Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 25 lipca 2024

Muzeum egipskie w Turynie

Sfinks w Galerii Królów

Podczas lutowej wyprawy do Włoch miałam przyjemność po raz drugi odwiedzić Muzeum egipskie w Turynie. Pamiętam ogromne wrażenie, jakie sprawiły na mnie osiemnaście lat temu mumie a także galeria królów. Piękna lustrzana sala z posągami faraonów i bóstw zachwyciła do tego stopnia, że nabyłam przewodnik po muzeum w języku włoskim. No cóż z moją znajomością języka mogę sobie w nim pooglądać zdjęcia. Lata temu, kiedy oszczędzało się każdą kliszę miało to znaczenie, dziś mam więcej zdjęć niż mieści ów przewodnik, choć nie są tak dobrej jakości.
Muzeum egipskie w Turynie to druga największa po kairskiej galeria poświęcona wyłącznie Egiptowi. Zbiory swe zawdzięcza kolekcji zgromadzonej przez dynastię Sabaudów. W 1824 r. członek domu sabaudzkiego zakupił od konsula generalnego w Egipcie (z czasów Napoleońskich) ponad 5 i pół tysiąca artefaktów. Muzeum wzbogaciło swe zasoby na początku XX wieku eksponatami z wykopalisk odkrytych przez włoskich archeologów w Tebach, Gizie, Dolinie Królów. Natomiast w II połowie XX wieku Republika Egiptu za pomoc w budowie Wielkiej Tamy Asuańskiej podarowała państwu włoskiemu skalną świątynię Totmesa. Galeria mieści się w pałacu projektu Guarina Guariniego pochodzącym z XVII wieku wybudowanym początkowo dla kolegium jezuickiego. W budynku znajdowała się później Akademia Nauk. W tym samym budynku mieści się także Galeria Sabauda.
Sarkofag

Początki cywilizacji egipskiej sięgają ok 3.500 roku p. n. e. Aby zrozumieć Egipcjan trzeba wiedzieć, jak ogromną rolę w ich życiu odgrywała religia. Powiedzieć, że Egipcjanie wierzyli w życie po śmierci to niewiele powiedzieć, oni całe swoje życie doczesne przygotowywali się na to życie, które nastąpi po śmierci. I nie ma w tym żadnej obsesji śmierci, Egipcjanie kochali życie dlatego chcieli żyć wiecznie, a ich kult życia pośmiertnego i balsamowanie zwłok miały być sposobem na zachowanie życia nawet po śmierci. Bo wierzyli, że życie nie kończy się wraz ze śmiercią, jest ona jedynie przejściem w inny wymiar. 
Ich religia należy do politeistycznych, gdyż wyznawali wielu bogów. A symbolizował ich człowiek z głową zwierzęcia. Przyjmuje się, iż w starożytnym Egipcie czczono około ośmiuset bogów. Faraonowie byli nie tylko ziemskimi władcami ale i wcieleniem boga Horusa (uosabiającego Egipt), a po śmierci sami stawali się bogami. Nie dziwi zatem bogactwo posążków i posągów dedykowanych bogom a także faraonom. Egipcjanie przywiązywali ogromne znaczenie do ceremoniału pogrzebowego. W zasadzie każdy władca zaczynał rządy od zaplanowania swojego pochówku (mówiono, że musiał o to zadbać, bo na następców nie zawsze mógł liczyć). Każdy władca dbał też o odpowiednią propagandę władzy nakazując stawianie swoich posągów, im bardziej okazały i monumentalny tym lepiej. Wystarczy wspomnieć Dolinę Królów czy Świątynię w Luksorze (Karnaku), aby wyobrazić sobie, jak daleko sięgała wyobraźnia twórców ograniczona jedynie możliwościami budowniczych. Mam zdjęcie zrobione pod posągiem Ramzesa II (w Karnaku). Nie sięgam na nim do kolan Nefertari, a jak wiadomo żony faraonów przedstawiano jako malutką kopię w nogach męża.
Ramzes II i Nefertari u jego stóp (Galeria Królów)
Ale nie tylko władcy, czy bogaci Egipcjanie (jak dostojnicy dworscy, kapłani czy skrybowie) dbali o swą przyszłość w zaświatach. Ci ubożsi także w miarę możliwości wyposażali zmarłych na wędrówkę w zaświaty. W jednej z pierwszych sal muzealnych znajduje się grób człowieka pochowanego w pozycji embrionalnej. W owalnym otworze w ziemi (symbolizującym piasek pustyni) obok szkieletu zmarłego znajdują się naczynia, ubrania i narzędzia, a obręcz pod stopami być może jest rodzajem biżuterii. Są tam również kamienne groby mające wygląd wielkich kadzi.
Szczątki biedaka w pustynnym grobie 

Zgodnie z wierzeniami Egipcjan życie doczesne było jedynie preludium do życia wiecznego w radości i szczęściu, podróży odbywanej za dnia wraz ze słońcem, aby w nocy powrócić do grobowca. Wierzono, iż śmierć to oddzielenie się ciała od duszy, która potrzebuje do egzystencji tego samego, co ciało (pożywienia czy modlitwy). Siła życiowa człowieka nie umierała wraz z ciałem i potrzebowała pożywienia, stąd w grobowcach umieszczano też strawę. Ta siła żywotna nie zjadała owej strawy, a wchłaniała jej wartości odżywcze. W jednej z sal można obejrzeć w siatkowym worku bulwy pochodzące z jednego z grobowców (przypominają … kasztany jadalne).
Pożywienie dla zmarłych w grobowej komorze
Najwięcej o cywilizacji egipskiej mówią nam przedmioty znalezione w grobowcach wielkich dostojników i władców. Chowano ich z przepychem; poza tym co niezbędne każdemu człowiekowi; pożywieniem czy ubraniami i narzędziami umieszczano w grobowcach także meble, biżuterię, posągi, rzeźby (nierzadko przedstawiające całe scenki rodzajowe - np. ludzi przy pracy, czy na łodzi). Ze zmarłym chowano także jego służbę, bo jakżeby taki wielki pani, czy pani mogli obyć się bez pomocy.
Posążki chowane ze zmarłymi
Zmarłych balsamowano, ponieważ wierzono, iż ciało człowieka będzie niezbędne do dalszej egzystencji w zaświatach. A tę umożliwi połączenie siły witalnej z duszą. Ponieważ serce uważano za najważniejszą część ciała człowieka pozostawiano je razem z ciałem mumii, w przeciwieństwie do innych organów, które umieszczano w urnach kanopskich, a te chowano wraz z ciałem i całym dobrodziejstwem inwentarza. Urny były przepięknie zdobione głowami ludzkimi, bądź zwierzęcymi. Chyba najbardziej znane są te alabastrowe z grobowca Tutenchamona zdobne jego wizerunkiem. Ja najlepiej pamiętam urny z głową Anubisa (bóg o głowie szakala łączony z mumifikacją i życiem pozagrobowym.
Urny kanopskie do przechowywania organów ludzkich poza ciałem

