Rok życia pensjonariuszy domu opieki w Amsterdamie widziany oczami jednego z nich to niezwykle ciepła, pełna humoru (czasem dość gorzkiego) opowieść o radościach i troskach jesieni życia. Trosk jest zdecydowanie więcej, bo jak truistycznie często powtarzamy - nie udała się starość panu Bogu. Nie oznacza to jednak, aby niektórzy przedstawiciele młodzieży starszej nie próbowali szukać małych przyjemności w dość monotonnej egzystencji. Kiedy siły i zdrowie nie pozwalają już na większe ekstrawagancje przyjemność może sprawić wycieczka do pobliskiego zoo, uczestnictwo w kursie gotowania, albo choćby wieczór spędzony w miłym towarzystwie osób, które równie chętnie na parę godzin zapomną o dolegliwościach fizycznych i problemach z pamięcią oddając się carpe diem.
Zarzuca się książce zbyt powierzchowne potraktowanie tematu starości, brak dogłębnych rozliczeń z życiem. Moim zdaniem autor nie stawiał sobie za cel napisanie głębokiego traktatu filozoficznego a lekkiego czytadła, które pozwoli spojrzeć z przymrużeniem oka na to, co czeka każdego z nas, a co zabawne nie jest. Staramy się odsuwać od siebie myśl o zniedołężnieniu, demencji, niemocy, spowolnieniu, zagubieniu, samotności, jakie towarzyszą ostatniemu etapowi życia. A kiedy już o nim myślimy nie są to pogodne rozmyślania.
Piszący dziennik Hendrik zaczyna od stwierdzenia, iż nie lubi staruszków. Nie lubi, bo są marudni, malkontenci, zgryźliwi, powolni, narzekający na wszystko, a to za zimno, a to za ciepło, a to za mało, a to za dużo, a to za długo, a to za krótko. Jednak Hendrick ma też dystans do siebie, bo niejednokrotnie podkreśla, iż sam często popada w malkontenctwo. Często wybuchałam śmiechem podczas lektury, zastanawiając się jednocześnie, czy moją mamę w wieku lat osiemdziesiąt plus też śmieszyłyby te opisy. Jest to bowiem śmiech często zaprawiony goryczą, ale właśnie dzięki niemu łatwiej znieść tę gorycz. Nowa pensjonariuszka, która zajęła miejsce świętej pamięci pani Gans, wygląda na miłą. Prawdziwa ulga, zważywszy na te szurające nogami po korytarzach baby. Ta wprawdzie też szura, ale przynajmniej z klasą. (str. 51). Pół godziny później pożegnała się. Kolejna oznaka klasy: nie siedzi w nieskończoność. Za to Evert nadrobił to z nawiązką. Dwie godziny i pięć jeneverów później dałem mu do zrozumienia, żeby już sobie poszedł (str.61). Kolejny fragment może nie wszystkich rozśmieszy. Borys Jelcyn był zbyt pijany, aby zejść po schodkach samolotu, papież Jan Paweł II nie był w stanie powiedzieć Dziękuję za kwiaty z Holandii, nie zapadając w drzemkę, a Bill Clinton wsadził cygaro pod sukienkę pewnej stażystki. Oczywiście cygaro nie będzie się od tego lepiej paliło, ale co gorsza nie udało mu się przeszkodzić, żeby wiadomość o tym osobliwym sposobie palenia przedostała się do wszystkich gazet. (str. 68-69).
Mimo dość lekkiego charakteru dziennika nie brak w nim opisu codziennej egzystencji ludzi starych, którzy nie dość, że zmagają się z coraz bardziej postępującym niszczeniem organizmów to borykają się z ogromną samotnością. Dla dzieci, które oddały rodziców do Domu Opieki odwiedziny są przykrym obowiązkiem, dla wnuków stratą czasu. Narrator, który sam ma wszelkie predyspozycje, aby stać się zrzędliwym stetryczałym staruchem postanawia coś z tym zrobić, aby rozjaśnić ostatnie lata, a może miesiące życia. Powstaje klub StaŻy, oznaczający Starzy, ale jeszcze żywi, który ma zająć się organizacją wycieczek i różnych wydarzeń uprzyjemniających czas członkom klubu. Co zastanawiające w całym domu opieki włączono doń jedynie kilku pensjonariuszy, co może świadczyć o tym, jak niewielka ilość osób potrzebuje czegoś więcej niż rutyny dnia codziennego.
