Łączna liczba wyświetleń

wtorek, 5 marca 2024

Saint Vincent - baza wypadowa do eksploracji Doliny Aosty

Widok na Saint Vincent z tarasu domu wujostwa
Moje włoskie lutowe wakacje rozpoczęłam w Dolinie Aosty. Po raz pierwszy od dawna (szesnastu lat) podczas wyjazdu zamieszkałam u rodziny. Rodzina mieszka w Saint Vincent malutkiej mieścinie położonej w Dolinie Aosty (wysokogórskim regionie obejmującym partie Alp włoskich, szwajcarskich i francuskich). Najbardziej znanym i najwyższym szczytem górskim jest położony 4810 m n.p.m. Mont Blanc. Dom wujostwa położony jest na zboczu górskim, a z jego tarasu rozpościera się przepiękny widok na szczyty górskie. Teraz było troszkę za zimno na jedzenie na świeżym powietrzu, ale kiedy jest parę stopni więcej jedzenie posiłków z takimi widokami to niezwykła przyjemność. Samo miasteczko Saint Vincent położone jest w dolinie i liczy jakieś cztery i pół tysiąca mieszkańców. Jak wspominałam w poprzednim poście niegdyś było najbardziej znane z kasyna. Dziś ta jaskinia hazardu podupada, zdaje się, że jest w stanie likwidacji. Zapewne martwi to mieszkańców, było to bowiem źródło dochodów, które pozwalało na dostatnie życie zatrudnionym w nim mieszkańcom. Podobno, każda rodzina miała przynajmniej jednego przedstawiciela zatrudnionego w kasynie. Pracował tam lata temu brat mojego włoskiego wujka. Pamiętam swoją rozczarowującą wizytę w kasynie, wizytę, którą poprzedzała jakaś biurokratyczna machina związana z okazywaniem paszportu i uzyskiwaniem zezwolenia. Dziś myślę, że owo zezwolenie prawdopodobnie dotyczyło wprowadzenia osób, które nie przysporzą kasynu pieniędzy, a jedynie pokręcą się po sali. I choć wizyta mnie rozczarowała, bo kasyno nie przystawało zupełnie do moich (wykreowanych na filmach) wyobrażeń to zapewne zrobiła wrażenie, bo do niedawna trzymałam bilet wstępu, a rzadko mi się to zdarzało i zdarza, abym kolekcjonowała tego typu pamiątki. Dziś patrząc na jego szklaną fasadę podziwiałam odbijające się w słońcu górskie szczyty.


Odnaleziony bilet wstępu do kasyna sprzed 31 lat

Obok kasyna znajduje się chluba pięciogwiazdkowy hotel Billia pochodzący z początku XX wieku zbudowany w stylu Belle Epoque. Z ciekawości zajrzałam na cenę noclegu. No nawet za cenę samodzielności i pięknego basenu nie zdecydowałabym się na nocleg (którego cena oscyluje około dwóch tysięcy za noc).
Hotel Billa (nieco osłonięty przed wścibskimi spojrzeniami)
Drugim po kasynie magnesem przyciągającym turystów (choć trzeba przyznać, że w miasteczku nie ma tłumów) są Termy. W drugiej połowie XVIII wieku niejaki pan Jean Baptist Perret odkrył tu żródła termalne. Wypływająca ze skały położonej na wysokości 680 m n.p.m. woda została uznana za mającą właściwości lecznicze, potwierdził to królewski medyk, co spowodowało wzrost zainteresowania wśród XVIII wiecznej arystokracji. Skład wód termalnych korzystnie wpływa na leczenie problemów oddechowych i trawiennych. W 1900 roku wybudowano kolejkę górską, która ułatwiała dostanie się z centrum miasteczka na wzgórze, na którym znajdowały się Termy. Dziś trwają prace nad przywróceniem działania kolejki. Przydałaby się, bowiem dom wujostwa znajduje się wysoko zboczu górskim, a zjazd do miasteczka bez samochodu jest mocno utrudniony. Przy czym, o ile zejść można, o tyle wspięcie się na nóżkach po górskim zboczu to droga nie dla seniora. Budynek kolejki górskiej wymaga dziś renowacji, choć i tak wygląda o wiele ciekawiej niż sam budynek mieszczący kompleks termalny, znajdujący się w malowniczym punkcie wzgórza, z którego jest wspaniały widok na całą dolinę. Nie miałam okazji skorzystać z wód termalnych, właściwie nie wiem dlaczego. Może z powodu wielości innych atrakcji, a może z braku problemów trawienno oddechowych. Sam budynek Term nie przedstawia się na tyle ciekawie, abym kiedykolwiek zrobiła mu zdjęcie. Natomiast już budynek kolejki (Funicolare) zasłużył sobie na uwiecznienie. 
Budynek kolejki do Term (obecnie remontowanej)


Sama miejscowość jest niewielka, trzy równoległe uliczki i kilka przekątnych. Najładniejsza jest główna uliczka biegnąca od Term i kościoła Św. Vincentego do granicy miasta z kolejną gminą Châtillon.
Kościół Św. Vincenta
Zatrzymajmy się przy kościele sięgającym czasów średniowiecza. Kościół pod wezwaniem Św. Vincenta został zbudowany przez benedyktynów w XI wieku w stylu romańskim. Kościół prawdopodobnie wybudowano na pozostałościach rzymskiej wilii z II i III wieku. Mimo licznych przebudów w trakcie wieków i nakładania się stylów architektonicznych do dziś znajdują się tam romańskie pozostałości widoczne we fragmentach ścian, posadzki, w krypcie (niestety niedostępnej do zwiedzania w czasie mojego pobytu), obronnym charakterze budowli (małe okienka, masywna bryła, surowość formy). W absydzie znajdują się piętnastowieczne freski.
Wewnątrz kościoła Św. Vincenta


Fragment zewnętrznego fresku na fasadzie kościoła

Znajdująca się przy kościele wieża – dzwonnica w postaci prostopadłościanu ze stożkowatym wykończeniem oraz cylindryczna przybudówka (nie znam fachowej nazwy, może sukienka w kropki mi podpowie) są charakterystyczne dla znajdujących się w Dolinie Aosty świątyń.

Niezwykle mnie ta świątynia ujęła. Mała, skromna, wiekowa i klimatyczna. A muszę napisać, że choć często piszę o świątyniach, to nie każda odwiedzana mnie zachwyca. Są takie, do których wchodzę, pokręcę się i wychodzę bez emocji i których wystroju nie pamiętam za chwilę, bowiem są tak podobne jedna do drugiej, że zlewają się w pamięci. Przed kościołem Św. Wincentego znajduje się rzeźba Chrystus z dziećmi. Jak dla mnie jest w niej szczerość, prostota, pozbawiona jest tego religijnego napuszenia, jakie często znajduję w sztuce sakralnej.
Chrystus z dziećmi przy kościele Św. Vincenta

Główna uliczka Via Emilie Chanoux prowadzi do placyku szumnie nazwanym Placem - Piazza Cavalieri di Vittorio Veneto. Znajduje się przy nim pomnik poległych w trakcie II wojny światowej a także fontanna. Przy tym placyku odbywają się wszystkie najważniejsze wydarzenia miejskie. Lata temu uczestniczyłam w koncercie muzycznym, który miał tu miejsce. Tu też koncentruje się życie towarzyskie. Idąc dokądkolwiek nie sposób ominąć tego placyku, a w niedzielę obowiązkowo wejść do Bar La Piazetta na filiżankę kawy, kieliszek trunku i małe co nieco (z reguły cannoli). Jak to w małym miasteczku wszyscy wszystkich znają, czego miałam okazję doświadczyć, kiedy weszłam po raz drugi do owego baru i zostałam przywitana jak dobra znajoma (witamy ponownie, miło cię widzieć i wskazano „mój stolik”). Pozostali goście byli witani po imieniu i krótką pogawędką. Będąc we Włoszech należy zapomnieć o pośpiechu, jeśli kelner ucina pogawędkę z innymi klientami baru wypada się tylko uśmiechać i cierpliwie czekać. Festina lente ma tu swoje codzienne zastosowanie.
Główna uliczka miasteczka z widocznym po lewej stronie barem La Piazzetta 

Przerwa w spacerze

Główna uliczka

Mijając placyk Rycerzy Vittorio Veneto dochodzi się do końca uliczki ze sklepikami i kafejkami i wchodzi na promenadę Vialle Piemonte z tarasem panoramicznym z widokiem na szczyty Alp. Po przeciwnej stronie drogi znajdują się wspominany wcześniej Hotel Billa i Kasyno.
Promenada miasteczka

Życie w miasteczku toczy się niespiesznie. I choć każda wymiana zdań pomiędzy jego mieszkańcami bywa niezwykle impulsywna i żywiołowa nie zmienia to faktu, iż Saint Vincent wydaje się oazą spokoju.