Zwłoki wypełniano wonnymi i leczniczymi ziołami, czasem trocinami, które miały chronić ciało przed rozkładem, ręce i nogi wypełniano piaskiem i gliną, owijano je bandażami i przyozdabiano amuletami. Następnie wkładano do kilku trumien (skrzyń). Na każdej z nich umieszczano wizerunek zmarłej osoby, a na koniec umieszczano je w sarkofagu. Na nim również umieszczano wizerunek zmarłego. Dążono do jak najdłuższego zachowania jego ciała. Na wszelki wypadek umieszczano dodatkowo kamienne posągi stworzone na podobieństwo zmarłych, dzięki którym ich dusze miały mieć zapewnione miejsce w Krainie Umarłych.
Jeden z sarkofagów
W muzeum można obejrzeć film, w którym odtworzono ceremoniał balsamowania zwłok. Można powiedzieć, że został doprowadzony do perfekcji. A przepięknie zdobione kolorowo malowane drewniane skrzynie to dzieła sztuki. 
Wizerunek zmarłego
Egipcjanie dużą wagę przykładali do imienia zmarłego. Było ono nieodłącznie z nim związane i robiono wszystko aby przetrwało, jak najdłużej, podobnie, jak jego wizerunek. Utrata imienia oznaczała zapomnienie i niebyt. Dlatego jedną z najsroższych kar było wymazanie kogoś z pamięci, jak to miało miejsce z Amenhotepem IV (Echnatonem) - faraonem, który ośmielił się zmienić religię z politeistycznej na monoteistyczną – wyznającą jednego boga Atona (bóg tarczy słonecznej). Jego imię zostało wymazane ze świątyń, posągów, płaskorzeźb na długie lata. A jednak było to niezwykła rewolucja, o której pamięć przetrwała pokolenia. Imię zapisywano przy tabliczkach mumiowych, a także na ścianach grobowców. Imię wpisywano też do ksiąg umarłych (zwojów papirusów chowanych wraz ze zmarłym).
Ponad 18 metrowy papirus z opisem obrzędów, przepisów i zaklęć
W muzeum można sprawdzić, jak wyglądałoby nasze imię przedstawione w postaci hieroglifów. Moje imię przedstawione w postaci pionowej z trzema literami A (postać siedzącego sępa) i jedną M (postać siedzącej sowy z głową skierowaną w kierunku czytelnika) przedstawia jakby gałąź obwieszoną ptactwem, wężem i leżącym zwierzęciem- może lwem, a może baranem (to oczywiście uproszczone tłumaczenie kiedy hieroglify reprezentują jedną literę, bo są też dwu, trzy literowe, a nawet symbolizujące całe wyrażenie). 
Moje imię zapisane hieroglifami
Okrycie znaczenia hieroglifów zawdzięczamy francuskiemu badaczowi panu Champollion. I od razu uprzedzam kamienia z Rosetty, który posłużył mu do tego odkrycia nie znajdziecie w Turynie (miałam przyjemność oglądać go w British Museum w Londynie). Jest tu jednak tak wiele ciekawych artefaktów, że chcąc obejrzeć zaledwie część zbiorów trzeba przeznaczyć minimum dwie godziny. Znajdują się na przykład wspaniałe papirusy z ksiąg umarłych. Księgę zawierającą zaklęcia, przepisy i modlitwy chowano wraz ze zmarłym, aby ułatwiły mu one drogę w zaświaty.
Papirus z księgi umarłych z grobowca architekta Kha
Niezwykle malowniczy jest papirus z Księgi umarłych z komnaty grobowej architekta Kha przedstawiający go wraz z żoną, jak czczą Ozyrysa (boga zaświatów) pochodzący z czasów XVIII dynastii. XVIII i XIX dynastia spośród pozostałych trzydziestu jeden dynastii wydała na świat najbardziej znanych faraonów (z XVIII dynastii pochodził między innymi wspomniany wyżej Amenhotep IV, czy jego syn Tutenchamon, z XIX dynastii Ramzes I, Seti czy Ramzes II. Ale wróćmy do papirusów- znajduje się tu jeden z najdłuższych (ponad 18 metrowy) papirus Iuefankha. Zawiera magiczne teksty i opisy mające ułatwić zmarłym przejście do Krainy Umarłych. Jest to kopia z II wieku p.n.e. Jest też kanon turyński – kompletny spis władców egipskich sporządzony za czasów Ramzesa II. Ramzes II to jeden z moich ulubionych władców egipskich, rządził ponad sześćdziesiąt lat (66 lub 67) w czasach kiedy ludzie rzadko dożywali trzydziestki. Liczba jego posągów i ich wielkość jest oszałamiająca. Jest jedynym faraonem, który podróżował samolotem. Otóż jego zabalsamowane zwłoki przewieziono do Paryża w celu odkrycia przyczyny ich postępującego rozkładu i „wyleczono” po śmierci. Ale to nie wpis o Ramzesie II więc wróćmy do Muzeum i jego zbiorów. Kanon turyński niestety nie przetrwał w dobrym stanie dlatego można oglądać zaledwie jego szczątki.
Ramzes II w Galerii Królów
Szczególną czcią cieszyły się w Egipcie zwierzęta. Przypisywano im boską moc. Koty miały status bogów, co wiązało się z kultem bogini Bastet (bogini miłości, tańca, płodności, domowego ogniska). Zabicie kota karano śmiercią. Za święte zwierzę uważano szakale i kojarzono je z Anubisem, bowiem był przedstawiany jako człowiek z głową szakala. Sokół oznaczał Horusa, boga którego przedstawiano albo pod postacią sokoła, albo człowieka z głową sokoła. Horus należał do najważniejszych bogów, był panem nieba oraz opiekunem monarchii egipskiej, a faraonowie byli jego przedstawicielami na ziemi. Uosabiał on cały Egipt.
I można by długo wymieniać zwierzęta, którym oddawano cześć, które były uosobieniem bóstw. Stąd nie dziwi ogromna liczba posągów przedstawiających zwierzęta, czy ptaki, jak i nie dziwi fakt, że zwierzęta też mumifikowano.
W kilku salkach znajdują się wyłącznie figurki, posążki ptaków i zwierząt
W związku z tym, iż pierwszą literę naszego alfabetu A symbolizuje sęp sprawdziłam, co symbolizował dla Egipcjan ten drapieżnik. Otóż łącznie z innym drapieżnikiem kobrą przedstawiał Ureusza – symbol władzy boskiej i królewskiej (ureusz postać sępa z głową atakującej kobry umieszczany był na sarkofagach faraonów dla odstraszenia intruzów zakłócających odpoczynek wieczny faraona).
W muzeum turyńskim znajdują się setki, jak nie tysiące posągów zwierząt i ptaków, które wydobyto z komór grobowych i piramid.