Opisy spotkań członków klubu wydają się może nieco idealistyczne, nikt nie narzeka, wszyscy są zadowoleni, a niedomagający członkowie klubu nie absorbują swoimi dolegliwościami pozostałych. Jest to taki sposób spędzania czasu, jaki i mnie się marzy, więc nie będę zarzucać autorowi zbytniego optymizmu. W końcu w domu opieki nie jest zbyt zabawnie, co rusz ktoś odchodzi, co rusz kogoś dopada demencja, coraz więcej pensjonariuszy przesiada się na wózek inwalidzki, opiekunowie swoją pracę traktują, jak zło konieczne, jedzenie jest kiepskie, atrakcji organizowanych dla pensjonariuszy prawie żadnych, w dodatku wciąż wprowadzane są nowe zakazy które uniemożliwiają jakąkolwiek radość.
Mimo tego pozornie lekkiego tonu lektura uświadamia, z jak wieloma ograniczeniami spotykają się nasi rodzice i dziadkowie, pozwala lepiej zrozumieć nieracjonalne zachowania starszego człowieka (ciągły lęk, obawy, nerwowość, nie radzenie sobie z najprostszymi czynnościami, czy wstyd z powodu własnej niesprawności), po drugie daje nadzieje, że nawet w takiej z pozoru beznadziejnej sytuacji można sobie poeksperymentować ze szczęściem.
I choć rzecz dzieje się w Holandii, państwie, w którym opieka społeczna stoi na znacznie wyższym poziomie niż w Polsce, to problemy ludzi starszych są wszędzie takie same. A samotność dotyka seniorów, niezależnie od tego, czy mieszkają w domu opieki, czy mieszkają samodzielnie.
Sięgnęłam już po kontynuację dzienników Hendrika, gdzie największe wrażenie zrobił na mnie fragment opisujący rozmowę dorosłego syna z ojcem znajdującym się w Domu Opieki.
-Możesz przecież zrobić taką próbę przez tydzień. Jak ci się nie spodoba, to ja będę do ciebie dzwonił. Ale nie codziennie, na to po prostu nie mam czasu.
To słowa syna pana Heldera. (…)
- Ni dobrze, ale co ja mam powiedzieć takiej kompletnie obcej osobie?
- Dokładnie to samo co mnie.
-Ale ty jesteś moim synem, a to przecież co innego.
Cała rozmowa dotyczyła serwisu Dzień Dobry! Jakieś stowarzyszenie oferuje za siedemdziesiąt pięć euro miesięcznie kontakt z profesjonalną osobą, która codziennie poświęci pięć minut, lub raz w tygodniu pół godziny, na rozmowę ze starszą osobą, której syn lub córka nie mają czasu zadzwonić. Syn lub córka wykupujący abonament, żeby obca osoba rozmawiała z ich rodzicem- jakie smutne jest takie angażowanie podwykonawcy do okazywania uczucia.
-Sam decydujesz, na jaki temat będzie rozmowa-powiedział syn pana Heldera.
Nie mogłem tego dłużej słuchać. (str.203).
Zarzuca się książce zbyt powierzchowne potraktowanie tematu starości, brak dogłębnych rozliczeń z życiem. Moim zdaniem autor nie stawiał sobie za cel napisanie głębokiego traktatu filozoficznego a lekkiego czytadła, które pozwoli spojrzeć z przymrużeniem oka na to, co czeka każdego z nas, a co zabawne nie jest. Staramy się odsuwać od siebie myśl o zniedołężnieniu, demencji, niemocy, spowolnieniu, zagubieniu, samotności, jakie towarzyszą ostatniemu etapowi życia. A kiedy już o nim myślimy nie są to pogodne rozmyślania.
Piszący dziennik Hendrik zaczyna od stwierdzenia, iż nie lubi staruszków. Nie lubi, bo są marudni, malkontenci, zgryźliwi, powolni, narzekający na wszystko, a to za zimno, a to za ciepło, a to za mało, a to za dużo, a to za długo, a to za krótko. Jednak Hendrick ma też dystans do siebie, bo niejednokrotnie podkreśla, iż sam często popada w malkontenctwo. Często wybuchałam śmiechem podczas lektury, zastanawiając się jednocześnie, czy moją mamę w wieku lat osiemdziesiąt plus też śmieszyłyby te opisy. Jest to bowiem śmiech często zaprawiony goryczą, ale właśnie dzięki niemu łatwiej znieść tę gorycz. Nowa pensjonariuszka, która zajęła miejsce świętej pamięci pani Gans, wygląda na miłą. Prawdziwa ulga, zważywszy na te szurające nogami po korytarzach baby. Ta wprawdzie też szura, ale przynajmniej z klasą. (str. 51). Pół godziny później pożegnała się. Kolejna oznaka klasy: nie siedzi w nieskończoność. Za to Evert nadrobił to z nawiązką. Dwie godziny i pięć jeneverów później dałem mu do zrozumienia, żeby już sobie poszedł (str.61). Kolejny fragment może nie wszystkich rozśmieszy. Borys Jelcyn był zbyt pijany, aby zejść po schodkach samolotu, papież Jan Paweł II nie był w stanie powiedzieć Dziękuję za kwiaty z Holandii, nie zapadając w drzemkę, a Bill Clinton wsadził cygaro pod sukienkę pewnej stażystki. Oczywiście cygaro nie będzie się od tego lepiej paliło, ale co gorsza nie udało mu się przeszkodzić, żeby wiadomość o tym osobliwym sposobie palenia przedostała się do wszystkich gazet. (str. 68-69).
