Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 26 lutego 2023

Byłam w Wenecji, a może to był tylko sen

Widok z Ponte Accademia na Santa Maria dela Salute
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
Czy to mi się śniło, czy ja naprawdę tam byłam. To miasto jest tak nierzeczywiste; trudno uwierzyć że istnieje naprawdę, a jeszcze trudniej, że miało się szczęście tam przebywać. Co tu jest rzeczywistością, a co jedynie wodnym odbiciem. 

Na pierwszy wyjazd z okazji rozpoczęcia nowego etapu życia wybrałam karnawał w Wenecji. Może dlatego, że miało być inaczej niż zwykle. Ja - introwertyk, osoba, której przeszkadzają tłumy i która nie przepada za ludycznymi rozrywkami wybieram miasto, które przeżywa w tym czasie największe oblężenie. Co więcej, postanawiam podczas pobytu odwiedzić nie Palazzo Ducale, a Galerię Peggy Gugenhaim, jedną z najwspanialszych (wg opinii fascynatów sztuką pierwszej połowy XX wieku) galerii.  I coś jeszcze - zgodnie z moją nową dewizą Festina lente (Ada wielkie dzięki) zamierzam spieszyć się powoli, nie planować a po prostu być tu i teraz, czy raczej tam i wówczas. A to oznacza snucie się uliczkami, błądzenie zaułkami, przekraczanie mostów i mostków. Smakowanie Wenecji.

Kocham to miasto za fantazję jego budowniczych; a ponieważ ubóstwiam wodę we wszelkiej postaci – nie wyobrażam sobie niczego wspanialszego, niż miasto na wodzie. Kocham je za przepiękną architekturę, w której jest wiele elegancji i kruchości i nawet, jeśli czasami jej piękno jest zbyt oczywiste – nie przeszkadza mi to wcale. Kocham za wodne refleksy, za jego drugą wersję odbitą w wodzie, za niezliczoną liczbę mostów (łączących brzegi i ludzi), za tramwaje wodne zastępujące samochody (które nie mają w sobie nic z romantyzmu w przeciwieństwie do jednostek pływających).


Jak zakochana kobieta (wciąż pozostaję na etapie motyli w brzuchu) jestem bezkrytyczna wobec obiektu westchnień. Zamykam oczy na wymagające renowacji kamienice, nie widzę śmieci pod ścianami budynków, nie czuję żadnych nieprzyjemnych zapachów i zachwycam się kształtem gondoli i ich wystrojem. Najbardziej podobają mi się te stojące przy Piazza San Marco z niebieskimi obiciami, wyglądają tak urokliwie, że stanowią nie tylko obiekt fotograficznych zachwytów, prób malarskich, a też znajdują się na okładce niejednej z książek o Wenecji, w tym mojej ulubionej Znak wodny Brodskiego. 
Nawet chińska tandeta w sklepikach z pamiątkami przyciąga wzrok za każdym pobytem, choć powoli uczę się odróżniać ją od wyrobów z Murano (a przynajmniej taką mam nadzieję). Mam ogromną słabość do biżuterii z kolorowego szkła. Nie muszę jej nosić, sprawia mi przyjemność patrzenie nie nią, które uruchamia okruchy wspomnień.
Tegoroczne pamiątki

Wybrałam karnawałowy tydzień i jakoś podświadomie udało mi się połączyć to co lubię: brak nadmiaru turystów od środy do piątkowego popołudnia i to, co jest istotą karnawału – tłumy odwiedzających, tysiące masek, setki przebierańców w cudownie kolorowych i niezwykle pomysłowych strojach, dziesiątki imprez towarzyszących od piątkowego wieczoru do niedzielnego poranku.
Brak tłumów – tak, to wydaje się pewnie abstrakcją, brak tłumów w Wenecji w okresie karnawału. Sama nie mogłam uwierzyć swemu szczęściu, ale w środku tygodnia było tak mało ludzi, że z takim brakiem ich obecności spotkałam się po raz pierwszy. Byłam i szczęśliwa i troszeczkę rozczarowana; gdzie jest ten sławny wenecki karnawał. Zrozumiałam to w piątkowy wieczór w pobliżu Piazzale Roma, na które przyjeżdżały lotniskowe autobusy, czy Stacji Santa Lucia, na którą docierały pociągi i wysypujące się z nich tłumy przyjezdnych. Dzięki temu brakowi tłumów w pierwszych dniach pobytu miałam niepowtarzalną okazję posiadania Wenecji prawie na własność; przy braku nadmiaru odwiedzających o wiele łatwiej jest nie zauważać innych i zanurzyć się w świat wyobrażeń. Tylko czy to w ogóle jest możliwe. Tutaj wyobraźnia miesza się z realnością, nierzeczywistość z rzeczywistością, a świat zanurza się w wodzie, która obmywa go z wszelkich nieczystości i brudów.