Baran w Galerii Królów

Ale cream de la cream całej kolekcji stanowi Sala Królów. W pierwszej znajdują się głównie posągi faraonów. Jest wyłożona czarnym marmurem i ozdobiona lustrami. Nad całością góruje pięciotonowy posąg Setiego II. Jest tak wysoki, że trudno mu zrobić dobre zdjęcie. Ale i tak budzącymi największe zainteresowanie są posągi Ramzesa II z lilipucimi posągami Nefertari oraz jednego z synów (widoczne jedynie z boków posągu) oraz Ramzes pomiędzy Amonem (bogiem płodności) i Mut (jego żoną). 
Ramzes II pomiędzy Amonem i Mut

Jako ciekawostka Ramzes II miał kilkanaście żon i kilkadziesiąt, jeśli nie kilkaset kochanek, miał też kilkadziesiąt synów i córek (ponoć łącznie spłodził 150 dzieci). Samą salę zaprojektował słynny włoski scenograf - laureat Oskara Dante Ferretti. Ta sala robi duże wrażenie monumentalnością posągów, ich pięknem, a zarazem prostotą. Może trudno mówić o prostocie kiedy w grę wchodzą posągi ważące parę ton i mierzące kilka metrów, a jednak czarno-lustrzane otoczenie daje wrażenie niezwykłej elegancji. Obok galerii faraonów znajduje się Galeria królowych, w której możemy oglądać kilkanaście posągów Sechmet 
-bogini wojny przedstawianej, jako kobieta z głową lwicy.
Bogini Sechmet

I tradycyjnie jeszcze kilka zdjęć z Muzeum Egipskiego w Turynie.
Zdjęcie z strony Muzea Świata w Galerii Królów



Malunki ścienne 


Komora grobowa MAIA  (XVIII dynastia)


Mąż i żona 


Ozdoby grobowe

Kiedy się wie, jakie bogactwo przedmiotów zostało złożone w grobowcu Tutenchamona - jedynym nieograbionym grobowcu (oglądałam w muzeum kairskim eksponowane tam przedmioty z grobowca tego władcy zajmujące cztery ogromne sale - a była to jedynie część wystawionych zbiorów - rydwan, tron, skrzynie grobowe wielkości małego pokoju, sarkofag, posągi, meble, biżuterię, no i oczywiście maskę) można pomyśleć, że to wielkie marnotrawstwo zakopywać takie bogactwo w grobowcu, a jednak jeśli się pomyśli, że to inwestycja w przyszłość mającą trwać wiecznie to jednak nie jest to dużo :) 
Niezwykle ciekawe są wierzenia Egipcjan i niezwykła jest ich sztuka. Warto odwiedzić to wspaniałe muzeum w Turynie. Warto też zakupić bilety wcześniej przez internet. Może jedynie odradzałabym odwiedziny podczas ferii, duża ilość dzieci i młodzieży nieco przeszkadza w spokojnym oglądaniu. 

poniedziałek, 15 lipca 2024

Uciekinierka Alice Munro

Wydawnictwo Dwie siostry 2009
Pierwsze spotkanie z prozą noblistki i pierwszy od dawna powrót do opowiadań, gatunku literackiego, który przez długi czas omijałam szerokim łukiem. Miałam za złe opowiadaniom to, że ledwie zdążę się zaprzyjaźnić z bohaterami już muszę się z nimi żegnać. Jeszcze jestem w środku historii, a już muszę o niej zapomnieć i wejść w nową. Z powodu krótkiej formy wydawały mi się one niesłychanie ulotne. Zapominam treść niemal natychmiast po przeczytaniu. Jak dotąd jedynie opowiadania Maupassanta i jedno z opowiadań Iwaszkiewicza (Upadek Ikara) poruszyły mnie na tyle, że zapadły głębiej w pamięć. A może po prostu musiałam do nich dojrzeć.

Uciekinierka to zbiór ośmiu opowiadań o życiu pięciu kobiet. Jest to w ogóle proza niezwykle kobieca, emocjonalna, przy czym stworzona językiem prostym i pozbawionym zbędnych ozdobników. Pięć kobiet spotykamy na rożnym etapie ich życia, za to w bardzo ważnych dlań momentach podejmowania decyzji. Decyzji, które wpłyną na dalsze losy, ich, czasem ich bliskich. Choć bywa i tak, że nie tylko podejmowane decyzje, ale też przypadek pokieruje ich życiem. Każda z bohaterek poszukuje swojego miejsca w życiu, wolności od krępujących zobowiązań, konwenansów, każda szuka szczęścia na swój sposób, nie zawsze je znajdując. Każda też dochodzi do wniosku, iż nie można uciec od samej siebie. Uciekając czy to od męża, czy od rodziny, czy od wymogów otoczenia nie da się uciec od siebie.

Bohaterka pierwszego opowiadania Carla uciekła najpierw od rodziny, aby zamieszkać z mężem, potem od męża, aby znaleźć wolność i możliwość samorealizacji (czy na pewno, a może uciekła przed odpowiedzialnością za swą nieprzemyślaną, wymyśloną historyjkę, którą opowiedziała mężowi), aby w końcu podjąć właściwą (czy na pewno?) decyzję.

(Carla) Nie potrafiła sobie tego wyobrazić [nowego życia]. Jazdy metrem czy tramwajem, zajmowania się nowymi końmi, rozmów z nowymi ludźmi, codziennego życia pośród tłumów ludzi, którzy nie są Clarkiem [mężem].
......

Najdziwniejsze było to, że robiła to wszystko [uciekała], jechała tym autobusem w nadziei, że odnajdzie siebie samą. Że...weźmie odpowiedzialność za własne życie. I nikt nie będzie się na nią wściekał i zatruwał jej dni swoimi humorami. (str.42).

Najbardziej podobało mi się opowiadanie Sztuczki. Jest takie w stylu Wiktora Hugo. Tutaj sporą rolę odgrywa fatum (małe spóźnienie, choroba pracownicy pralni, inna sukienka i wszystko potoczyło się nie tak). Dwudziestosześcioletnia ucząca się pielęgniarstwa i opiekująca chorą siostrą Robin co roku jeździła do teatru na jedną ze sztuk Szekspira. Od chwili, kiedy pierwszy raz przypadkowo znalazła się w teatrze nie wyobrażała sobie dalszej egzystencji bez tej odrobiny, namiastki czegoś, co uważała za prawdziwe, ważne, istotne. Kiedy wychodziła z teatru nadal przebywała w świecie sztuki, nie potrafiła rozmawiać z ludźmi o zwykłych prozaicznych sprawach. Najchętniej wyszłaby stamtąd sama i do nikogo nie odzywała się przez dwadzieścia cztery godziny. Jedna z pielęgniarek …. powiedziała kiedyś: W życiu bym się nie odważyła pójść tam sama” i wtedy Robin zdała sobie sprawę, jak bardzo różni się od większości ludzi. Najlepiej czuła się w teatrze, otoczona obcymi. Po przedstawieniu szła wzdłuż rzeki do centrum miasta i znajdowała jakieś niedrogie miejsce, gdzie można coś zjeść - zwykle kanapkę - siedząc na stołku przy barze. Wracała do domu pociągiem za dwadzieścia ósma. I to wszystko. Jednak te kilka godzin dawało jej pewność, że życie do którego wraca, takie jakieś prowizoryczne i niezadowalające, jest tylko tymczasowe i łatwo można się z nim pogodzić. I za nim, za tym życiem, za wszystkim jest jasność, którą wyraża światło słońca widziane z okien pociągu. Światło słońca i długie cienie na letnich polach, jak resztki sztuki w jej głowie. (str. 279). Przypadek sprawia, że Robin podczas jednego z takich powrotów spotyka interesującego mężczyznę, który pomaga jej w kłopotliwej sytuacji (utrata torebki z pieniędzmi i biletem powrotnym do domu). Uwięziona w domu ze schorowaną siostrą cały rok planuje kolejne spotkanie z nieznajomym. Kiedy Robin dociera do drzwi jego domu mężczyzna zamyka jej drzwi przed nosem. Kobieta całe życie żyje w przeświadczeniu, że została oszukana. Dopiero po wielu latach odkrywa zaskakującą prawdę. Czy będzie jej lżej z tą prawdą, czy też dojdzie do wniosku, że popełniła błąd.

