Słoneczniki Amsterdam |
Kiedy wszyscy amatorzy sztuki przybywają do Amsterdamu obejrzeć jedyną w swoim rodzaju, niepowtarzalną wystawę dzieł Johannesa Vermeera, ja idę do Muzeum Van Gogha. Moje zachowanie można by uznać za przejaw ekscentryczności, chęć bycia oryginalną czy pójścia pod prąd, gdyby nie to, że przyczyna absencji w Rijksmuseum była bardziej prozaiczna. Zamiar obejrzenia zbioru obrazów Vermeera pojawił się w dniu, w którym o nim usłyszałam. Takiej okazji nie mogłam przegapić, jedyna możliwość obejrzenia niemal wszystkich uznanych za autentyczne dzieł Johannesa. Zależało mi zwłaszcza na przyjrzeniu się tym wypożyczonym spoza Europy i znajdującym się na co dzień w rękach prywatnych kolekcjonerów. Jeszcze w październiku zarezerwowałam noclegi i zakupiłam bilety na samolot. Pozostało już tylko kupić bilety do galerii. Niestety, wyprzedały się w ciągu dwóch dni pierwszych dni sprzedaży internetowej, kiedy ja bawiłam w Wenecji. Czterysta pięćdziesiąt tysięcy biletów na cały okres trwającej od 10 lutego do 4 czerwca wystawy wyprzedane w ciągu dwóch dni. Początkowe niedowierzanie ustąpiło miejsca rozczarowaniu i poczuciu straty. W końcu jednak doszłam do wniosku, iż w życiu nie można mieć wszystkiego i trzeba będzie to przyjąć ze spokojem.
A skoro nie mogłam obejrzeć obrazów Vermeera (pocieszając się, że kilka, a może i kilkanaście z nich już widziałam) postanowiłam zrobić sobie przyjemność i po raz kolejny wybrać się do Muzeum Van Gogha.
Mimo tego, iż temat odwiedzin w galeriach sztuki bliski jest niewielu (choć jak widać tych niewielu liczy przynajmniej owe czterysta pięćdziesiąt tysięcy) zdecydowałam się napisać parę słów dotyczących wrażeń z wizyty u Vincenta.
Jego znakiem rozpoznawczym są Słoneczniki. Tylko które? Namalował w sumie jedenaście obrazów przedstawiających te kwiaty; z czego cztery w Paryżu, a siedem w Arles. Warto zajrzeć chociażby na stronę zawierającą reprodukcję wszystkich jedenastu obrazów.
Skąd pomysł na malowanie Słoneczników? Vincent nie miał pieniędzy, aby płacić modelowi, malował więc to, co było pod ręką. Mieszkał w Paryżu na rue Lepic na Montmartre, gdzie rosło sporo słoneczników. Sporo ich też leżało na ulicach. Malował je w różnych stadiach rozwoju, nierzadko już przekwitłe. Malowanie ich studium w Paryżu było wprawką do później malowanych na Prowansji.
Kiedy wyjechał do Arles postanowił przyozdobić obrazami słoneczników pracownię w żółtym domku. Chciał pokazać koledze artyście (Gauguinowi), jak spory poczynił postęp w studiach malarskich. Początkowo zgodnie z wyznawaną zasadą malował wyłącznie z natury. Pierwsze dwa obrazy to niewielkie bukiety w wazonach charakteryzujące się tłem o sporym kontraście kolorystycznym (tła wpadające w turkus i granat niezwykle wyraziście podkreślały pomarańczowo żółte kule kwiatów).
Jednak tym najbardziej znanym jest kompozycja przedstawiająca piętnaście słoneczników w wazonie, żółte kwiaty na żółtym tle. To niesamowite, iż mimo tak monochromatycznych barw obraz jest niezwykle wyrazisty, a żółte na żółtym wcale nie ginie, wręcz przeciwnie, wydawać się może, że żółte tło uwypukla żółte kwiaty słonecznika. Być może z powodu zastosowanej techniki malarskiej, nakładania grubej ilości farby w taki sposób, że przypomina to bardziej płaskorzeźbę niż obraz. Znajdujący się dziś w National Galery w Londynie obraz namalowany został w sierpniu 1888 roku.