Widok z tarasu przy promenadzie

Choć mieszkałam w Saint Vincent nadmiar pomysłów moich i ciotki nie pozwolił nam na dłuższe przebywanie w miasteczku, bowiem traktowałyśmy je jako bazę wypadowo- noclegową do robienia bliższych i dalszych wypadów. 

niedziela, 3 marca 2024

Torcello - czyli w okolicy Wenecji

Zanim o Torcello małe wprowadzenie.
Postanowiłam czcić moje odejście z pracy coroczną wycieczką z włoskim akcentem. Rok temu obok Paryża była karnawałowa Wenecja. W tym roku trasa mojego zwiedzania była bardziej urozmaicona. Zaczęłam od pobytu u rodziny w Dolinie Aosty. Moja ciocia Wanda mieszka w malutkiej miejscowości St. Vincent znanej … kilka lat temu mawiano, że z najsłynniejszego kasyna w Europie. Nie znam się na kasynach, zanim Wanda zamieszkała w St. Vincent nie słyszałam ani o miasteczku, ani o tamtym kasynie. Miałam okazję je odwiedzić jakieś trzydzieści lat temu. Wyszłam rozczarowana, bowiem moje wyobrażenia o bywalcach kasyn były zgoła inne. Miało to być miejsce, gdzie damy w pięknych strojach i bogatej biżuterii u boku dystyngowanych dżentelmenów oddają się grom w ruletkę, blackjacka czy bakarata. Tymczasem z elegancji pozostały jedynie krawaty, których wymagano od panów. Ubrania uczestników gier nie wyróżniały się niczym. Lokal sprawiał ponure wrażenie, mnóstwo papierosowego dymu, kieliszki z alkoholem, ponure wymięte twarze uczestników. Jedynie zielone sukno stolików zaznaczało, iż mamy do czynienia z jaskinią hazardu. Wyszłam rozczarowana nie chcąc nawet przegrać małej sumki, którą na tę okazję otrzymałam od włoskiego wujka. Przez lata St. Vincent było dla mnie małą mieściną z dużym kasynem, ale co ważniejsze było też miejscem, z którego przy dobrej pogodzie widać Mont Blanc. To zawsze oddziaływało na wyobraźnię. Zaraz przypominał mi się monolog Kordiana i moje maturalne wypracowanie.
Odwiedzałam ciocię kilkakrotnie, jednak od czasu, kiedy zaczęłam samodzielnie podróżować Dolina Aosty wydała mi się mało interesującym miejscem. Tymczasem okazała się ona całkiem ciekawym i klimatycznym miejscem, podobnie, jak znajdujące się w jej pobliżu usytuowane w górach zamki i forty obronne. Wanda zadbało o to, aby mój pobyt u niej był jak najbardziej atrakcyjny. Odwiedziłyśmy fort di Bard, Pont Saint Martin, zamki w Aymavilles i Fenis, Aostę, Mediolan i Turyn, a także byłyśmy na moście Pont d`Ael. Tydzień bardzo intensywnego zwiedzania przeplatany czasem wypoczywania i słodkiego lenistwa. Z Turynu wyruszyłam w samodzielną dalszą podróż; poprzez Bolonię do Wenecji, aby zakończyć wędrówkę w Weronie skąd wracałam do Gdańska.
Wzdłuż kanału na Torcello
Pierwszy wpis poświęcam Torcello - malutkiej wysepce, jakże często pomijanej przez odwiedzających Wenecję (czasami zahaczających o Burano czy Murano). Zawsze podobała mi się nazwa wyspy, brzmi ona niezwykle smakowicie, jak kawałek ciastka z kremem. I w zasadzie miałam jedynie takie smaczne skojarzenia.
Po raz pierwszy usłyszałam nieco więcej o Torcello w audycji w moim ulubionym radio prowadzonej przez ulubionego historyka sztuki. Pan Olaf Kwapis mówi tak pięknie o odwiedzanych miejscach, że byłby w stanie zachęcić do podróży nawet do piekła.    I rzeczywiście piekło się w audycji o Torcello pojawiło, ale o tym za chwilę.
Torcello było kiedyś najważniejszą z wysp (dziś zwanych weneckimi), znajduje się tu najstarszy z kościołów laguny. W V wieku było to pierwsze miejsce osiedlenia uciekinierów z Altinum, najbardziej na wschód wysuniętego rzymskiego miasta, jakie padło ofiarą najazdu Hunów pod wodzą Atylli. Po jego splądrowaniu i spaleniu w 452 roku mieszkańcy zaczęli przenosić się na pobliskie wyspy. W 639 r. przeniósł się tu także biskup, który wybrał Torcello na swoją siedzibę. Torcello w szczytowym momencie swych dziejów liczyło 20 tysięcy mieszkańców, co przy powierzchni niecałego pół kilometra kwadratowego było imponującą liczbą. Ludzie żyli z rolnictwa, rybołówstwa, produkcji soli i handlu morskiego. Torcello zaczęło podupadać w XIV wieku, kiedy malaria zdziesiątkowała jego mieszkańców, kanały zaczęły się zamulać, a znajdująca się zaledwie kilka km dalej Wenecja stanowiła konkurencję. Dziś liczba mieszkańców wyspy liczy nie więcej niż kilkanaście osób.
Lapidarium na dziedzińcu muzealnym

Kiedy przypływa tu vaporetto z Burano (a cała podróż tramwajem wodnym trwa pięć minut) ma się wrażenie, jakby dotarło się do innego świata. Taka tu cisza i spokój. Vaporetto przywozi kilka (w sezonie być może kilkanaście osób). Torcello jest jak przepiękna, stara nekropolia i takie też można odnieść wrażenie na dziedzińcu muzeum dell`Eustario (dawnego XIV wiecznego pałacu), gdzie znajduje się lapidarium (miejsce przechowywania starych kamiennych rzeźb, inskrypcji, nagrobków). Wyobraźnię rozpala stojący tu tron Atylli przypominający o hordach barbarzyńców. Legenda powiada, iż zasiadająca na nim osoba w ciągu roku wejdzie w związek małżeński. Wolałam nie sprawdzać jej na własnej skórze (a nuż by się sprawdziła) i nie siadłam na tronie. Najprawdopodobniej było to siedzisko dawnych sędziów z Torcello.
Tron Atylli
Na wyspie nie można zabłądzić. Od przystanku vaporetto wzdłuż kanału prowadzi ścieżka wprost na dziedziniec muzeum, pod katedrę Santa Maria e Assunta i kościół św. Fosci. Za katedrą znajduje się dzwonnica (dziś punkt widokowy, z którego można oglądać pobliskie Burano).
Kościół Św. Fosci z katedrą Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny w tle