Historie opowiedziane przez narratorkę składają się pozornie z mało znaczących wydarzeń (ucieczka kozy, rzucenie się pod pociąg poznanego przed chwilą nieznajomego, zbyt późno zaniesiona do pralni sukienka ...)

A jednak te historie wpływają na losy bohaterek.

Trzy opowiadania, których bohaterką jest Juliet posłużyły za scenariusz filmu Almodovara Julieta. Jest to historia matki, od której odeszła córka. Dramat kobiety, która nie rozumie co było przyczyną decyzji jej córki; czy wina leżała po stronie Juliety, czy to Penelopa była okrutna zostawiając matkę bez słowa wyjaśnienia, czy choćby pożegnania. Kobieta cale życie będzie się zadręczać, co zrobiła nie tak, gdzie popełniła błąd.

Najpierw myśli, że to z powodów światopoglądowych, bo sama nigdy nie była osobą wierzącą. Gdybym ją nauczyła modlitwy, nic takiego by się pewnie nie stało. Powinnam była, powinnam. To by było jak szczepienie. Nie zadbałam o jej uduchowienie. (str. 160).

Potem zastanawia się, czy to brak dialogu spowodował oddalenie córki. Czy powinnam był z nią rozmawiać o szlachetnym życiu? Spytała. O poświęceniu? Otwieraniu na potrzeby innych? Nigdy o tym nie myślałam. Zachowywałam się tak, jakbym chciała, żeby wyrosła na osobę taką jak ja. Czy to ją zraziło? (str.179)

Munro nie daje nam odpowiedzi, niczego nie wyjaśnia, a to sprawia, że sami zastanawiamy się nad poruszonymi tu kwestiami. Dlaczego Carla wróciła, dlaczego los okazał się  okrutny dla Robin, dlaczego Penelopa nie odezwała się nigdy do matki. Może i ona próbowała uciec sama od siebie.

Bardzo interesująca proza i pobudzająca do refleksji. Autorka pisze prostym językiem o zwykłych sprawach, które stają się w jej wydaniu niezwykle interesujące. Jest tu spory wachlarz emocji. Na pewno sięgnę po kolejną książkę Munro i tym razem nie zrazi mnie forma opowiadań.


środa, 10 lipca 2024

W świecie sztuki (poziom minus jeden w Vilii La Fleur Konstancin Jeziorna)


Las Maurycy Mędrzycki
Oglądanie obrazów sprawia mi autentyczną przyjemność. Kiedy patrzę na ładny obraz, czuję się, jakbym dostała bonus od losu. Czuję się wzbogacona wewnętrznie. Piękno zatrzymane w czasie. Choć równie dobrze może to być projekcja wyobraźni. Ktoś mądry (czy to nie nasza noblistka Wisława) powiedział, że dziennie nie powinno się oglądać więcej niż jeden obraz (w domyśle dzieło sztuki). Tyle tylko jest w stanie przyswoić nasz umysł. Nasza pamięć. Tyle możemy kontemplować bez szkody dla innych doznań. I to jest smutne, bo kiedy odwiedzam nową galerię nie stać mnie na to, żeby poświęcić uwagę tylko jednemu dziełu. Dopiero podczas kolejnej i kolejnej wizyty mam komfort wyboru. Czy kiedyś trafi mi się luksus skupienia na jednym dziele - wątpię. Może stąd pomysł na wystawy jednego obrazu (jak np. Portret damy Klimta we włoskim forcie di Bard, o czym pisałam tu).

Nigdy nie potrafiłam wybrać wśród dziesiątek obejrzanych dzieł tego, które zrobiło na mnie największe wrażenie, zapadło w pamięć na tyle wyraziście, że mam je wciąż przed oczami. Tylko to jedno jedyne, które dystansuje inne.

Villa La Fleur
O mojej pierwszej wizycie w konstancińskiej galerii sztuki pisałam tutaj. Doznałam wówczas syndromu Stendhala. Miałam nadzieję, iż tym razem obędzie się bez nóg z waty, czy mroczków przed oczami. Nadzieja to potęga. Ale potęgi też czasem przegrywają. Odkryłam zbiory zamieszczone w salach na poziomie minus jeden. Kilkanaście dni wcześniej otwarto na nowo podziemną część galerii, a w niej zbiory dzieł Tamary Łempickiej, Bolesława Biegalskiego (Biegasa), Szymona Mondzaina i Maurycego Mędrzyckiego. Każdy z tych artystów zasługuje na osobny wpis. Obrazy Tamary Łempickiej miałam okazję oglądać na wystawach w Sopocie, Lublinie, Krakowie (o lubelskiej wystawie Kobieta w podróży pisałam tu). Nie będę się zatem powtarzać. Z nazwiskiem (pseudonimem artystycznym) Biegas zatchnęłam się po raz pierwszy rok temu w Konstancinie zwracając uwagę na jego dość charakterystyczne rzeźby (płynne, falujące). Wówczas moją uwagę zwrócił pomnik /popiersie? Juliusza Słowackiego.
Słowacki Bolesław Biegas
Ogromna burza włosów niczym płomień olimpijskiego znicza, mała, drobna twarz z drugą profilem umieszczoną głową i korpus niczym pień drzewa. Poetycka, intrygująca, mająca powiew świeżości. Jakże inna od monumentalnych realistycznie przedstawionych postaci. Tym razem zachwyciła mnie Boleść (ledwie dostrzegalna smutna postać przybrana w falującą szatę) a także (tu mała wycieczka do Muzeum Narodowego w Warszawie) Chopin (przerażone twarze wyłaniające się z dźwięków obejmujące się postacie zaklęte w płomieniu (ekstazie tworzenia).

Boleść Bolesław Biegas

Chopin Bolesław Biegas (MNW)
A jeszcze bardziej zaintrygowały mnie obrazy tego artysty. Symboliczne postacie uosabiające często stany duszy ale nie tylko (Melancholia, Natchnienie, Taniec pogardy, Czarodziejka) stworzone z przecinających się linii geometrycznych figur najczęściej wpisanych w kule. W tych sferycznych obrazach jest jakiś nieziemski urok zawierający w sobie połączenie romantyzmu z futuryzmem.

