocham je za przepiękną architekturę, w której jest wiele elegancji i kruchości i nawet, jeśli czasami jej piękno jest zbyt oczywiste – nie przeszkadza mi to wcale. Kocham za wodne refleksy, za jego drugą wersję odbitą w wodzie, za niezliczoną liczbę mostów (łączących brzegi i ludzi), za tramwaje wodne zastępujące samochody (które nie mają w sobie nic z romantyzmu w przeciwieństwie do jednostek pływających).


Jak zakochana kobieta (wciąż pozostaję na etapie motyli w brzuchu) jestem bezkrytyczna wobec obiektu westchnień. Zamykam oczy na wymagające renowacji kamienice, nie widzę śmieci pod ścianami budynków, nie czuję żadnych nieprzyjemnych zapachów i zachwycam się kształtem gondoli i ich wystrojem. Najbardziej podobają mi się te stojące przy Piazza San Marco z niebieskimi obiciami, wyglądają tak urokliwie, że stanowią nie tylko obiekt fotograficznych zachwytów, prób malarskich, a też znajdują się na okładce niejednej z książek o Wenecji, w tym mojej ulubionej Znak wodny Brodskiego. 
Nawet chińska tandeta w sklepikach z pamiątkami przyciąga wzrok za każdym pobytem, choć powoli uczę się odróżniać ją od wyrobów z Murano (a przynajmniej taką mam nadzieję). Mam ogromną słabość do biżuterii z kolorowego szkła. Nie muszę jej nosić, sprawia mi przyjemność patrzenie nie nią, które uruchamia okruchy wspomnień.
Tegoroczne pamiątki

Wybrałam karnawałowy tydzień i jakoś podświadomie udało mi się połączyć to co lubię: brak nadmiaru turystów od środy do piątkowego popołudnia i to, co jest istotą karnawału – tłumy odwiedzających, tysiące masek, setki przebierańców w cudownie kolorowych i niezwykle pomysłowych strojach, dziesiątki imprez towarzyszących od piątkowego wieczoru do niedzielnego poranku.
Brak tłumów – tak, to wydaje się pewnie abstrakcją, brak tłumów w Wenecji w okresie karnawału. Sama nie mogłam uwierzyć swemu szczęściu, ale w środku tygodnia było tak mało ludzi, że z takim brakiem ich obecności spotkałam się po raz pierwszy. Byłam i szczęśliwa i troszeczkę rozczarowana; gdzie jest ten sławny wenecki karnawał. Zrozumiałam to w piątkowy wieczór w pobliżu Piazzale Roma, na które przyjeżdżały lotniskowe autobusy, czy Stacji Santa Lucia, na którą docierały pociągi i wysypujące się z nich tłumy przyjezdnych. Dzięki temu brakowi tłumów w pierwszych dniach pobytu miałam niepowtarzalną okazję posiadania Wenecji prawie na własność; przy braku nadmiaru odwiedzających o wiele łatwiej jest nie zauważać innych i zanurzyć się w świat wyobrażeń. Tylko czy to w ogóle jest możliwe. Tutaj wyobraźnia miesza się z realnością, nierzeczywistość z rzeczywistością, a świat zanurza się w wodzie, która obmywa go z wszelkich nieczystości i brudów.

Pobyt tutaj, mimo ogromnej chęci zatrzymania chwili w czasie, jest połączeniem chwil, migawek, impresji. I już nie to ważne co się widziało, ale sceneria i klimat tego oglądania, gdy mróz uniemożliwiał zdjęcie rękawiczek, słonce świeciło w oczy, ciepło rozbierało z czapek i szalików, miejsce znalezione przy malutkim stoliczku w Osterii przy crostini i kieliszku wina, światło odbite w kanale oglądane z okna trattorii, niespodziewane spotkanie z koleżanką z Gdańska.

I znowu kilka razy zgubiłam drogę. Bo jak pisał Brodsky Można nie wiem, jak precyzyjnie ustalić sobie cel wyprawy przed wyjściem z domu- prędzej czy później zawsze się zgubimy w tych długich, pokręconych zaułkach i pasażach, mamiących nas pozorną możliwością przeniknięcia ich wzrokiem, dotarcia do wymykającego się końca, którym jest zwykle nadbrzeże i woda, toteż nie można nazwać ich ślepymi uliczkami. (Str. 39 Znak wodny).