Przyznam, że tym razem to nie smakowite skojarzenia a właśnie mozaiki wewnątrz katedry były magnesem, który mnie tu sprowadził. Sama katedra pochodzi z roku 639 tj. roku przybycia na Torcello biskupa. Nic w tym dziwnego, namiestnik duchowny potrzebował godnej swej osoby i swego urzędu oprawy. Jej stylizowany na bizantyjski wystrój – decorum w postaci mozaik jest urzekający. Za wstęp trzeba zapłacić parę euro, ale uważam że warto. Co prawda, ku mojemu zaskoczeniu wewnątrz nie można robić zdjęć (co było tym bardziej dziwne, że dzisiaj już nawet w takim miejscu jak Ostatnia Wieczerza Leonardo da Vinci w refektarzu kościoła Santa Maria della Grazie można zdjęcia robić) ale nikt nie zabroni patrzeć i zapisywać na kartach pamięci. Całkiem możliwe, że zdjęcia i tak nie oddałyby uroku owych mozaik, co sugerowałyby znajdujące się w Internecie nieliczne fotografie. 
Pozostałości Baptysterium przed wejściem do Katedry
W przykościelnym sklepiku można nabyć widokówki, dzięki którym udało mi się lepiej zapamiętać to, co sprawiło tak dużą przyjemność dla oka. I dopiero ujrzawszy zrozumiałam co miał na myśli Tadeusz Różewicz pisząc, iż widział piękne piekło na Torcello. W absydzie katedry znajduje się XIII wieczna mozaika przedstawiająca Najświętszą Marię Pannę a po bokach anioły w tym anioł Gabriele. Natomiast po przeciwnej stronie vis a vis ściany ołtarzowej znajduje się Sąd Ostateczny (mozaika z przełomu XII i XIII wieku). Sąd miał ostrzegać przed piekłem, w którym znajdą się grzesznicy, cały szkopuł w tym, że to piekło jest znacznie ciekawsze, a zaludniający je grzesznicy (nie dostrzegałam w nim kobiet) mają o wiele więcej życia niż ci znajdujący się po prawicy pana. Ich twarze nie przedstawiają rozpaczy, mimo iż ich ciała smagają piekielne ognie, a zarówno diabły, jak i anioły strącają ich w czeluście piekielne. Jedynie czaszki zawistników wyjadane przez węże budzą niejakie przerażenie. Zdecydowanie piekło wydaje się ciekawsze niż bezbarwne i nijakie zapełnione świętymi niebo. Ale może to jedynie moje odczucia, a może potwierdzenie tego, że zło bardziej jest pociągające od dobra. Te mozaiki nie są tak wiekowe, jak mozaiki oglądane przeze mnie w rzymskim kościele św. Praksedy, ale są na swój sposób urzekające. Poczułam w tej świątyni dobry klimat. Szkoda jedynie, że nie było tak krzeseł lub ławek, w których można by sobie posiedzieć i nasycić oczy.
Mozaika Sądu Ostatecznego (z widokówek)



Widokówki ze sceną Sądu Ostatecznego

Anioł Gabriele (jeden z aniołów otaczających Najświętszą Maryję)
Posiedzieć można w znajdującym się obok kościele Św. Fosci. Pochodzi on z XI wieku. Zbudowany na planie krzyża greckiego, z zewnątrz ma kształt kulisty otoczony portykiem wspartym na kolumnach z ozdobnymi kapitelami. Niezwykle surowy wystrój wnętrza nie pozbawiony jest pięknych acz skromnych zdobień (XV wieczna rzeźba Madonny z dzieciątkiem, sarkofag świętej, jej figurka czy fresk ją przedstawiający).
Wnętrze kościoła Św. Fosci

O dawnym znaczeniu Torcello mogą świadczyć też świątynie, jakie się tam znajdowały

Na wyspie znajduje się jedyny z dwóch mostków bez poręczy (drugi w Wenecji). Jest to XV wieczny kamienny mostek, zwany mostem diabła. I kolejna legenda ponoć 24 grudnia pojawia się na nim diabeł.
Most Diabła (Ponte Diavolo) 

Kolejną atrakcją wysepki jest Lokanda Cipriani – knajpa znana z tego, że jadali w niej słynni goście; jak królowa Elżbieta II, książę Karol i Diana, czy co ciekawsze Ernest Hemingway. Miał on tam nawet napisać fragment powieści Za rzekę, w cień drzew (przyznam, że tytuł zupełnie mi nieznany. Może teraz poń sięgnę). Nie miałam szczęścia zjeść królewskiego posiłku, bowiem Lokanda była zamknięta. Luty- okres poza sezonem.
Locanda Cipriani
Jednak tym, co dla mnie było na Torcello najmilsze to niesamowita cisza i spokój, po zatłoczonej Wenecji, po jaskrawo krzykliwym Burano tutaj można było spotkać się z własnymi myślami, zwolnić, pobyć w miejscu o pięknej historii i jak to w przypadkach nekropolii bywa zamyślić się, nad zmiennością dziejów i przemijaniem i naszą tu krótką obecnością. 
Mam nadzieję na kolejne wpisy w niedługim czasie. Jednak powrót w towarzystwie zapalenia zatok, jakie przyplątało się w połowie pobytu nieco pokrzyżował moje plany wcześniejszej publikacji. 

czwartek, 8 lutego 2024

Najpiękniejsza uliczka w Gdańsku

Mariacka (w tle Kościół Najświętszej Marii Panny)