Czarodziejka Bolesław Biegas
Bolesław Biegalski wywodził się z ubogiej chłopskiej rodziny, wcześnie został osierocony, dzięki splotowi okoliczności i wsparciu miejscowego księdza, lekarza mecenasa sztuki i społecznika Aleksandra Świętochowskiego, którzy poznali się na talencie chłopca mógł się kształcić między innymi w Krakowie czy w Paryżu. Szczyt działalności twórczej urodzonego w II połowie XIX wieku artysty przypada na początek wieku XX. 
Melancholia Bolesław Biegas
Zaskoczyło mnie to, gdyż dzieła wydają się współczesne. Zarówno w formie, jak i w treści. Bolesław Biegas był jednym z nielicznych polskich rzeźbiarzy którzy należeli do elitarnego stowarzyszenia pod przewodnictwem Gustawa Klimta. Wystawiał swe prace w Saint Petersburgu, Kijowie, Waszyngtonie, Rzymie, Krakowie, Lwowie, no i oczywiście w Paryżu, gdzie mieszkał i tworzył od początku XX wieku aż do śmierci w 1954 r. Przyjaźnił się między innymi z Olgą Boznańską. Jej portret (rzeźba) przyniósł mu rozgłos i sławę. 
Portret Boznańskiej Biegas (MNW)
Można go obejrzeć w Muzeum Narodowym w Warszawie. Był indywidualistą, który wyprzedzał swą epokę. Doceniany na zachodzie (pisali o nim wielcy przedstawiciele sztuki stawiając jego prace na równi, jeśli nie wyżej niż prace Rodina) u nas zapomniany. Dlatego tym bardziej cieszę się, iż mogłam „odkryć” tego artystę dzięki wizytom w Vilii La Fleur. 

Pejzaż Szymon Mondzain 1921
U Szymona Mondzaina spodobały mi się pejzaże. Są one tak wyraziste, barwne, a jednocześnie romantyczne, to połączenie realizmu z impresją, wyrazistości barw i konturów z ich rozmyciem. Najbardziej urzekł mnie Port w Algierze - widok z tarasu. No proszę pana mając taki widok to ja nie wychodziłabym z domu; przepiękne rozłożyste drzewo poprzez konary którego widać nadmorskie zabudowania, port i morze. Nie umiem ocenić, jaki wpływ na mój odbiór obrazu ma jego tematyka (akweny wodne zawsze miały dla mnie nieprzeparty urok), a jaki sposób potraktowania tematu. Bardzo lubię widoki wyłaniające się zza jakiejś "przeszkody". Moja koleżanka określiła to – lubię zdjęcia, na których jest trochę zieleni. A tu mam i zieleń i błękit i czerwoność dachów. Morze zapraszające do podróży, dające obietnicę odkryć. 
Port w Algierze widok z tarasu Szymon Mondzain
Oczywiście, gdyby nie talent malarza to ów widok mógłby być jedynie zwykłym widoczkiem, jakich wiele. Obraz powstał w 1937 r. Mondzain (przed zmianą nazwiska Mondszajn) zamieszkał w Algierze w 1925 r. i mieszkał przez okres 40 lat. Ciekawa jestem, czy dziś można odnaleźć taki widok, bo jeśli tak to z chęcią wybrałabym się do Algieru, który jak dotąd jakoś mnie nie przyzywał. Mondzain pozostawał pod dużym wpływem Cezanne`a. Choć malarstwo Paula wydaje mi się mniej wyraziste, a bardziej jakby to określić  rozmyte?  

Kiki z Montparnasse Maurycy Mędrzycki
Cezanne`a bardziej przypomina mi twórczość Maurycego Mędrzyckiego (franc. Maurice Mendjizky). Jest to kolejny (po Mondzainie) artysta pochodzenia żydowskiego, którego losy związane były z Ecole de Paris. O ile nazwiska obu panów M. były mi znane wcześniej, o tyle ich sztuka już nie. Nazwisko Mędrzyckiego łączy się nieodłącznie z Kiki z Montparnasse. Tę francuską aktorkę, modelkę, piosenkarkę kabaretową i muzę malarzy znała cała bohema. Alice Ernestine Prin przyjaźniła się i kochała z wieloma z nich. Malowało ją wielu wybitnych malarzy (między innymi Chaim Soutine czy Mojżesz Kisling). 
Akt -Kiki z Montparnasse Maurycy Mędrzycki
Ale najbardziej znanym jej wizerunkiem jest fotografia zrobiona przez Raya Mana przedstawiająca nagą kobietę siedzącą tyłem do fotografa z dwoma malunkami przypominającymi wiolonczele nad pośladkami. 
Ray Man fotografia Kiki
W willi la Fleur znajduje się także kilka obrazów Kiki, w tym te autorstwa Mędrzyckiego. Mnie jednak zachwycił inny obraz zatytułowany Las. 
Las Maurycy Mędrzycki
Pośród całej ściany obrazów ciekawych, interesujących, ładnych, wszystkich w moim guście ten jeden wybił się na plan pierwszy. I wracając do wcześniejszego stwierdzenia, iż nie umiałam dotąd wyodrębnić z całej galerii pięknych dzieł sztuki tego jednego, jedynego- tutaj to mi się udało. A jakby na potwierdzenie tego godzinę później dostałam zdjęcie tego obrazu od mojej współtowarzyszki podróży Madzi, która właśnie dotarła na poziom minus jeden i wpadła jak ja w niemy zachwyt i napisała, że utknęła przy tym lesie. Doskonale ją rozumiem, bo i ja tam utknęłam. Niby taki zwykły sobie widoczek, mały fragment lasu leśna ścieżka pomiędzy drzewami prowadząca do jakiegoś domostwa. Na pierwszym planie są rozmyte liście drzew rozświetlone słońcem. Jest w tym obrazie taka cisza i spokój i kontemplacja piękna, że chciałoby się zanurzyć weń i pozostać już na zawsze. Pokazać tym, których kochamy, lubimy i chronić przed wrogami. Mędrzycki był nazywany poetą prowansalskiego pejzażu (trafił do Prowansji na zaproszenie Renoira i mieszkał tam trzy lata). 
To oczywiście jedynie kilka dzieł, które miałam okazję obejrzeć w konstancińskiej wilii La Fleur. Jest ich tam ogrom. I jest to galeria, którą można odwiedzać latami. Podczas zeszłorocznego pobytu zachwyciły mnie obrazy Meli Muter i Mojżesza Kislinga, Natana Grunsweigha, Henriego Haydena oraz Łodzie w porcie Pankiewicza. Tym razem Kobieta z rudymi włosami Ślewińskiego i szklana figurka Meluzyny autorstwa Jan & Joel Martel.
Kobieta z rudymi włosami Władysław Ślewiński

Meluzyna braci J&J Martel (rzeźba z żywicy)
I tradycyjnie jeszcze parę zdjęć związanych z pobytem w Villi La Fleur w Konstancinie Jeziornej. Nawiasem mówiąc tłumów na wystawie nie było, co bardzo mi się podobało. Trafiłyśmy na jedną wycieczkę szkolną i kilka pojedynczych osób. Żałuję, iż nie zakupiłam w sklepiku żadnej z książek. Z reguły nie chce mi się dźwigać i zostawiam to na późniejszy zakup internetowy. Niestety sklepik nie prowadzi sprzedaży online. 
Fryderyk Chopin Harfa natchnienia Bolesław Biegas 
Jak widać Chopin był często inspiracją dla artysty, podobnie, jak inni muzycy czy pisarze 

fragment Harfy natchnienia (1908)