Po najbardziej znanej artystycznej kłótni, która zaowocowała napadem szaleństwa Vincenta (i obcięciem sobie ucha) Gauguin wyraził chęć zatrzymania Słoneczników. Van Gogh odmówił prośbie kolegi proponując jednocześnie, iż namaluje kopię tego obrazu i podaruje go Gauguinowi (doceniając jego artystyczny gust). Po latach Gauguin będzie twierdził, iż to on zainspirował Vincenta do namalowania cyklu słoneczników.
Jedna z kopii namalowanych z myślą o Gauguinie znajduje się w amsterdamskim Muzeum Van Gogha.
W zasadzie trudno tutaj mówić o kopii, bowiem Vincent namalował ten sam temat, ale na nowo. Malował z pamięci i wyobraźni, wspomagając się wcześniej namalowanym widokiem. Był to pewnego rodzaju pokłon w stronę Gauguina, który zawsze krytykował uparte trzymanie się przez Vincenta malowania z natury. Ta kopia jest podobna do oryginału, a jednak różniąca się nie tylko kolorystyką (co widać na pierwszy rzut oka - zdecydowanie ciemniejsza, co sprawia wrażenie smutku), ale i niuansami.
Przed wyjazdem miałam okazję obejrzeć film Tajemnica słoneczników Van Gogha (z serii sztuka na ekranie), gdzie przedstawiono eksperyment polegający na próbie odtworzenia słoneczników dzisiaj. Ponieważ nie istnieją ani pigmenty, jakimi posługiwał się Vincent, ani materiał, na jakim malował na potrzeby eksperymentu stworzono zarówno odpowiednie farby, jak i płótno. Okazało się, że farby różniły się między sobą zarówno gęstością, sposobem i czasem schnięcia, trwałością, barwą odtworzoną, co powodowało, iż malowanie było nie lada wyzwaniem. Pewne partie trzeba było malować szybciej, z innymi należało się wstrzymać, pewne delikatniej, inne nakładając grubsze warstwy. A efekt końcowy zaskakiwał, bowiem obraz, który powstał miał zdecydowanie bardziej wyrazisty kolor w stosunku do tego znajdującego się w muzeum (były to kolory wpadające w intensywny pomarańcz).
To wszystko, mimo iż niezwykle ciekawe, to jednak jedynie techniczne niuanse, ciekawostki, o których nie myślimy patrząc na Słoneczniki. Pomijając jego symbolikę, warstwę znaczeniową, podteksty (tylko przykładowo mówiące o odtworzeniu różnych stadiów ludzkiego życia od narodzin do śmierci, o oddaniu hołdu słońcu, Bogu, miłości czy przyjaźni), jest on odzwierciedleniem prostoty i piękna natury, namiastką słonecznego dnia, wciąż żywą naturą, która sprawia, że robi się cieplej na sercu. Rozjaśnia przestrzeń i sprawia, iż większość oglądających fotografuje nie tyle obraz, co siebie na jego tle. Takie selfie ze słonecznikami daje fotografującym poczucie bliskości z malarzem i jego dziełem.
Słoneczniki to pierwsze i najbardziej powszechne skojarzenie z Vincentem, jak Straż nocna z Rembrandtem, czy Mona Lisa z Leonardem da Vinci.
Nie mniej moim ulubionym obrazem Vincenta jest Kwitnący migdałowiec. Myślę, że to kolorystyka obrazu i jego delikatność sprawia, że tak bardzo do mnie przemówił. Te dwa obrazy Słoneczniki i Kwitnący migdałowiec rywalizują o uczucia i kieszeń odwiedzających muzeum w sklepiku z pamiątkami w postaci niezliczonej ilości gadżetów (pocztówek, reprodukcji, chusteczek, apaszek, koszulek, okładek notatników, torebek, siatek, filiżanek, kubeczków, pudełek, ołówków, książkowych zakładek). O dziwo podobno największe przychody zapewnia muzeum sprzedaż pocztówek z reprodukcjami obrazów. Przychody znacznie przekraczające koszty zakupu obrazów. Podczas tegorocznych odwiedzin w muzeum z smutkiem stwierdziłam brak Kwitnącego migdałowca.Musiałam poprzestać na wspomnieniu obrazu sprzed kilku lat.
Zawsze dużą przyjemność sprawia mi oglądanie także niezwykle wyrazistych i pełnych kolorów obrazów - w Amsterdamie są to na przykład Żółty domek, Pokój Van Gogha w Arles, czy martwa naturę - wazon z irysami. Ponownie uległam zachwytowi na obrazem pary starych, rozczłapanych kamaszy nie mogąc wyjść z podziwu, jak tak prozaiczny przedmiot, jak para starych butów może zostać dziełem sztuki.