Być w Gdańsku i nie przejść się ulicą Mariacką to jak być w Rzymie i nie zobaczyć Bazyliki Św. Piotra. Są ulice starsze od Mariackiej (jak choćby Chlebnicka czy Piwna), ale nie ma piękniejszej. Są bardziej okazałe, bogatsze w zabytkowe budowle, ale ta obejmujące 52 kamieniczki uliczka ma niepowtarzalny urok. Na jej klimat składa się suma wrażeń, jakie tworzą przedproża, kamieniczki, rzygacze, Bazylika Najświętszej Marii Panny z jednej strony i brama Mariacka z Domem Przyrodników z drugiej strony. Należy do tego dodać jeszcze kamienne kule przy schodach przedproży, zdobienia tychże, gotyckie stele i wielkie nazwiska związane z tą uliczką.
Pomuchel (czyli dorsz w roli rzygacza)
Uroku dodaje kameralność uliczki, jest niedługa, a dzięki przedprożom dość wąska. Spaceruje się tu przyjemnie o każdej porze roku i dnia. Oczywiście najmilej jest wcześnie rano, kiedy jest prawie pusta lub późnym wieczorem przy włączonych latarniach. A komu się to nie uda powinien wysilić wyobraźnię i wymazać nadmiar turystów z kart wspomnień. Niektórzy nazywają Mariacką złotą uliczką, ja nazywam ją bursztynową (od znajdujących się tu sklepików z bursztynem we wszelkiej postaci, głównie biżuterii). Właściciele ustawiają szklane witryny bezpośrednio na ulicy; w pochmurny dzień blask żywicy rozświetla smutne myśli, w słoneczny odbija promienie. Szklane gabloty mienią się odcieniami pomarańczy, żółci, czerwieni, karmazynu, mlecznobiałego, srebra i złota.
Ulicę Mariacką nazywam bursztynową uliczką
Historia ulicy wiąże się ze stojącym u jej wylotu kościołem Mariackim (pełna nazwa kościół Najświętszej Marii Panny). Od niego wzięły nazwę ulica, plebania, brama i oddział bibliteki. Jej nazwa pojawia się w księgach gruntowych w 1350 r. Niemcy nazywali ją Frauengasse, Polacy Niewieścią (XVI w) lub Panieńską (na przełomie XIX i XX w). Wszystkie te nazwy pochodziły od Najświętszej Marii Panny i jej kościoła. Może też dlatego od 1945 r. zaczęto nazywać ją Mariacką.
Bogactwem Mariackiej są jej przedproża. Same tarasy przy kamieniczkach pierwotnie drewniane pochodziły z XIV wieku. Mnie zauroczyły te kamienne z żelaznymi balustradami, płytami przedprożowymi, bogato zdobionymi płaskorzeźbami przedstawiającymi alegorie, scenki rodzajowe, bądź postacie zwierząt. Przedproża jak pisała o nich Joanna Schopenhauer w Gdańskich wspomnieniach młodości były rodzajem ozdobnych tarasów spełniającym wielorakie funkcje; placu zabaw dla dzieci, miejsca spotkań dla pań, wymiany poglądów dla panów. Życie towarzyskie tutaj kwitło. Nie można nazywać tych przedproży balkonami. Są to raczej przestronne, dosyć szerokie tarasy, wyłożone wielkimi płytami kamiennymi, ciągnące się wzdłuż fasad domów. Prowadzą do nich szerokie wygodne schody, a kamienne ogrodzenia zabezpieczają od ulicy. Pomiędzy przylegającymi do siebie przedprożami sąsiadujących domów wznoszą się przymurki cztery do pięciu stóp wysokie, stanowiące ich rozgraniczenie. Na tych przymurkach spoczywają w kamiennych korytach rury blaszane, zbierające z dachów wodę deszczową, wypływającą na zewnątrz przez paszcze ogromnych, nieraz prawdziwie artystycznie wykutych z kamienia głów delfinów lub wielorybów.
Kamienica nr 52 (krowy na przedprożach)
Dzisiaj w czasach coraz bardziej wirtualnych życie towarzyskie (nie tylko na przedprożach) zamiera. Nawet turyści rzadko kiedy wspinają się po kilku schodkach na te fantastyczne balkony, a szkoda, bo podwyższenie daje ciekawszą perspektywę.
Jak pisze wielce zasłużony znawca Gdańska pan profesor Januszajtis w Gdańskim ABC Nie sposób jej [Mariackiej] sobie wyobrazić bez tych charakterystycznych dla dawnego Gdańska tarasów, ozdobnych balustrad i schodków z kutymi poręczami. Przed schodkami stoją kamienne słupki lub kule. Przedproża podkreślają architekturę fasad, przydają im odświętnego charakteru i zapraszają do wejścia. Dodatkową ozdobą są sterczące ze ścianek działowych groteskowe rzygacze, odprowadzające wodę z rynien. Niegdyś każdy bogatszy gdański dom miał przedproże. Jeszcze w połowie XIX wieku było ich ponad 600. …. Dziś mamy w Gdańsku około 100 przedproży, z czego połowę na Mariackiej. (str. 84 rozdział M jak Mariacka)
Wejście przez Bramę Mariacką
Spacer po Mariackiej dobrze jest zacząć od strony Motławy, przechodząc przez Bramę Mariacką ma się piękny widok na całą ulicę i zarys bryły kościoła widziane jakby przez okienko bramne. Co nie oznacza iż wejście na uliczkę od strony świątyni jest mniej urokliwe.
Brama Mariacka powstała pod koniec XV wieku i ma formę późnogotycką. Od strony Motławy znajduje się tablica upamiętniająca Aleksandra von Humboldta, niemieckiego przyrodnika i podróżnika, któremu Gdańskie Towarzystwo Przyrodnicze nadało honorowe członkostwo podczas pobytu w Gdańsku w 1840 r.. Na tablicy wyryto słowa podróżnika; trzy są wybrzeża które najbardziej spodobały mi się w całej Europie - Złoty Róg, Zatoka Triesteńska i Zatoka Gdańska.
tablica Humboldta
Natomiast od strony ulicy Mariackiej nad bramą znajduje się herb Gdańska białe srebrne krzyże na czerwonym tle ze złotą koroną trzymaną przez lwy. Po lewej strony bramy znajduje się oryginalna tabliczka z nazwą ulicy Mydlarskiej z wyrzeźbionymi bańkami mydlanymi.
Wieża domu Przyrodników z punktem widokowym (dawne obserwatorium)
Jedną z najciekawszych kamieniczek znajdujemy po prawej stronie Bramy Mariackiej; jest to Dom nr 26 z 1599 (prawdopodobnie, jak podaje pan profesor Januszajtis dzieło Antoniego van Obberghena- twórcy Zbrojowni i przebudowy słynnego zamku Hamleta w Elsynorze). Pierwotnie pełnił funkcje mieszkalne. Od 1845 r. należał do założonego ponad sto lat wcześniej Towarzystwa Przyrodniczego. Nosi od nazwę Domu Przyrodników, a obecnie mieści się w nim Muzeum Archeologiczne. Charakterystyczną częścią kamienicy jest okrągła 36 metrowa wieża, na której szczycie w 1866 r. umieszczono obserwatorium astronomiczne. Fasada wraz z wieżą ocalały w czasie wojny. Obecnie na szczycie wieży znajduje się punkt widokowy, z którego można obejrzeć panoramę śródmieścia. Dom Przyrodników zdobią płyty przedprożowe z alegoriami czterech nauk.
Jedna z 4 alegorii nauk
Z ulicą Mariacką związane są nazwiska: Hugo Conwentz niemiecki botanik i pionier ekologii z drugiej połowy XIX i początku XX wieku (kamienica nr 28), Jan Uphagen ten od Domu Uphagena na Długiej (kamienica nr 38, nie mieszkał w niej, ale do niego należała), Jan Ernst Weichenthal twórca zegara z 1798 r. w Dworze Artusa (kamienica nr 51).
Warto zwrócić uwagę na płyty przedprożne. Na przedprożu kamieniczki nr 28 można zobaczyć kopię płaskorzeźby chłopca na delfinie (oryginał wmurowany jest w ścianę wewnętrzną przedproża). Kamieniczka o numerze 34/36 na płycie przedproża posiada postać półnagiej kobiety, w czym nie ma nic dziwnego, to bogini Diana. Tyle, że leży ona na pojeździe kosmicznym łunochodzie znajdującym się na księżycu. Kiedy odbudowywano Mariacką trwał podbój kosmosu, więc konserwatorzy upamiętnili to w sposób żartobliwy umieszczając boginię na księżycu. W miejscu pomiędzy plebanią Kościoła Mariackiego a dróżką prowadzącą dziś do ulicy Św. Ducha stały kiedyś Ławy Mięsne (taki pasaż handlowy- skromniejszy odpowiednik krakowskich Sukiennic). Płyty z rzeźbionymi krowami były kiedyś wmurowane w fasadę Ław Mięsnych. Dziś zdobią krowy zdobią przedproża kamienicy nr 52 (klubu pisarza i znajdującej się tam dziś restauracji).
Kopia Chłopca na delfinie
Diana na księżycu