Akt - bracia J&J Martel


Pablo Gargalo Kiki z Montparnasse brąz złocony


Łempicka obrazy które znamy doskonale, a które zdobiły popularne ówcześnie czasopisma


Na jednej z werand Villi zbiory prezentują się wyjątkowo pięknie

Kolejne długie milczenie powoli staje się regułą. Powód prozaiczny - złamana noga, wyjazd do sanatorium i brak chęci do pisania (ogarnęło mnie ogromne lenistwo).  Może to się zmieni, a może nie. Czas pokaże. 
Wycieczka miała miejsce 9 maja 2024 r.

wtorek, 11 czerwca 2024

Łódź odkrycia i rozczarowania

 

ja w krzywym odbiciu (pasaż Rózy)

Łódź zapamiętana sprzed lat Po raz pierwszy byłam tam  czterdzieści lat temu, kiedy w całym kraju nie można było niczego dostać w sklepach. Łódź zagłębie tekstylne było rajem dla pań domu, które posiadając maszyny do szycia i zdolności krawieckie mogły się tam obkupić we wszelkiego rodzaju tkaniny. Czułyśmy się wówczas, ja i mama, jak ubogie krewne, które odwiedziły bogatą ciotkę w Ameryce z paroma dolarami w portfelu. Nie bardzo pamiętam jakie kupiłyśmy materiały, ale wydaje mi się, że przepiękną spódnicę w kolorze gołębim w kolorowe grochy wielkości piłeczek do tenisa, zawdzięczałam tej rodzinnej wycieczce. Koleżanka, z którą wybrałam się do Łodzi zapytała, czy odwiedziłyśmy wtedy Manufakturę. Rozbawiła mnie tym, bowiem my pojechaliśmy w ściśle określonym celu; zdobycia towarów. Nie wiem, czy miałyśmy konkretne plany. W sklepach nie było niczego, więc każdy przedmiot był na wagę złota. Mama skupiła się na tkaninach, ja na szkle. Miałam wówczas manię zbierania malutkich dzbanuszków, menzurek i różnych takich bibelotów, które zbierały potem kurz na półkach, ale i cieszyły oko. Przynajmniej moje było bardzo nimi ucieszone.
W muzeum włókiennictwa (Manufaktura)
Tym razem do Łodzi wybrałyśmy się z Magdą w celach poznawczych. Choć obie chyba trochę za bardzo nastawiłyśmy się na odnalezienie Łodzi sprzed lat i tej atmosfery bogactwa (ja), klimatu (koleżanka).
Niestety wycieczka przypadła w kiepskim dla mnie okresie. Jeszcze nie wykurowałam się po powrocie z Włoch, a już wpadłam w kolejną infekcję. Wyjazd nie mógł czekać, bowiem nie jechałam sama. Po raz pierwszy wychodziłam z domu, jak na ścięcie bez cudownego podekscytowania, jakie od lat towarzyszy każdej mojej podróży.
Manufaktura (miejsce dawnych fabryk Poznańskiego) z punktu widokowego na dachu
Dodatkowo Łódź zawsze kojarzyła mi się z teatrem muzycznym, a jak na złość w wybranym dużo wcześniej terminie nie grano żadnego musicalu. Również inne teatry nie miały nam nic do zaoferowania. Z tej desperacji poszukiwania ciekawego spektaklu prowadziłam też w środkach komunikacji miejskiej korzystając z internetu w telefonie. Niemal codziennie zaglądałam na strony nielicznych łódzkich teatrów, a w końcu wstukiwałam same nazwy teatrów. No i udało mi się dokonać zakupu na spektakl w Teatrze Powszechnym. Szkoda tylko, że zamiast łódzkiego pomyłkowo zakupiłam bilet do teatru warszawskiego, co zauważyłam w przeddzień wyjazdu.
Fortepian Rubinsteina na Piotrkowskiej (rzeźby postaci moim zdaniem mało udane)
Kiedy przyjechałyśmy do Łodzi przywitał nas deszcz. Czując się kiepsko nie miałam ochoty na spacery, ale trzeba było coś zjeść. No i tu kolejny niewypał - bar turystyczny, który z reguły oferuje smaczne, domowe i niedrogie posiłki zaproponował mi miskę pełną ziemniaków (lubię ziemniaki i mogłabym od biedy na nich poprzestać) polanych sosem czosnkowym (co sprawiało, iż ziemniaki były niezjadliwe) z kawałkami suchego i twardego mięsa. Miała to być potrawka z kurczaka. Skubnęłam ze trzy razy widelcem i zostawiłam całość. I zamiast powiedzieć bufetowej, że danie było niezjadliwe zapewniałam ją, że to jedynie dla mnie zbyt duża porcja.
Pierwszy dzień z powodu pogody i naszego nie najlepszego samopoczucia został spisany na straty. No może nie do końca, bowiem świetnie rozmawiało się nam przy kawce i herbatce w mieszczącej się w Manufakturze cukierni znanej sieci. Śmiałam się nawet, że w sumie mogłyśmy w Gdańsku pójść do owej cukierni, a niekoniecznie tłuc się ponad cztery godziny pociągiem, żeby sobie porozmawiać.
Sala lustrzana w wilii Herbsta
Kolejny dzień rozpoczęłyśmy od wizyty w Willi Herbsta. I to był dobry wybór. Herbstowie należeli do jednej z najbogatszych rodzin łódzkich fabrykantów. Karol Wilhelm Scheibler (teść Edwarda Herbsta) łódzki król bawełny był pierwowzorem Reymontowskiego Bucholza w Ziemi obiecanej. Jako kolejne pokolenie tej wzbogaconej pod koniec XIX wieku rodziny – Edward i jego żona Matylda mogli wieść dostatnie i wygodne życie. Spadkobiercy potentata włókienniczego, którego majątek pod koniec życia wynosił około 14 milionów rubli nie poprzestali jednak na odcinaniu kuponów. Edward wraz z synami Scheiblera Karolem i Adolfem po śmierci teścia utworzyli spółkę akcyjną, która zarządzała olbrzymim majątkiem zmarłego, a sam Edward został jej dyrektorem. Mógł też zająć się na większą skalę niż teść dobroczynnością. Budowa potrzebnych miastu gmachów: szkół, szpitali, budowa domów mieszkalnych dla robotników, organizacja straży pożarnej (przy licznych pożarach fabryk czy to przypadkowych, czy też będących jedynym wyjściem dla bankrutujących właścicieli niezwykle przydatnej), organizacja sklepu fabrycznego, ochronki dla dzieci, ambulatorium i biblioteki to tylko część ich działalności. 
Jadalnia w Wilii Herbsta