W tych pierwszych dniach odwiedziłam Galerię Peggy Gugenheim. Sztuka z pierwszej połowy XX wieku nigdy nie należała do mojej ulubionej, stwierdziłam jednak, iż w celach chociażby poznawczych chciałabym ją obejrzeć. Skoro tak wiele osób się nią zachwyca to coś w niej jest, coś czego ja nie potrafię dostrzec. Z perspektywy czasu porównując poprzedzające ją kierunki i style, myślę, że była w niej nowość, świeżość, prostota, która być może nam laikom wydaje się prostactwem, bazgrołami, bezmyślnym połączeniem kresek lub kolorów. Sztuka dla sztuki, czyli sztuka bez celu. Sztuka wolna od konwenansów.  Rzeczywiście coś w tym jest, jeszcze nie umiem określić co, ale już wiem, że jest. Podobają mi się obrazy Kandinskiego, a podobają od chwili, kiedy dostałam kartkę z reprodukcją jednego z jego obrazów - będącego połączeniem barw, kształtów, abstrakcją, ale miłą dla oka abstrakcją. Co sprawia, iż jedna abstrakcja przemawia do odbiorcy, a inna nie - nie mam pojęcia. Do Pablo nie udało mi się przekonać do dziś, mimo licznych prób. Może jedynie Guernica, czy Panny z Avignon przyciągają na dłużej mój wzrok. W każdym razie na pewno warto odwiedzić tę galerię. Może nie zostaniemy pasjonatami kubizmu, ekspresjonizmu, czy innego izmu, ale poszerzymy swą wiedzę, a może nawet nie wszystkie obrazy nas odrzucą, może kilka się spodoba. Po raz pierwszy spotkałam się z obrazami Maxa Ernsta, drugiego męża Peggy, z ciekawością obejrzałam jedyny w kolekcji obraz Chagala, czy też jedyny (nie budzącego mojej sympatii) Dalego. Nawiasem mówiąc kilka dni później w Paryżu kupiłam sobie reprodukcję Dziewczyny w oknie Dalego.
Parę zdjęć z galerii Peggy (Max Ernst, szklane figurki na tle jednego z pallazzo, a może casa, Picasso, Dali, Kandinsky, w którym też odbija się Wenecja i Chagal)




 

 
 
Wstąpiłam też do Teatru Fenice (Feniks) ogromnie ciekawa jego wystroju wnętrza. Nazwa adekwatna do historii, powstał po pożarze Teatru San Benedetto pod koniec XVIII wieku, sam dwukrotnie ulegał pożarom. Odbudowany – odradzał się jak Feniks z popiołu. Wg danych internetowych to jedna z najlepszych scen operowych we Włoszech. Wg komisarza Brunettiego - bohatera kryminałów Donny Leon, którymi zaczytywałam się przed wylotem czasy świetności Teatr - Opera ma za sobą. Ja mogłam jedynie porównać go z Operą Garnier w Paryżu. Porównanie to wypadło na niekorzyść teatru weneckiego, choć trzeba przyznać, iż widownia, loże, scena i sufit mogą się podobać, są jak teatralne dekoracje, kapią czerwienią i złotem. 

 
Od piątkowego wieczoru zostałam uczestniczką karnawałowej zabawy dzięki udziałowi w show będącym połączeniem światła, dźwięku, wody i ognia w starym porcie w Arsenale.  Jest to jedno z niewielu rodzajów pokazów ludycznych zabaw, które lubię. Znowu zapewne z uwagi na żywioł wody i muzykę, bez której nie wyobrażam sobie życia. Nie  był to może J.M. Jarre z jego elektroniczną muzyką w katedrze Notre Dame, ale fakt, iż w przedstawieniu uczestniczyłam, to, że wykorzystano naturalną scenerię, a nawet to, że ręce zamarzały mi z zimna, kiedy próbowałam zrobić fotkę lub nakręcić film sprawiało, że było to niezapomniane przeżycie. Zdjęcia są tylko mierną kopią tego, co utrwaliły moje źrenice. Mój aparat nie lubi nocnych ujęć.
 
Od soboty zaś zaspokojony został mój apetyt na maski i przebierańców. Nie nadążyłam robić zdjęć, tak wielu ich mijałam. Ogromnie lubię maski, i te dostojne, eleganckie, jednokolorowe i te pstrokate, kiczowate, fluorescencyjne. Stroje karnawałowe, jak wynikało z opowieści przewodnika zamawiane są przez uczestników na kilka tygodni przed karnawałem i kosztują krocie, bo poza pomysłem trzeba je dopasować do osoby, tak, aby na każdym leżały idealnie i stanowiły ubranie, a nie przebranie. I rzeczywiście niemal wszyscy przebierańcy, pomijając tych, którzy zarzucali na grzbiet kawałek materiału i zakładali maskę za kilka euro, wyglądali niezwykle dostojnie, elegancko i przyciągali wzrok. 