Sen Jakubowy 
Po przeciwnej stronie uliczki w Kamienicach nr 2 i 3 barokowe płyty przedstawiają Dobrego i Miłosiernego Samarytanina. Natomiast na przedprożu kamienicy 17 wyrzeźbiono sen Jakuba. A to tylko niektóre płaskorzeźby.
Mnie zawsze zachwycały dwie wyróżniające się bielą stele znajdujące się przed kamienicą nr 1 (z 1451 r. - najstarszego murowanego w Gdańsku domu, który pieczołowicie odtworzono po wojnie). Stele zostały zrekonstruowane na podstawie fragmentów odnalezionych po wojnie w gruzach ulicy Chlebnickiej. Przedstawiają Zwiastowanie Anielskie, a kto mnie zna wie, że mam dużą słabość do anielskiej braci, do anielic także.
Stele ze sceną zwiastowania
Z Mariacką wiążą się też takie ciekawostki jak te poniżej podane przez profesora Januszajtisa.
W portalu kamienicy 36 znajduje się oryginalny napis (po niemiecku); Bóg woli by zazdrościli, niż by się skarżyli. Fasadę kamienicy nr 39 z 1557 r. odbudowano tutaj, zamiast na jej pierwotnym miejscu przy ul. Piwnej 46. Na szczycie kamienicy nr 37 znajduje się łabędź o szyi tak wysmukłej, że rzeźbiono ją już na rusztowaniu w obawie przed pęknięciem podczas transportu. Słupski przedproży domu nr 7 pochodzą z nieistniejącego już pałacyku na ulicy Długie Ogrody, który należał do rodziny von Almonde, gdzie w 1807 r. przebywał Napoleon Bonaparte. Jeden z rzygaczy kamieniczki nazywany był dawniej ,,dorszową głową’’, choć wcale dorsza nie przypomina. Kute balustrady przedproża kamieniczki o numerze 13 to starannie wykonane kopie, oryginały natomiast znajdują się w Muzeum Narodowym.
fragment przedproży

I jeszcze ciekawostka odnaleziona w internecie, nie wiem na ile prawdziwa, ale kto chce niech wierzy. W najstarszej gotyckiej kamienicy pod nr 1 miała rezydować Anna Schilling- gospodyni i domniemana konkubina Mikołaja Kopernika. W kamienicy mieści się małe muzeum, gdzie znajduje się zrekonstruowany kufer, który miał należeć do Anny i potwierdzać zażyłość relacji z astronomem, własnoręczna recepta podpisana przez Mikołaja, fragment jego listy do króla Zygmunta Starego oraz kopia dzieła O obrotach sfer niebieskich.
Kolejną ciekawostką była znana mieszkańcom i turystom kotka Mysza, która uwielbiała się wygrzewać na słoneczku. 
Myszy nie zobaczymy już na Mariackiej, przeszła na kocią emeryturę (znalazła bezpieczny dom na stare lata)

A ja na zakończenie spaceru udaję się do ulubionej Eklerowni na małe co nieco. I tym słodkim akcentem zapowiadam ponad dwu tygodniową przerwę we wpisach udając się na ziemię włoską, której uroki mam nadzieję osłodzą mi gorycz rozstania z moim ukochanym miastem.
Kawa z widokiem na kamieniczki bursztynowej uliczki