Odkryciem tegorocznych odwiedzin był widok, którego nie pamiętam z wcześniejszej wizyty w galerii Para w parku Voyer d`Argenson w Asnieres, obraz mniej znany i na pierwszy rzut oka raczej przypisałabym go któremuś z impresjonistów nie Vincentowi.
![]() |
Słoneczniki Amsterdam |
A skoro nie mogłam obejrzeć obrazów Vermeera (pocieszając się, że kilka, a może i kilkanaście z nich już widziałam) postanowiłam zrobić sobie przyjemność i po raz kolejny wybrać się do Muzeum Van Gogha.
Mimo tego, iż temat odwiedzin w galeriach sztuki bliski jest niewielu (choć jak widać tych niewielu liczy przynajmniej owe czterysta pięćdziesiąt tysięcy) zdecydowałam się napisać parę słów dotyczących wrażeń z wizyty u Vincenta.
Jego znakiem rozpoznawczym są Słoneczniki. Tylko które? Namalował w sumie jedenaście obrazów przedstawiających te kwiaty; z czego cztery w Paryżu, a siedem w Arles. Warto zajrzeć chociażby na stronę zawierającą reprodukcję wszystkich jedenastu obrazów.
Skąd pomysł na malowanie Słoneczników? Vincent nie miał pieniędzy, aby płacić modelowi, malował więc to, co było pod ręką. Mieszkał w Paryżu na rue Lepic na Montmartre, gdzie rosło sporo słoneczników. Sporo ich też leżało na ulicach. Malował je w różnych stadiach rozwoju, nierzadko już przekwitłe. Malowanie ich studium w Paryżu było wprawką do później malowanych na Prowansji.
Kiedy wyjechał do Arles postanowił przyozdobić obrazami słoneczników pracownię w żółtym domku. Chciał pokazać koledze artyście (Gauguinowi), jak spory poczynił postęp w studiach malarskich. Początkowo zgodnie z wyznawaną zasadą malował wyłącznie z natury. Pierwsze dwa obrazy to niewielkie bukiety w wazonach charakteryzujące się tłem o sporym kontraście kolorystycznym (tła wpadające w turkus i granat niezwykle wyraziście podkreślały pomarańczowo żółte kule kwiatów).
![]() |
Słoneczniki Amsterdam |
Jednak tym najbardziej znanym jest kompozycja przedstawiająca piętnaście słoneczników w wazonie, żółte kwiaty na żółtym tle. To niesamowite, iż mimo tak monochromatycznych barw obraz jest niezwykle wyrazisty, a żółte na żółtym wcale nie ginie, wręcz przeciwnie, wydawać się może, że żółte tło uwypukla żółte kwiaty słonecznika. Być może z powodu zastosowanej techniki malarskiej, nakładania grubej ilości farby w taki sposób, że przypomina to bardziej płaskorzeźbę niż obraz. Znajdujący się dziś w National Galery w Londynie obraz namalowany został w sierpniu 1888 roku.
Po najbardziej znanej artystycznej kłótni, która zaowocowała napadem szaleństwa Vincenta (i obcięciem sobie ucha) Gauguin wyraził chęć zatrzymania Słoneczników. Van Gogh odmówił prośbie kolegi proponując jednocześnie, iż namaluje kopię tego obrazu i podaruje go Gauguinowi (doceniając jego artystyczny gust). Po latach Gauguin będzie twierdził, iż to on zainspirował Vincenta do namalowania cyklu słoneczników.
Jedna z kopii namalowanych z myślą o Gauguinie znajduje się w amsterdamskim Muzeum Van Gogha.
W zasadzie trudno tutaj mówić o kopii, bowiem Vincent namalował ten sam temat, ale na nowo. Malował z pamięci i wyobraźni, wspomagając się wcześniej namalowanym widokiem. Był to pewnego rodzaju pokłon w stronę Gauguina, który zawsze krytykował uparte trzymanie się przez Vincenta malowania z natury. Ta kopia jest podobna do oryginału, a jednak różniąca się nie tylko kolorystyką (co widać na pierwszy rzut oka - zdecydowanie ciemniejsza, co sprawia wrażenie smutku), ale i niuansami.