Pobyt tutaj, mimo ogromnej chęci zatrzymania chwili w czasie, jest połączeniem chwil, migawek, impresji. I już nie to ważne co się widziało, ale sceneria i klimat tego oglądania, gdy mróz uniemożliwiał zdjęcie rękawiczek, słonce świeciło w oczy, ciepło rozbierało z czapek i szalików, miejsce znalezione przy malutkim stoliczku w Osterii przy crostini i kieliszku wina, światło odbite w kanale oglądane z okna trattorii, niespodziewane spotkanie z koleżanką z Gdańska.

I znowu kilka razy zgubiłam drogę. Bo jak pisał Brodsky Można nie wiem, jak precyzyjnie ustalić sobie cel wyprawy przed wyjściem z domu- prędzej czy później zawsze się zgubimy w tych długich, pokręconych zaułkach i pasażach, mamiących nas pozorną możliwością przeniknięcia ich wzrokiem, dotarcia do wymykającego się końca, którym jest zwykle nadbrzeże i woda, toteż nie można nazwać ich ślepymi uliczkami. (Str. 39 Znak wodny).

W tych pierwszych dniach odwiedziłam Galerię Peggy Gugenheim. Sztuka z pierwszej połowy XX wieku nigdy nie należała do mojej ulubionej, stwierdziłam jednak, iż w celach chociażby poznawczych chciałabym ją obejrzeć. Skoro tak wiele osób się nią zachwyca to coś w niej jest, coś czego ja nie potrafię dostrzec. Z perspektywy czasu porównując poprzedzające ją kierunki i style, myślę, że była w niej nowość, świeżość, prostota, która być może nam laikom wydaje się prostactwem, bazgrołami, bezmyślnym połączeniem kresek lub kolorów. Sztuka dla sztuki, czyli sztuka bez celu. Sztuka wolna od konwenansów.  Rzeczywiście coś w tym jest, jeszcze nie umiem określić co, ale już wiem, że jest. Podobają mi się obrazy Kandinskiego, a podobają od chwili, kiedy dostałam kartkę z reprodukcją jednego z jego obrazów - będącego połączeniem barw, kształtów, abstrakcją, ale miłą dla oka abstrakcją. Co sprawia, iż jedna abstrakcja przemawia do odbiorcy, a inna nie - nie mam pojęcia. Do Pablo nie udało mi się przekonać do dziś, mimo licznych prób. Może jedynie Guernica, czy Panny z Avignon przyciągają na dłużej mój wzrok. W każdym razie na pewno warto odwiedzić tę galerię. Może nie zostaniemy pasjonatami kubizmu, ekspresjonizmu, czy innego izmu, ale poszerzymy swą wiedzę, a może nawet nie wszystkie obrazy nas odrzucą, może kilka się spodoba. Po raz pierwszy spotkałam się z obrazami Maxa Ernsta, drugiego męża Peggy, z ciekawością obejrzałam jedyny w kolekcji obraz Chagala, czy też jedyny (nie budzącego mojej sympatii) Dalego. Nawiasem mówiąc kilka dni później w Paryżu kupiłam sobie reprodukcję Dziewczyny w oknie Dalego.
Parę zdjęć z galerii Peggy (Max Ernst, szklane figurki na tle jednego z pallazzo, a może casa, Picasso, Dali, Kandinsky, w którym też odbija się Wenecja i Chagal)




 

 
 
Wstąpiłam też do Teatru Fenice (Feniks) ogromnie ciekawa jego wystroju wnętrza. Nazwa adekwatna do historii, powstał po pożarze Teatru San Benedetto pod koniec XVIII wieku, sam dwukrotnie ulegał pożarom. Odbudowany – odradzał się jak Feniks z popiołu. Wg danych internetowych to jedna z najlepszych scen operowych we Włoszech. Wg komisarza Brunettiego - bohatera kryminałów Donny Leon, którymi zaczytywałam się przed wylotem czasy świetności Teatr - Opera ma za sobą. Ja mogłam jedynie porównać go z Operą Garnier w Paryżu. Porównanie to wypadło na niekorzyść teatru weneckiego, choć trzeba przyznać, iż widownia, loże, scena i sufit mogą się podobać, są jak teatralne dekoracje, kapią czerwienią i złotem. 

 
Od piątkowego wieczoru zostałam uczestniczką karnawałowej zabawy dzięki udziałowi w show będącym połączeniem światła, dźwięku, wody i ognia w starym porcie w Arsenale.  Jest to jedno z niewielu rodzajów pokazów ludycznych zabaw, które lubię. Znowu zapewne z uwagi na żywioł wody i muzykę, bez której nie wyobrażam sobie życia. Nie  był to może J.M. Jarre z jego elektroniczną muzyką w katedrze Notre Dame, ale fakt, iż w przedstawieniu uczestniczyłam, to, że wykorzystano naturalną scenerię, a nawet to, że ręce zamarzały mi z zimna, kiedy próbowałam zrobić fotkę lub nakręcić film sprawiało, że było to niezapomniane przeżycie. Zdjęcia są tylko mierną kopią tego, co utrwaliły moje źrenice. Mój aparat nie lubi nocnych ujęć.
 