niedziela, 4 lutego 2024

Łódź w Ziemi obiecanej Reymonta

Po 13 latach wróciłam do lektury Ziemi obiecanej. Wybieram się do Łodzi, a żadna inna książka nie kojarzy mi się z Łodzią tak mocno, jak ta właśnie. Kiedy pod koniec XIX wieku z małej zamieszkałej przez niecały tysiąc mieszkańców osady staje się miastem o ponad dwustu tysięcznym zaludnieniu zmienia się jej wygląd, jej architektura, jej przekrój społeczny, zmienia się wszystko.
Rośnie industrialne miasto z ceglanymi fabrykami, dymiącymi kominami, płynącymi rynsztokami resztami farb i chemicznych odczynników pomieszanych ze śmieciami i błotem. Ludzkie mrowie wcześnie rano zmierza wprost do paszczy ceglanych potworów, które wypiją z nich wszystkie soki i wyplują na śmietnik historii. I to jest ta Ziemia obiecana? Ta szara, brudna, zamglona, pełna smrodu i niedoli Łódź.
Tysiące robotników, niby ciche, czarne roje, wypełzło nagle z bocznych uliczek, które wyglądały jak kanały pełne błota, z tych domów, co stały na krańcach miasta niby wielkie śmietniska- napełniło Piotrkowską szmerem kroków, brzękiem blaszanek błyszczących w świetle latarń, stukiem suchych drewnianych podeszw trepów i gwarem jakimś sennym oraz chlupotem błota pod nogami. Zalewali całą ulicę, szli ze wszystkich stron, zapełniali trotuary, człapali się środkiem ulicy, pełnej czarnych kałuż wody i błota. Jedni ustawiali się bezładnymi kupami przed bramami fabryk, drudzy uszeregowani w długiego węża, znikali w bramach, jakby połykani z wolna przez buchające światłem wnętrza. (str.15).
A jednak Łódź dawała nadzieję na szybkie wzbogacenie lub chociażby na możliwość godziwego zarobku. Opowieści - wysyłanych na wieś w poszukiwaniu taniej siły roboczej przedstawicieli fabrykantów, którzy na tę okazję wyposażeni byli w drogie ubrania, złote sygnety, trochę gotówki i roztaczali przed biedakami wizję dostatniego życia w mieście - potrafiły skusić niejednego do porzucenia dotychczasowego życia na roli. I przybywali tu, gdzie:
... Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk, położonych za nimi, przypływ był tak obfity, że nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, 1`występował z brzegów zalewając chodniki, kolorowymi falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z zabłoconych wnętrz brudem i zgnilizną, zapachem śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu. Domy stare, obdarte, brudne, poobtłukiwane z tynków, świecące niby ranami nagą cegłą, miejscami drewniane, albo ze zwykłego pruskiego muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach, o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane, bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i stuku warsztatów tkackich, jakie pracowały bez względu na niedzielę, turkotu huczącego maszyn szyjących tandetę, na wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów. (str. 112-113)
Widok jak na Powiślu w Lalce Prusa; brud, nędza, zdziczenie, aż strach się tam zapuścić.
Ale przecież każdemu wydawało się, że i on dojdzie do majątku, jak któryś z królów bawełny, czy choćby pomniejszych łódzkich książąt. Były to przecież czasy, kiedy kariera od tkacza do właściciela fabryki nie była niemożliwą, wystarczyła pracowitość i trochę szczęścia. A wówczas można było postawić sobie nawet pałacyk.
…. po obu stronach ulicy, ciągnącej się olbrzymią linią aż do Bałut, stały zbitą masą domy, pałace podobne do zamków włoskich w którym były składy bawełny; zwykłe pudła murowane o trzech piętrach, poobdzierane z tynków; domy zupełnie stylowe o złoconych balkonach żelaznych barocco, powyginane, wdzięczące się, pełne amorków we fryzach i nad oknami, przez które widać było szeregi warsztatów tkackich, malutkie, drewniane, pogięte domki o zielonych omszałych dachach, za którymi wznosiły się w dziedzińcach potężne kominy i korpusy fabryk, tuliły się do boku pałacu, o ciężkim renesansowo-berlińskim stylu, z czerwonej modelowej cegły i wszystkich odrzwiach i futrynach z kamienia, z wielką płaskorzeźbą na frontonie, przedstawiającą przemysł, o dwóch bocznych pawilonach zakończonych wieżami, a rozdzielonych od głównego korpusu prześliczną żelazną kratą, za którą w głębi wznosiły się kolosalne mury fabryki; domy ogromem i wspaniałością podobne do muzeów, a które były składami gotowego towaru; domy przeładowane ozdobami w różnych stylach, bo na parterze renesansowe kariatydy podtrzymywały murowany ganek w staroniemieckim stylu, nad którym drugie piętro a` la Louis XV wdzięczyło się falistymi liniami w obramowaniu okien, a zakończały piękne facjatki pękate, podobne do pełnych szpulek, domy które z powagą świątyń wznosiły mury ogromne, ozdobione surowo, pełne majestatu, na którym złociły się litery ryte w tablicach marmurowych; Szaja, Mendelsohn, Herman Buholc itd. (str.108).
Niestety łut szczęścia dopisywał nielicznym, pozostali, jeśli chcieli dojść do bogactwa musieli być przebiegli i cyniczni, oszukiwać, kraść, defraudować, a sumienie zostawić w lombardzie. Jest taka fantastyczna scena, kiedy Moryc Welt idzie do swego partnera biznesowego, od którego otrzymał dużą ilość pieniędzy i mówi mu, iż nie odda pieniędzy, bo on sam potrzebował ich do uruchomienia interesu. Argumentacja Moryca aż zatyka czytelnika, a co dopiero wczorajszego wspólnika. Maurycy Welt za bardzo był łódzkim „Gründerem”, żeby mógł mieć jakie wahania sumienia, przeszkadzające mu zrobić dobry interes chociażby na skórze przyjaciół, jeśli ten interes sam szedł mu w ręce. (str.109) Tak, bo w Łodzi nie można było być uczciwym i rzetelnym w prowadzeniu interesów. Przynajmniej do czasu, aż dorobiono się pierwszych milionów. Potem można było się bawić w dobroczynność, zakładać szpitale, ochronki, kasy pożyczkowe, czy inwestować w kulturę lub  dbać o bezpieczeństwo. Ale zanim to nastąpiło:
Łódź była brudna, źle oświetlona, źle zabrukowana, .. domy waliły się corocznie na głowy mieszkańców,.. w bocznych ulicach w biały dzień zarzynali się ludzie scyzorykami. … Tysiące ludzi marło z głodu, tysiące ludzi ginęło z nędzy, tysiące ludzi walczyło całym wysiłkiem o nędzny byt, a ta walka cicha i straszna przez swoją ustawiczność, walka prowadzona nawet bez nadziei zwycięstwa, zżerała więcej ludzi rocznie niźli najgroźniejsze epidemie. (str. 280).
Ale jak tłumaczył jeden z bohaterów (Halpern) to była cena rozwoju, to był koszt, jak należało ponieść, aby stworzyć miasto przyszłości, bogate i piękne.
A tymczasem życie codzienne toczyło się swym nieprzerwanym biegiem. Na Starym Mieście odbywał się targ. Opis niczym w Brzuchu Paryża u Zoli. Jest gwarno, tłoczno, kolorowo, trochę brudno, trochę nędznie i bardzo różnorodnie. Wrzaskliwy chaos przewalał się jak falą z jednej strony rynku na drugi. Nad tym rojowiskiem głów, włosów rozwianych, rąk wzniesionych, łbów końskich, toporów rzeźnickich, połyskujących nagle w słońcu, podnoszonych nad rozrąbywanym mięsem, olbrzymich bochenków chleba, niesionych z powodu tłoku nad głowami, żółtych, zielonych, czerwonych, fioletowych chustek, powiewających niczym sztandary na kramach garderoby; czapek i kapeluszy, wiszących na kołkach, butów, szalików bawełnianych, co jak węże kolorowe trzepotały się na wietrze i uderzały w twarze przeciskających się; blaszanych naczyń błyskających w słońcu; stosów słoniny, kup pomarańcz, poukładanych na straganach w pryzmy, kul, świecących jaskrawo na tle czerni ludzkiej i błota, które gniecione, rozrabiane, tratowane, mieszane, rzygało strumieniami spod kół na stragany i na twarze, i wylewało się z Rynku do rynsztoków i na ulice, z czterech stron okalające targ, którymi toczyły się wolno olbrzymie wozy piwowarskie, pełne antałków. (ten przepiękny opis ciągnie się na stronach 114-115 i wart byłby cały przytoczenia).
Po raz kolejny wpadłam w zachwyt czytając Reymontowską Ziemię obiecaną. Można ją odczytywać na wiele sposobów. Tym razem skupiłam się na wizerunku miasta i jego mieszkańców, ale to tylko jeden z wielu tu poruszonych aspektów. Jest tu wspaniała plejada postaci, bardzo różnorodnych, w większości bohaterów, z którymi nie chcielibyśmy się identyfikować. Od królów bawełny poczynając mamy tu panów Bucholca i Szaję. Ich pierwowzorami byli odpowiednio Karol Scheibler i Izrael Poznański. W fabryce Poznańskiego dzień roboczy trwał nawet szesnaście godzin a pracowano także w część dni świątecznych. Dzisiejsza Manufaktura Łódzka to miejsce dawnej fabryki Poznańskiego. Można obejrzeć też Pałac Poznańskiego i Pałac Herbsta – zięcia Scheiblera, pełniący dziś funkcję Muzeum Narodowego z bogatą galerią zbiorów. Przy okazji polecam film Ziemia obiecana Wajdy z fantastyczną sceną porzucania pracy przez Horna (Piotr Fronczewski). Horn w tej scenie filmowej jest nieco bardziej wyrazisty niż jego literacki pierwowzór. Ta scena to marzenie każdego sfrustrowanego pracownika o rozwiązaniu stosunku pracy, kiedy w końcu można powiedzieć szefowi, co się o nim myśli. O myśli się z reguły, to co wyartykułował filmowy Horn. Szaję zaś dobrze charakteryzuje scena, w której domaga się od pracowników zapłaty za korzystanie z jego gazu przy gotowaniu wody na herbatę, albo propozycja przeznaczenia zysku wypracowanego przez robotników na zakup nowego wyposażenia domu fabrykanta (będzie im przyjemnie, że w moim domu taka piękna rzecz się znajdzie).
Są tu także inteligenci, artyści, drobni ciułacze, cwaniaczki, zbiedniała szlachta, średniozamożni żydzi, inżynierowie, naiwne dziewczątka. Jest też paru uczciwych; Trawińscy, ojciec Maksa Bauma, Anka narzeczona Karola Borowieckiego i jego ojciec, a także Myszkowski. 
Myszkowski, który twierdził:
Dbam o pieniądze, jak o dzień wczorajszy. … Dlatego, aby zarobić rubla więcej niż potrzeba, nie wstanę pięć minut wcześniej niż mi się chce, a dlatego, aby zarobić nawet miliardy- nie poświęcę przyjemności pełnego człowieczego życia, nie wyrzeknę się patrzenia na słońce, spacerów po powietrzu. Swobodnego oddychania, myślenia nad trochę większymi rzeczami niż miliardy, kochania, itd., itd.
Ja nie będę robił, robił, robił! Bo ja chcę żyć, żyć, żyć! Nie jestem bydlęciem pociągowym ani maszyną, jestem człowiekiem. Tylko głupiec chce pieniędzy i dla zrobienia milionów poświęca wszystko, życie i miłość, i prawdę i filozofię, i wszystkie skarby człowieczeństwa, a gdy się tak już nasyci, że może pluć milionami, cóż wtedy?
Zdycha na materacu wypchanym tytułami własności. Wielka pociecha, zupełnie tej samej wartości, jak gdyby zdychał na gołej ziemi. A gdyby go później spytano, jak żył? Powiedziałby” Robiłem. Po co? Zarobiłem miliony! Na co? No, żeby mieć miliony, żeby ludzie podziwiali, żeby jeździć powozem i imponować głupcom i żeby zdechnąć w połowie życia, zdechnąć z wycieńczenia pracą. (str. 276-277)
Do tego samego wniosku dochodzi Bucholc w swych ostatnich chwilach, kiedy stary i schorowany czuje się opuszczony przez wszystkich i Karol Borowiecki, kiedy osiągnie wszystko do czego dążył, a co nie dało mu to ani spełnienia, ani szczęścia ani spokoju.
Cytaty pochodzą z Ziemi obiecanej Wydawnictwo SBM Sp. z o.o. rok wydania 2021.
Jestem ponownie pod wrażeniem wyśmienitej prozy Reymonta. 
Wyjątkowo bez zdjęć, bo Łódź w moich planach jest w marcu. 