Kwitnący migdałowiec |
Przed wyjazdem miałam okazję obejrzeć film Tajemnica słoneczników Van Gogha (z serii sztuka na ekranie), gdzie przedstawiono eksperyment polegający na próbie odtworzenia słoneczników dzisiaj. Ponieważ nie istnieją ani pigmenty, jakimi posługiwał się Vincent, ani materiał, na jakim malował na potrzeby eksperymentu stworzono zarówno odpowiednie farby, jak i płótno. Okazało się, że farby różniły się między sobą zarówno gęstością, sposobem i czasem schnięcia, trwałością, barwą odtworzoną, co powodowało, iż malowanie było nie lada wyzwaniem. Pewne partie trzeba było malować szybciej, z innymi należało się wstrzymać, pewne delikatniej, inne nakładając grubsze warstwy. A efekt końcowy zaskakiwał, bowiem obraz, który powstał miał zdecydowanie bardziej wyrazisty kolor w stosunku do tego znajdującego się w muzeum (były to kolory wpadające w intensywny pomarańcz).
![]() |
Żółty domek Vincenta w Arles |
To wszystko, mimo iż niezwykle ciekawe, to jednak jedynie techniczne niuanse, ciekawostki, o których nie myślimy patrząc na Słoneczniki. Pomijając jego symbolikę, warstwę znaczeniową, podteksty (tylko przykładowo mówiące o odtworzeniu różnych stadiów ludzkiego życia od narodzin do śmierci, o oddaniu hołdu słońcu, Bogu, miłości czy przyjaźni), jest on odzwierciedleniem prostoty i piękna natury, namiastką słonecznego dnia, wciąż żywą naturą, która sprawia, że robi się cieplej na sercu. Rozjaśnia przestrzeń i sprawia, iż większość oglądających fotografuje nie tyle obraz, co siebie na jego tle. Takie selfie ze słonecznikami daje fotografującym poczucie bliskości z malarzem i jego dziełem.
Słoneczniki to pierwsze i najbardziej powszechne skojarzenie z Vincentem, jak Straż nocna z Rembrandtem, czy Mona Lisa z Leonardem da Vinci.
![]() |
Pokój Vincenta |
Nie mniej moim ulubionym obrazem Vincenta jest Kwitnący migdałowiec. Myślę, że to kolorystyka obrazu i jego delikatność sprawia, że tak bardzo do mnie przemówił. Te dwa obrazy Słoneczniki i Kwitnący migdałowiec rywalizują o uczucia i kieszeń odwiedzających muzeum w sklepiku z pamiątkami w postaci niezliczonej ilości gadżetów (pocztówek, reprodukcji, chusteczek, apaszek, koszulek, okładek notatników, torebek, siatek, filiżanek, kubeczków, pudełek, ołówków, książkowych zakładek). O dziwo podobno największe przychody zapewnia muzeum sprzedaż pocztówek z reprodukcjami obrazów. Przychody znacznie przekraczające koszty zakupu obrazów. Podczas tegorocznych odwiedzin w muzeum z smutkiem stwierdziłam brak Kwitnącego migdałowca.Musiałam poprzestać na wspomnieniu obrazu sprzed kilku lat.
![]() |
Pary w parku Voyer d`Argenson w Asnieres |
Zawsze dużą przyjemność sprawia mi oglądanie także niezwykle wyrazistych i pełnych kolorów obrazów - w Amsterdamie są to na przykład Żółty domek, Pokój Van Gogha w Arles, czy martwa naturę - wazon z irysami. Ponownie uległam zachwytowi na obrazem pary starych, rozczłapanych kamaszy nie mogąc wyjść z podziwu, jak tak prozaiczny przedmiot, jak para starych butów może zostać dziełem sztuki.
![]() |
Martwa natura- Irysy w wazonie |
Odkryciem tegorocznych odwiedzin był widok, którego nie pamiętam z wcześniejszej wizyty w galerii Para w parku Voyer d`Argenson w Asnieres, obraz mniej znany i na pierwszy rzut oka raczej przypisałabym go któremuś z impresjonistów nie Vincentowi.
![]() |
Buty |
Na tym zdjęciu Gladiole i astry chyba najlepiej widać grubo nakładane warstwy farby.
Na zakończenie zupełnie mi nieznany Van Gogh (nie wiem dlaczego tak mnie dziwi temat, wszak pierwszych swych sił próbował Vincent w zawodzie pastora)
![]() |
Pieta |