Od soboty zaś zaspokojony został mój apetyt na maski i przebierańców. Nie nadążyłam robić zdjęć, tak wielu ich mijałam. Ogromnie lubię maski, i te dostojne, eleganckie, jednokolorowe i te pstrokate, kiczowate, fluorescencyjne. Stroje karnawałowe, jak wynikało z opowieści przewodnika zamawiane są przez uczestników na kilka tygodni przed karnawałem i kosztują krocie, bo poza pomysłem trzeba je dopasować do osoby, tak, aby na każdym leżały idealnie i stanowiły ubranie, a nie przebranie. I rzeczywiście niemal wszyscy przebierańcy, pomijając tych, którzy zarzucali na grzbiet kawałek materiału i zakładali maskę za kilka euro, wyglądali niezwykle dostojnie, elegancko i przyciągali wzrok. 

 

A barwność ich strojów (kolorowych, a jednocześnie stonowanych) rozświetlała ulice i twarze przechodniów. Ta cała sceneria karnawałowa wyzwalała radość, co powodowało, że ludzie się do siebie uśmiechali. A to wynagradzało tłok, ścisk i czasami konieczność przepychania się. W sobotnie popołudnie udałam się do kawiarni, której właścicielka robiła niezły P.R. wychodząc przed drzwi i zapraszając do środka na gorącą czekoladę i porcję uśmiechu. Przy stoliku niedaleko mnie siedziała para starszych osób przepięknie przebrana, chyba nie cieszyli się oni takim zainteresowaniem, jak pozostali przebierańcy, bowiem ślady przeżytych lat odcisnęły się na ich twarzach, a wiadomo, że zwykle podoba się piękno młodości a nie urok dojrzałości. Znalazł się  jeden z klientów, który poprosił ową parą o możliwość zrobienia im zdjęć. Państwo się uśmiechnęli i wyrazili zgodę chyba zaskoczeni, że ktoś i na nich zwrócił uwagę. Nawiasem mówiąc, mimo iż przebierańcy robią to najczęściej po to, aby budzić zainteresowanie i być fotografowanymi, niemal zawsze ludzie pytali ich czy mogą im, lub z nimi zrobić sobie zdjęcie. Kiedy owi państwo zobaczyli swoje zdjęcia ich twarze rozpromieniły się, widocznie fotograf znał swój fach. A ja ucieszyłam się, że ich wysiłek i trud włożony w zagranie może jednej z ostatnich w życiu ról przyniósł im satysfakcję. Choć może to tylko moje wyobrażenia. Ale jakie to ma znaczenie. Dla mnie taka wersja tej historii była prawdziwsza.





Spacery po Wenecji, czy rejsy tramwajem wodnym to przyjemność sama w sobie, nieważne dokąd się idzie, czy płynie, ważne, że się przemieszcza, bo każdy budynek, każdy mostek, czy kanał są warte naszego wzroku. I tylko smutek, że nie możemy tego wszystkiego utrwalić. Co znowu przypomina Brodskiego.

O poranku światło napiera na nasze szyby, podważa nam powieki, jakby otwierało muszle i kiedy już tego dokona, ciągnie nas za sobą na dwór, trącając długimi promieniami- jak rozpędzony uczniak przejeżdżający patykiem po żelaznych prętach ogrodzenia parku czy ogrodu- struny arkad, kolumnad, kominów z czerwonej cegły, świętych i lwów. Odmaluj to! Odmaluj- nawołuje, albo biorąc nas pomyłkowo za jakiegoś Canaletta, Carpaccia czy Guardiego albo dlatego, że nie ufa zdolności naszej siatkówki do zatrzymania i naszego mózgu do wchłonięcia tego, co ono, światło nam udostępnia. Może ta druga niezdolność jest wytłumaczeniem pierwszej. Może obie są synonimami. Może sztuka jest po prostu reakcją organizmu przeciw ograniczeniom jego zdolności do zatrzymywania, zachowywania. Okazujemy w każdym razie posłuszeństwo wezwaniu i łapiemy za aparat fotograficzny, ten suplement do naszych komórek nerwowych i zarazem naszej źrenicy. Gdyby to miasto kiedykolwiek odczuwało brak gotówki, po zapomogę mogłoby udać się wprost do firmy Kodak- albo też nałożyć na jej produkty jakiś dziki podatek. Na tej samej zasadzie, dopóki to miasto istnieje, dopóki pada na nie zimowe światło akcje firmy Kodak będą wciąż najlepszą inwestycją (str. 64 Znak wodny).

W Wenecji przyjemność sprawia siedzenie w knajpce i obserwowanie scenerii, a też przemieszczanie się. 

Wędrując przez te labirynty, nigdy nie wiemy, czy ścigamy jakiś cel, czy uciekamy od samych siebie, czy jesteśmy łowcą czy zwierzyną. (str. 67 Znak wodny).

Otóż dziś, jako człowiek dojrzały myślę, że podczas poprzednich pobytów próbowałam uciec od samej siebie, od tego, co mnie w sobie irytowało, dziś nie gonię za celem, bo celem jest droga, powolna, niespieszna, droga, która pozwala mi poznać nie tylko to, co wokół, ale i to, co wewnątrz siebie.


Przyjemnie nawet przebijać się przez tłumy, jeśli w zamian ma się takie widoki