piątek, 2 lutego 2024

Kościół Św. Katarzyny w Gdańsku- gdańskich spacerów ciąg dalszy

Kościół Św. Katarzyny z 72 metrową wieżą
Wśród moich ulubionych świątyń gdańskich kolejną jest Kościół Św. Katarzyny. Niewiarygodne jest to, jak późno go odkryłam mieszkając tu od urodzenia. A jest to jeden z najstarszych kościołów parafialnych na Starym Mieście w Gdańsku, przy czym należy pamiętać, że dawne Stare Miasto nie było tożsame z tym obszarem, który dziś nazywamy Starym Miastem, czyli potocznie starówką. Stare Miasto w czasie powstania świątyni to obszar obejmujący Bramę Oliwską, obszar dzisiejszego dworca głównego, Ratusza Starego Miasta, Osieku (tereny położone między ul. Stolarską i Igielnicką, Podwalem Staromiejskim, Kanałem Raduni a Zamczyskiem. Z dawnego zamku krzyżackiego dziś zachował się niewielki fragment murów vis a vis Kładki na Ołowiankę). Historycy i archeologowie spierają się o datę pierwszej lokacji świątyni w miejscu, w którym dziś wznosi się Kościół św. Katarzyny. Nasz rodzimy pasjonat historii miasta i jego zabytków profesor Andrzej Januszajtis skłania się ku teorii która umiejscawia pierwszą świątynię w tym miejscu w przedziale czasowym koniec X – XII wiek, a to z uwagi na zachowane tutaj (odkryte pod południową nawą świątyni) szczątki ludzkie pochowane w wydłubanych z pni drzew trumnach. Pan profesor zastrzega jednak, iż nie przeprowadzono dokładnych badań dendrologicznych trumien, jednak jeśli założenia dotyczące ich datacji są słuszne to przy chrześcijańskim cmentarzu musiała istnieć kaplica, być może zbudowana z okazji wizyty Św. Wojciecha w Gdańsku (997 r.).
Najczęściej za datę założenia w tym miejscu świątyni przyjmuje się wiek XII lub początek XIII. Jeśli przyjmiemy datę późniejszą to fundatorem świątyni mógłby być Świętopełk II Wielki (książę pomorski). Istnieją dokumenty, które stanowią, iż za jego wolą przekazano dominikanom świątynię Św. Mikołaja w zamian za Św. Katarzynę, a zatem świątynia musiała już istnieć przynajmniej w pierwotnym zarysie. 
Filar Jana Heweliusza z epitafium ufundowanym przez prawnuka

Wśród kamieni milowych historii świątyni należy wymienić takie wydarzenia, jak: (prawdopodobne) wystawienie ciała zmarłego księcia Świętopełka w świątyni (1266 r.), sprawowanie sądów przez Władysława Łokietka (1298 r.), rozpoczęcie budowy kościoła w miejscu istniejącej kaplicy (prawdopodobnie w 1379 r.), zakończenie budowy i poświęcenie nowo wybudowanego kościoła (na Zielone Świątki 1432 r.), przejęcie świątyni przez protestantów (od 1556 r. do zakończenia II wojny światowej), obecność Jana Heweliusza i jego rodziny w Świątyni. Tu pochował swą pierwszą żonę, wziął ślub z kolejną (młodszą o 36 lat Elżbietą Koopman, która będzie jego asystentką i pierwszą astronomką w Polsce), ochrzcił czwórkę dzieci, tu został pochowany (wszystko to ma miejsce w II połowie XVII wieku), zajęcie świątyni przez Francuzów na wozownię i warsztaty kołodziejskie a następnie uszkodzenie jej podczas oblężenia Rosjan i powrót pod pruskie panowanie (1812-1813 r.), spłonięcie od uderzenia pioruna wieży kościoła (1905 r.).
Największe zniszczenia przyniosła II wojna Światowa; w wyniku działań wojennych i zajęcia miasta przez wojska sowieckie, a także pożaru zniszczeniu uległ dach, hełm wieży, połowa sklepień, okien, drzwi i wyposażenia wnętrz. Dzięki wcześniejszej ewakuacji uratowano około połowy wyposażenia wnętrza. Po wojnie (1947 r.) ruiny kościoła przekazano ojcom karmelitom z Krakowa. Odbudowa zniszczeń trwała latami i choć w 1987 r. oddano do użytku prezbiterium to świątynia nadal wymaga wielu napraw, czemu nie przysłużył się pożar dachu w 2006 r.
Pozostałości empory pod małymi organami

Wchodząc do kościoła ma się wrażenie, że jest on nieukończony, jeden z obrazów Wjazd Chrystusa do Jerozolimy stoi na posadce, część ścian jest nieotynkowana, brak kaplic, organów, sporej części wyposażenia. Z uwagi na to, co zdołano ocalić przed bezpowrotną utratą oraz dobrą dokumentację tego, co zaginęło czy też zostało zniszczone są duże szanse na przywrócenie świątyni jej dawnego blasku. Potrzeba na to jednak i czasu i środków. Jednak nawet ta istniejąca dziś skromna w swym wystroju a jakże bogata historycznie świątynia sprawia, że lubię ją odwiedzać. Jak wspomniałam odkryłam ją dla siebie dość późno, ale pokochałam od pierwszego wejrzenia. Lubię przechodząc obok wejść do środka i po raz kolejny oglądać świadectwo jej trwania, świadectwo dane przez zleceniodawców, budowniczych, wiernych a nawet wandali, którzy próbowali ją zniszczyć. Może to paradoksalne zabrzmi, ale takie niewykończone świątynie, nadgryzione zębem czasu, świątynie po przejściach jakoś silniej oddziałują na moją wrażliwość, estetykę postrzegania piękna niż te idealnie wykończone, kapiące złotem aniołków, świeczników, lamp, obramowań obrazów i wszelkim dekorum. Może w tych przepięknych bogatych świątyniach, które cudownym zrządzeniem losu przetrwały w nienaruszonym stanie przez wieki zabrakło owej pokory, jaką mają te ocalałe z wojennej pożogi, a może niewykończone ściany i kaplice pozwalają lepiej wyobrazić sobie sam proces twórczy. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale to kolejne miejsce, w którym czuję się dobrze mając możliwość przebywania oko w oko z historią i sztuką.
Wjazd Chrystusa do Jerozolimy B. Milwitza 
Większość odwiedzających wchodząc do kościoła szuka miejsca pochówku Jana Heweliusza. O ile nazwiska van den Blocke czy Möller mało komu co mówią o tyle Jan Heweliusz jest szerzej znany. Przecież to drugi po Koperniku najbardziej znany Polakom astronom. Był niemieckojęzycznym piwowarem, a także matematykiem i wynalazcą. Jemu zawdzięczamy wynalezienie pierwowzoru peryskopu (polemoskopu). Urodził się w Gdańsku, tu się kształcił, pracował, prowadził życie rodzinne a także badania naukowe, do świątyni Katarzyny uczęszczał na nabożeństwa. Przez 47 lat pełnił obowiązki przełożonego gminy protestanckiej. Swoje badania i obserwacje często prowadził z wieży kościoła. Jeszcze za życia wykupił rodzinny grobowiec w posadce prezbiterium, zlecił wykonanie płyty grobowej z napisem Błogosławieni są zmarli, którzy umierają w Panu. Miejsce pochówku znajduje się przy lewym filarze za ołtarzem. Prawnuk astronoma Daniel Gotllob Davisson ufundował pamięci przodka epitafium na filarze (1780 r.). 
Płyta nagrobna Jana Heweliusza