Rodzina wspierała akcje charytatywne a także budowę kościołów i świątyń różnych wyznań. Edward Herbst zabiegał o otwarcie filii banku Polskiego w Łodzi. Sam pochodził z rodziny o korzeniach niemieckich, ale mieszkał na terenach dawnej należących do Rzeczpospolitej, za jego życia wchodzących w skład Królestwa Polskiego (zabór rosyjski). Edward był nawet kilkakrotnie odznaczony orderami przyznawanymi przez władze carskie między innymi za zasługi przy budowie cerkwi Aleksandra Newskiego w Łodzi. Był członkiem zarządu towarzystwa Kolei Fabryczno - Łódzkiej, której pierwszą inwestycją była linia łącząca Łódź z Koluszkami. Kierował Towarzystwem Kredytowo - Miejskim, stał na czele komitetu założycielskiego Banku Handlowego w Łodzi. Był też współzałożycielem Muzeum Przemysłu i Rolnictwa w Warszawie, zasiadał w zarządzie szpitala miejskiego oraz był honorowym konsulem generalnym Austro - Węgier w Królestwie Polskim. Przyczynił się też do powstania pierwszej polskiej gazety w Łodzi (Dziennika Łódzkiego). Posługiwał się płynnie językami niemieckim, polskim i rosyjskim. Była to ważna i zasłużona dla miasta persona.
Pokój starszej pani
Willa Herbsta wybudowana została pod koniec XIX wieku w stylu neorenesansowym. Była siedzibą Matyldy i Edwarda Herbstów. Mieści się u zbiegu ulic Tymienieckiego i Przędzalniczej w sąsiedztwie dawnej fabryki scheiblerowskiej i przyfabrycznego osiedla robotników Księży Młyn. Miał zatem Edward blisko do pracy. Fabrykę widział z okien swej rezydencji. Wyobrażam sobie, że nie był to wówczas najbardziej pożądany widok z okien. Może dlatego rodzina Herbstów tak upodobała sobie Sopot i wybudowała tu willę przy ul. Szkolnej (dziś Kościuszki) na swą letnią rezydencję, a sam Edward z fabrykanta na starość zamienił się w ogrodnika.
Salon orientalny
Po wyprowadzce Edwarda i jego żony do Sopotu (wówczas Zoppot) willę zamieszkiwał syn Leon z żoną Aleksandrą. Opuścili ją pod koniec 1941 r. wyjeżdżając do Wiednia. Tam Leon zmarł bezpotomnie. Jego żona powróciła do Łodzi po wojnie, aby wkrótce wyjechać do Berlina, gdzie urwał się po niej ślad.
Willa przetrwała wojnę w dobrym stanie, zdewastowana została przez jej powojennych użytkowników. W 1976 roku została przejęta przez Muzeum Sztuki w Łodzi i po gruntownej rekonstrukcji powstał tu oddział Muzeum, w którym prezentowane są wnętrza typowe dla łódzkiej elity przemysłowej z przełomu XIX i XX wieku.
Znający mnie wiedzą, iż nie przepadam za pałacowymi wnętrzami, razi mnie ich przepych, bogactwo na pokaz, te wszystkie lustra, kryształy, marmury. Zdarzają się jednak wyjątki. Willa Herbsta zwana też Pałacykiem Herbstów zauroczyła mnie swoistym klimatem i przede wszystkim oranżerią, w której dziś można się napić kawy. No i tym, co dla mnie najważniejsze znajdującą się w gmachu starej powozowni małą galerią malarstwa polskiego z przełomu XIX i XX wieku, czyli tego rodzaju malarstwa, jakie bardzo cenię i lubię.
Oranżeria (gdzie wypiłyśmy sobie kawkę i podyskutowałyśmy o obrazach)
Oczywiście wystój wnętrz jest bardzo ładny i może zachwycić odwiedzających. Sala balowa zainteresuje swą wielkością, sala lustrzana blaskiem (złoto i lustra i przepiękne dwa kominki), jadalnia pięknym nakryciem stołu z porcelaną zdobioną motywami roślinnymi zaczerpniętymi z zielnika (aż chciałoby się zasiąść do stołu tylko brak odpowiedniego stroju onieśmiela). Książki znajdują się w salonach przeznaczonych dla panów (salon dla panów, gabinet, biblioteka). W salonach dla pań królują toaletki, szafy, lustra, bibeloty (salon pani, salon starszej pani, salonik panieński. Zwłaszcza ten ostatni rozczula, był bowiem salonikiem najmłodszej i jedynej córki Herbstów Anny Marii, zmarłej, jako dziecko. Często przytaczana jest historia, jak to ulicę Przędzalniczą wyłożono słomą, aby koła przejeżdżających wozów nie zakłócały odpoczynku chorego dziecka).
Galeria sztuki w starej powozowni
Koniec dziewiętnastego wieku to okres zainteresowania orientem, głównie japońszczyzną, nie mogło więc i tu zabraknąć saloniku orientalnego z kolekcją przedmiotów rodem z dalekiego wschodu. Wszystkie pomieszczenia zdobią obrazy znanych malarzy, posążki, rzeźby, piękne tapety, sztukaterie, boazerie, dywany. Jednak gdyby nie galeria malarstwa i oranżeria zapewne szybko bym o tym pałacyku zapomniała. Galeria malarstwa jest skromna, składa się z trzech zaledwie pomieszczeń, jednak znajdujące się tam obrazy (zwłaszcza te w pomieszczeniu drugim i trzecim) bardzo przypadły mi do gustu, ponieważ ogromnie lubię ich twórców i z chęcią obejrzałam nowe dzieła. Gierymski, Rodakowski, Wyczółkowski, Siemiradzki, Stanisławki, Axentowicz, Wyspiański, Mehoffer, Boznańska. W oranżerii - przeszklonym jasnym pomieszczeniu pełnym zieleni wypiłyśmy z Magdą dobrą kawę i spędziłyśmy miło czas rozmawiając o obejrzanych obrazach, a nie spodziewałyśmy się tam takich odkryć.
Rybak Wyczółkowskiego
Tego dnia spotkały nas jeszcze dwa miłe odkrycia. Pierwsze to obiad w knajpce Imber na Piotrkowskiej. Wątróbka z jabłkiem była tak pyszna i tak duża, że najadłyśmy się obie jedną porcją, a co więcej wróciłyśmy kolejnego dnia na tatar ze śledzia i pasztet z kaczki - równie smakowite. Drugie to Pasaż Róży. Dziękuję Eli, że zwróciła mi nań uwagę.
Znajduje się przy Piotrkowskiej 3 w podwórku-pasażu prowadzącym do ulicy Zachodniej. Pasaż ma symbolizować drogę, jaką przeszła córka pani Joanny Rajkowskiej od niewidzenia do widzenia. Dziewczynka miała raka siatkówki i świat widziała tak, jak my widzimy się we fragmentach luster zdobiących kamienice w pasażu. Ściany kamienic zostały pokryte kawałkami nieregularnie pociętych luster (trójkąty, romby, kwadraty i inne nieregularne kształty). Pokrywają one wszystkie elementy kamienic. Owe fragmenty luster w świetle dnia odbijają słoneczne promienie, całość aż się skrzy, mieni, błyszczy, a w ich rozbitych taflach można oglądać własny wizerunek w krzywym zwierciadle; poszarpany, rozbity, nierzeczywisty. Taki, jakim widziała świat chora córeczka pomysłodawczyni. Jest to piękne zwrócenie uwagi na chorobę, a jednocześnie ciekawy wizualnie fragment miasta. Dzięki jasności tu panujące miejsce nabiera wymiaru lekkości.
Pasaż Róży