Mimo dość lekkiego charakteru dziennika nie brak w nim opisu codziennej egzystencji ludzi starych, którzy nie dość, że zmagają się z coraz bardziej postępującym niszczeniem organizmów to borykają się z ogromną samotnością. Dla dzieci, które oddały rodziców do Domu Opieki odwiedziny są przykrym obowiązkiem, dla wnuków stratą czasu. Narrator, który sam ma wszelkie predyspozycje, aby stać się zrzędliwym stetryczałym staruchem postanawia coś z tym zrobić, aby rozjaśnić ostatnie lata, a może miesiące życia. Powstaje klub StaŻy, oznaczający Starzy, ale jeszcze żywi, który ma zająć się organizacją wycieczek i różnych wydarzeń uprzyjemniających czas członkom klubu. Co zastanawiające w całym domu opieki włączono doń jedynie kilku pensjonariuszy, co może świadczyć o tym, jak niewielka ilość osób potrzebuje czegoś więcej niż rutyny dnia codziennego.
Opisy spotkań członków klubu wydają się może nieco idealistyczne, nikt nie narzeka, wszyscy są zadowoleni, a niedomagający członkowie klubu nie absorbują swoimi dolegliwościami pozostałych. Jest to taki sposób spędzania czasu, jaki i mnie się marzy, więc nie będę zarzucać autorowi zbytniego optymizmu. W końcu w domu opieki nie jest zbyt zabawnie, co rusz ktoś odchodzi, co rusz kogoś dopada demencja, coraz więcej pensjonariuszy przesiada się na wózek inwalidzki, opiekunowie swoją pracę traktują, jak zło konieczne, jedzenie jest kiepskie, atrakcji organizowanych dla pensjonariuszy prawie żadnych, w dodatku wciąż wprowadzane są nowe zakazy które uniemożliwiają jakąkolwiek radość.
Mimo tego pozornie lekkiego tonu lektura uświadamia, z jak wieloma ograniczeniami spotykają się nasi rodzice i dziadkowie, pozwala lepiej zrozumieć nieracjonalne zachowania starszego człowieka (ciągły lęk, obawy, nerwowość, nie radzenie sobie z najprostszymi czynnościami, czy wstyd z powodu własnej niesprawności), po drugie daje nadzieje, że nawet w takiej z pozoru beznadziejnej sytuacji można sobie poeksperymentować ze szczęściem.
I choć rzecz dzieje się w Holandii, państwie, w którym opieka społeczna stoi na znacznie wyższym poziomie niż w Polsce, to problemy ludzi starszych są wszędzie takie same. A samotność dotyka seniorów, niezależnie od tego, czy mieszkają w domu opieki, czy mieszkają samodzielnie.
Sięgnęłam już po kontynuację dzienników Hendrika, gdzie największe wrażenie zrobił na mnie fragment opisujący rozmowę dorosłego syna z ojcem znajdującym się w Domu Opieki.
-Możesz przecież zrobić taką próbę przez tydzień. Jak ci się nie spodoba, to ja będę do ciebie dzwonił. Ale nie codziennie, na to po prostu nie mam czasu.
To słowa syna pana Heldera. (…)
- Ni dobrze, ale co ja mam powiedzieć takiej kompletnie obcej osobie?
- Dokładnie to samo co mnie.
-Ale ty jesteś moim synem, a to przecież co innego.
Cała rozmowa dotyczyła serwisu Dzień Dobry! Jakieś stowarzyszenie oferuje za siedemdziesiąt pięć euro miesięcznie kontakt z profesjonalną osobą, która codziennie poświęci pięć minut, lub raz w tygodniu pół godziny, na rozmowę ze starszą osobą, której syn lub córka nie mają czasu zadzwonić. Syn lub córka wykupujący abonament, żeby obca osoba rozmawiała z ich rodzicem- jakie smutne jest takie angażowanie podwykonawcy do okazywania uczucia.
-Sam decydujesz, na jaki temat będzie rozmowa-powiedział syn pana Heldera.
Nie mogłem tego dłużej słuchać. (str.203).
Książka nie ma autora, bowiem jej twórca nie zdecydował się na ujawnienie swojej tożsamości, stąd w etykiecie, jako autor figuruje narrator i zarazem główny bohater opowieści.