O historii już wspomniałam, czas na sztukę, choć przecież trudno te dwie dziedziny oddzielić od siebie.
Jeszcze zanim się wejdzie do środka możemy podziwiać bryłę świątyni z charakterystyczną 76 metrową wieżą zwieńczoną barokowym hełmem Jakoba van den Blocka (z 1634 r.). Jakob van den Block pochodził z rodziny utalentowanych architektów i malarzy (syn Wilhelma, brat Abrahama i Izaaka). Sam Jacob był cieślą i budowniczym, brał udział w budowie i renowacji wielu gdańskich budowli sakralnych i świeckich. Mnie najbardziej zainteresowała wiadomość, iż był twórcą Nowej Szkoły Fechtunku w Gdańsku, tej na której miejscu dziś posadowiono Teatr Szekspirowski. W wybudowanej przez Jacoba wieży Kościoła Św. Katarzyny umieszczono konstrukcję carillonu. Jest to instrument muzyczny (zespół dzwonów wieżowych, na których można wygrywać melodie za pomocą specjalnej klawiatury sercami dzwonów), pochodzi z Flandrii z początku XVI w. W polsce najbardziej znane są gdańskie carillony koncertowe, tu na przełomie lipca i sierpnia co roku odbywają się Festiwale Carillonowe. Pierwszy prawdziwy carillon znajdował się właśnie w kościele Św. Katarzyny (zamontowany w XVIII w. przetrwał do pożaru z 1905 r.). Obecny pochodzi z końca XX wieku.
Ołtarz główny z Ukrzyżowaniem Möllera
Kościół słynie z pięknego renesansowego ołtarza głównego. Jego zasadniczą częścią jest ostatnie dzieło Antona Möllera gdańskiego malarza Ukrzyżowanie na tle panoramy miasta Gdańska. Dzieło zostało ukończone po śmierci mistrza przez Izaaka van den Blocke (brata wspomnianego wyżej Jacoba). Na obrazie Maria omdlewa, Magdalena obejmuje krzyż, żołdacy grają w kości o szatę Jezusa, a Gdańsk symbolizuje Jerozolimę. Gdańsk nie po raz pierwszy pojawia się na obrazach Möllera. Jego najbardziej znany obraz to Apoteoza Miasta Gdańska znajdujący się w sali czerwonej (Wielkiej sali Rady) w Ratuszu Gdańskim. Pod obrazem ołtarzowym na predelli znajduje się Ostatnia Wieczerza, ciekawy wizerunek towarzyszy Jezusa nie tyle siedzących przy stole, co raczej znajdujących się w pozycji półleżącej (jak na rzymskiej uczcie), przy czym jeden z biesiadujących wyraźnie przysypia.
Predella z Ostatnią Wieczerzą
Kończący obraz ołtarzowy Izaak van den Blocke pochodził w artystycznej rodziny. Ojciec Willem był architektem i rzeźbiarzem, który przybył do Gdańska zaopatrzony w rekomendacje króla Stefana Batorego. Był twórcą między innymi przepięknej Bramy Wyżynnej. Brat Abraham podobnie jak ojciec architekt i rzeźbiarz zasłużył się dla Gdańska najbardziej z całej rodziny van den Blocke; wykonał przepiękny ołtarz w kościele Św. Jana, dekoracje Wielkiej Zbrojowni, był wykonawcą Złotej Bramy, Fontanny Neptuna i Złotej Kamieniczki, a także fasady Dworu Artusa.
Zachował się monumentalny obraz Bartłomieja Milwitza Wjazd Chrystusa do Jerozolimy. I tutaj można doszukać się fragmentów architektury miasta Gdańska (Zbrojownia, Złota Brama, fortyfikacje miejskie, Radunia) a także znanych wówczas gdańszczan, między innymi Jana Heweliusza. Malarz z upodobaniem malował weduty (czy to na Obrazie Pożar na Długim Targu, Wjazd Marii Ludwiki Gonzagi do Gdańska czy Kościół Mariacki w Gdańsku, na którym to obrazie umieścił miniaturową kopię Sądu Ostatecznego Memlinga). Obraz zamówiono pod emporę małych organów.
Epitafium Henningów H. Hana

Uwagę zwracają liczne epitalia. Moją zwrócił portret epitafijny Henningów. Miałam wrażenie, że już gdzieś go widziałam. Okazuje się, iż mogło tak być. Portret namalowany przez Hermana Hana jest kopią dzieła znajdującego się w gdańskim Muzeum Narodowym (choć właściwiej byłoby napisać oryginał portretu znajduje się w Gdańskim Muzeum Narodowym, w świątyni zaś znajduje się kopia). Przedstawia głowę rodu Christopha Henninga rajcę miejskiego i dwie kobiety w patrycjuszowskich strojach (kolejne małżonki). Owalne miniaturki przedstawiają dzieci Henningów. Christoph zginął z rąk piratów na morzu śródziemnym. Nad portretem epitafijnym znajduje się ledwie widoczny z poziomu posadzki obraz autorstwa (prawdopodobnie) Milwitza przedstawiający scenę egzekucji zabójców (rozrywanie końmi). Obraz jest mało widoczny z poziomu widza.
Baptysterium


Baptysterium jeden z boków
Po prawej strony na wysokości prezbiterium znajduje się przepięknej urody Baptysterium (z końca XVI wieku) Drewniane ośmioboczne obramowanie intarsjowane, trzykondygnacyjne z postaciami cnót, kariatyd, putt, maszkaronów, alegorii, miniatur widoków miast okala okazałą chrzcielnicę.
Najcenniejszym (najstarszym) zabytkiem świątyni jest pochodzący z II połowy XV wieku fragment polichromii przedstawiający scenę zabójstwa św. Stanisława. Biskup stoi przy ołtarzu z uniesioną do góry hostią, za nim klęczą dwaj duchowni, a dalej stoi z wyciągniętym mieczem zabójca.
Polichromia Zabójstwo Św. Stanisława
W bocznej kapliczce (na lewo) od wejścia znajduje się obraz Matki Boskiej Bołszowickiej (nie mylić z Bolszewicką). Pochodzi z Sanktuarium w Bołszowicach w dawnym województwie stanisławowskim. Sanktuarium znajdujące się na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczpospolitej; zniszczone po najazdach Kozaków, Szwedów, Turków i Tatarów odbudowano po ponad stu latach, wtedy też dokonano koronacji obrazu Matki Boskiej (1777 r.). Zgodnie z przekazywaną przez wieki legendą obraz miał odnaleźć w rzece wracający z niewoli tureckiej hetman Kazanowski, przekazał go do kościoła i stal się obiektem licznych pielgrzymek ze Lwowa, Stanisławowa i okolicznych wsi, ponieważ zgodnie z przekazami miał czynić cuda. Zniszczenia spowodowane kolejnym kataklizmem I wojny światowej odbudowano w 1938 ro. Po II wojnie światowej, zmianie granic i wysiedleniu Polaków z ziemi bołszowickiej kościół zamknięto, urządzając w nim skład zboża i nawozów sztucznych, a budynek klasztoru przekształcono w chlew dla świń i stajnię dla bydła. Po II wojnie światowej obraz został wywieziony z obawy o jego profanację pod sowiecką władzą. Od tej pory przebywa w kościele Św. Katarzyny, a w Bołszowickim Sanktuarium (odbudowanym na początku XXI wieku) znajduje się kopia obrazu.
Matka Boska Bołszowicka

Dla wielbicieli czasomierzy i wspinaczek wysokościowych- w wieży kościelnej mieści się Muzeum Zegarów Wieżowych. A na wierzy w 2011 r. zamontowano zegar pulsarowy.
detal z ambony

Jakość zdjęć kiepska, bo telefonem dobrem zdjęcia to tylko przy dobrym oświetleniu i obowiązkowo na zewnątrz pomieszczeń. 
Przy opracowywaniu wpisu korzystałam z książki O kościele Św. Katarzyny prawie wszystko pana profesora Andrzeja Januszajtisa  a także mini przewodnika z kościoła Św. Katarzyny.
Trzy razy skracałam wpis a jak widać i tak się trochę tego uzbierało.