 

A barwność ich strojów (kolorowych, a jednocześnie stonowanych) rozświetlała ulice i twarze przechodniów. Ta cała sceneria karnawałowa wyzwalała radość, co powodowało, że ludzie się do siebie uśmiechali. A to wynagradzało tłok, ścisk i czasami konieczność przepychania się. W sobotnie popołudnie udałam się do kawiarni, której właścicielka robiła niezły P.R. wychodząc przed drzwi i zapraszając do środka na gorącą czekoladę i porcję uśmiechu. Przy stoliku niedaleko mnie siedziała para starszych osób przepięknie przebrana, chyba nie cieszyli się oni takim zainteresowaniem, jak pozostali przebierańcy, bowiem ślady przeżytych lat odcisnęły się na ich twarzach, a wiadomo, że zwykle podoba się piękno młodości a nie urok dojrzałości. Znalazł się  jeden z klientów, który poprosił ową parą o możliwość zrobienia im zdjęć. Państwo się uśmiechnęli i wyrazili zgodę chyba zaskoczeni, że ktoś i na nich zwrócił uwagę. Nawiasem mówiąc, mimo iż przebierańcy robią to najczęściej po to, aby budzić zainteresowanie i być fotografowanymi, niemal zawsze ludzie pytali ich czy mogą im, lub z nimi zrobić sobie zdjęcie. Kiedy owi państwo zobaczyli swoje zdjęcia ich twarze rozpromieniły się, widocznie fotograf znał swój fach. A ja ucieszyłam się, że ich wysiłek i trud włożony w zagranie może jednej z ostatnich w życiu ról przyniósł im satysfakcję. Choć może to tylko moje wyobrażenia. Ale jakie to ma znaczenie. Dla mnie taka wersja tej historii była prawdziwsza.





Spacery po Wenecji, czy rejsy tramwajem wodnym to przyjemność sama w sobie, nieważne dokąd się idzie, czy płynie, ważne, że się przemieszcza, bo każdy budynek, każdy mostek, czy kanał są warte naszego wzroku. I tylko smutek, że nie możemy tego wszystkiego utrwalić. Co znowu przypomina Brodskiego.

O poranku światło napiera na nasze szyby, podważa nam powieki, jakby otwierało muszle i kiedy już tego dokona, ciągnie nas za sobą na dwór, trącając długimi promieniami- jak rozpędzony uczniak przejeżdżający patykiem po żelaznych prętach ogrodzenia parku czy ogrodu- struny arkad, kolumnad, kominów z czerwonej cegły, świętych i lwów. Odmaluj to! Odmaluj- nawołuje, albo biorąc nas pomyłkowo za jakiegoś Canaletta, Carpaccia czy Guardiego albo dlatego, że nie ufa zdolności naszej siatkówki do zatrzymania i naszego mózgu do wchłonięcia tego, co ono, światło nam udostępnia. Może ta druga niezdolność jest wytłumaczeniem pierwszej. Może obie są synonimami. Może sztuka jest po prostu reakcją organizmu przeciw ograniczeniom jego zdolności do zatrzymywania, zachowywania. Okazujemy w każdym razie posłuszeństwo wezwaniu i łapiemy za aparat fotograficzny, ten suplement do naszych komórek nerwowych i zarazem naszej źrenicy. Gdyby to miasto kiedykolwiek odczuwało brak gotówki, po zapomogę mogłoby udać się wprost do firmy Kodak- albo też nałożyć na jej produkty jakiś dziki podatek. Na tej samej zasadzie, dopóki to miasto istnieje, dopóki pada na nie zimowe światło akcje firmy Kodak będą wciąż najlepszą inwestycją (str. 64 Znak wodny).

W Wenecji przyjemność sprawia siedzenie w knajpce i obserwowanie scenerii, a też przemieszczanie się. 

Wędrując przez te labirynty, nigdy nie wiemy, czy ścigamy jakiś cel, czy uciekamy od samych siebie, czy jesteśmy łowcą czy zwierzyną. (str. 67 Znak wodny).

Otóż dziś, jako człowiek dojrzały myślę, że podczas poprzednich pobytów próbowałam uciec od samej siebie, od tego, co mnie w sobie irytowało, dziś nie gonię za celem, bo celem jest droga, powolna, niespieszna, droga, która pozwala mi poznać nie tylko to, co wokół, ale i to, co wewnątrz siebie.


Przyjemnie nawet przebijać się przez tłumy, jeśli w zamian ma się takie widoki