Ulica Piotrkowska – to chyba największe dla mnie rozczarowanie w Łodzi. Zapamiętałam ją, jako ulicę pełną sklepów fantastycznie zaopatrzonych, Magda, jako ulicę kawiarni i restauracji. Nie znalazłyśmy, ani jednego, ani drugiego. Owszem było kilka butików, ale ich asortyment był ubogi. Było też parę jadłodajni, ale one nie zachęcały do odwiedzin z krzykliwymi szyldami w najgorszym stylu (pizza, pierogi, kebab, sushi, kuchnia azjatycka). My szukałyśmy kuchni polskiej, lokalnej, żydowskiej. W końcu znalazłyśmy jedną. Nie było stoliczków na zewnątrz (może nie ta pora roku- wszak to był marzec dopiero). Nie znalazłyśmy na Piotrkowskiej klimatu, jaki miałyśmy nadzieję znaleźć. Ale możliwe, że po prostu nie trafiłyśmy we właściwy moment.
Jedna z ciekawszych kamienic na Piotrkowskiej Kamienica pod Gutenbergiem (tu wydano najstarszą łódzką gazetę  Lodzer Zeintung)
Manufaktura – czyli Galeria Handlowa znajdująca się na terenie dawnego kompleksu fabrycznego Izraela Poznańskiego (kolejnego łódzkiego potentata włókienniczego) może i by mnie zachwyciła, gdybym nie widziała kilku podobnych na terenie kraju. Owszem, doceniam sposób zagospodarowania niszczejących w latach siedemdziesiątych pofabrycznych terenów, jednak zupełnie nie czuję klimatu.
Maszyny włókiennicze w Muzeum Włókiennictwa w Manufakturze
Jedynie w małej salce mieszczącej muzeum włókiennictwa oglądając film o historii fabryki, stare zdjęcia jej pracowników, zardzewiałe elementy fabrycznej maszyny, czytając tablice ostrzegawcze (które pojawiły się zapewne długo po tym, jak puszczono w ruch pierwsze urządzenia), patrząc na kulki bawełny, z której wytwarzano tkaniny można poczuć przez chwilę ów klimat grozy, jaki towarzyszył codziennemu życiu pracujących tu w końcu XIX wieku robotników. Dla mnie to świadectwo ogromnej niesprawiedliwości dziejowej, nędzy, wyzysku człowieka, którego zmuszano do wyniszczającej trwającej w najgorszym okresie nawet szesnaście godzin dziennie pracy przy niebezpiecznych maszynach. A zaraz obok Manufaktury znajduje się ogromny, wg mnie większy niż Pałac Królewski w Warszawie Pałac Izraela Poznańskiego - człowieka, który zbił majątek na pracy niewolniczej robotników. Nie byłam w środku, oglądałam zdjęcia zrobione przez Magdę - bogactwo i przepych aż rażą. A trzeba też pamiętać, że i ten człowiek pod koniec życia (obawa przed karą w życiu pozagrobowym czyni cuda) zajął się dobroczynnością (sierocińce, szkoły, szpitale, pomoc w budowie świątyń. Ba, został nawet prezesem Żydowskiego Towarzystwa Dobroczynności).
Fragment Pałacu Poznańskiego
Zarówno Poznański, jak i wspomniany wyżej Scheibler zostali odznaczeni orderami od władz carskich za wkład w budowę soboru Aleksandra Newskiego. Sobór znajduje się w sąsiedztwie stacji kolejowej Łódź Fabryczna i Parku Stanisława Moniuszki (niewielki skwer raczej niż park). Powstała dzięki łódzkim fabrykantom, którzy chcąc przypodobać się carskim władzom pokryli niemal 90 procent kosztów budowy świątyni. Zaprojektował ją pan Hilary Majewski - naczelny architekt miasta Łodzi. To on jest twórcą większości budynków i budowli w Łodzi, w tym wspomnianych wyżej Wilii Herbstów, czy Pałacu Poznańskiego, czy wielu kamienic na Piotrkowskiej. Hilary Majewski był synem majstra kominiarskiego, który studiował w Petersburgu, a dzięki państwowemu stypendium odbył podróże do Włoch, Francji, Austrii i Bawarii, gdzie mógł zapoznać się z tamtejszą architekturą. Cerkiew wyświęcono w 1884 r. Funkcjonowała w czasie I wojny światowej, a także po wojnie. Nigdy nie planowano jej zamknięcia, czy rozebrania. Podczas II wojny duchowieństwo z soboru wydawało łódzkim żydom fałszywe metryki chrztu. Sobór działał również po wojnie. A w 1971 r. wpisano go do rejestru zabytków. Został gruntownie odrestaurowany na początku XXI wieku. Sobór zbudowano w stylu rosyjsko-bizantyjskim.
Sobór Aleksandra Newskiego
Nie miałam możliwości obejrzenia jego wnętrza, ale niezwykle dekoracyjna, kolorowa budowla z przepięknymi kopułami jest obiektem ze wszech miar godnym odwiedzenia. Nie miałam okazji oglądać tego typu architektury wcześniej, z tym większą przyjemnością przyglądałam się łódzkiej świątyni. Zapewne te rosyjskie są i bogatsze i okazalsze, jednak łódzka ma także ogromny urok. A trzeba też wziąć pod uwagę, że wzniesiono ją niemal wyłącznie z prywatnych funduszy łódzkich fabrykantów.
Reasumując, mimo iż wizytę w Łodzi początkowo uznałam za rozczarowującą jest tam zapewne wiele ciekawych miejsc wartych odwiedzenia. Także poza tymi, o których wspomniałam (Pałacyk Herbsta, Pasaż Róży, Sobór).
Brama wejściowa na Żydowski Cmentarz
No i tradycyjnie co mi się nie udało - otóż ze trzy godziny zajęła mi próba odwiedzenia łódzkiego cmentarza żydowskiego. Dojazd na cmentarz zajmuje około pół godziny, autobusy kursują rzadko. Zgodnie z informacją na stronie cmentarza w dniu odwiedzin był on czynny. Wejście miało znajdować się przy ulicy Brackiej. Kiedy doszłam do bramy wejściowej – zamkniętej- przeczytałam tabliczkę, iż wejście znajduje się przy ulicy Zmiennej. Obeszłam mury wzdłuż Brackiej, Zmiennej i Inflanckiej, co zajęło mi około godziny. Wejścia nie znalazłam. Powierzchnia cmentarza to około 43 ha. Jedyna korzyść z wycieczki to duża ilość kroków, jakie zrobiłam tego dnia. To kolejny niewypał z żydowskim cmentarzem. Poprzednio we Wrocławiu trafiłyśmy z koleżanką na dzień zamknięty. Tyle, że tam to nasze niedopatrzenie (nie miałyśmy pojęcia o dniach odwiedzin).
I jeszcze parę zdjęć z Łodzi
Kominek z sali lustrzanej Wilii Herbsta



Portret żony Józefa Mehoffera (Willa Herbsta)
 

Spośród mało udanych rzeźbionych posągów sympatycznie prezentuje się Miś Uszatek (choć może to nostalgia za dzieciństwem bezpowrotnie utraconym)


Przepyszne wątróbki w Imberze


I małe co nieco w Chudym Ciachu (obok Manufaktury)