Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 30 maja 2024

Werona ostatni przystanek na trasie włoskiej wyprawy

Widok na ruiny teatru rzymskiego oraz Zamek Św. Piotra widziany z Ponte San Pietro

Z góry przepraszam za długość wpisu. Moją lutową włoską podróż zakończyłam w Weronie. Krótki pobyt był drugim spotkaniem z miastem, które większości kojarzy się z fabułą Szekspirowskiej sztuki. Turyści przybywają tutaj, aby zobaczyć balkon na którym Julia wysłuchiwała miłosnych wyznań Romea. Jest to w pewien sposób urocze, kiedy literaccy bohaterowie tak mocno zakorzeniają się w naszej wyobraźni, że chcemy podążać ich szlakiem. Sama podróżowałam kiedyś szlakiem bohaterów książek Dana Browna (po Paryżu, Londynie czy Rosllyn).
Na dziedzińcu Domu Capellich
Jak podają źródła Szekspir zainspirował się dziełem swego rodaka (Arthura Brooke`a), a także Włocha Gherardo Boldieriego, który napisał powiastkę pod tytułem Nieszczęśliwa miłość dwojga lojalnych kochanków Julii i Romea. Czy zwróciliście uwagę, iż Włoch na pierwszym miejscu stawia Julię, a nie Romea. O ile jest szansa, iż Włoch mógł bazować na ustnych przekazach o autentycznej historii miłosnej, o tyle nie ma możliwości, aby dom przypisywany rodzinie Julii był domem bohaterki. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie.
Dom, znajdujący się przy via Capello (nieopodal Piazza delle Erbe) należał pierwotnie do rodu Dal Capello, co władze miasta umiejętnie wykorzystały bazując na podobieństwie nazwisk (Cappello i Capuletti). Albo jestem mało romantyczna, albo już zbyt wiekowa, aby fikcyjna historia sprawiła, że będę przepychać się w tłumie turystów po to, żeby dotknąć piersi stojącego tu posągu Julii. Jestem przekorna i tam, gdzie się wrzuca monety, obraca przez lewe ramię, idzie na kolanach, siada na tronie ja nie wrzucam, nie obracam, nie idę i nie siadam. Ja po prostu wracam w owe miejsca, jeśli mam na to ochotę bez magicznych zaklęć i czynów. Wychodzi ze mnie racjonalistka.
Posąg Julli na dziedzińcu Domu Capellich
Piątkowe deszczowe popołudnie nieco przerzedziło tłumy spacerowiczów, co skłoniło mnie do zajrzenia na podwórko „domostwa Julii”. Udało się nawet wykorzystać jedną z niewielu sekund, podczas której nikt nie chwytał Julii za pierś i zrobić zdjęcie.
Dom Capellich to gotycka rezydencja z XIII wieku, pierwotnie spełniająca poza mieszkalną też funkcję obronną, jak wiele domów bogatych Włochów. Na początku XX wieku przekształcono siedzibę rodu Cappello w Dom Julii Capuletti, co okazało się doskonałym pomysłem reklamowym. Wejście doń prowadzi przez dziedziniec, na którym dziś gromadzą się tłumy, znajduje się posąg Julii i mieszczą sklepiki z pamiątkami. Kiedy już znalazłam się pod balkonem Julii (mogąc każdego zainteresowanego zapewnić, iż widziałam to, co w Weronie zobaczyć wypada) mogłam się oddać poznawaniu innych ciekawych, choć zapewne mniej znanych obiektów.
Arena Weroński amfiteatr
Niewątpliwie do najbardziej rozpoznawalnych werońskich must see należy Arena. Przypomina rzymskie Koloseum, choć to ona mogła być pierwowzorem rzymskiego amfiteatru. Arena powstała prawdopodobnie w pierwszej połowie I wieku. Budowla początkowo znajdowała się poza murami miasta, dopiero w III wieku została włączona w jego obszar. Potężna konstrukcja z betonu i i kamieni spełniała funkcje obronne pozwalając odpierać ataki najeźdźców. Arena ma kształt elipsy i jest drugim po rzymskim pod względem wielkości amfiteatrem. Nie miałam okazji wejść do środka, po prostu nie wpadło mi do głowy, że jest to możliwe (a szkoda, bowiem nie było kolejek do wejścia, jakie znajdują się pod rzymskim koloseum). Marzyłoby mi się obejrzenie jednego z przedstawień operowych, jakie od ponad stu lat odbywają się w teatrze pod chmurką. To tutaj zadebiutowała we Włoszech Maria Callas w roli Giocondy w operze Ponchillego. Nazwisko Ponchinniego nie jest dobrze znane (choć, jako ciekawostkę podam, iż jest on twórcą opery będącej adaptacją Konrada Wallenroda Adama Mickiewicza pod tytułem Litwini), za to Marii Callas nie trzeba chyba nikomu przedstawiać. Przedstawienia odbywały się już w czasach antycznych, tyle, że początkowo były to walki gladiatorów i polowania na zwierzęta. Kiedyś widownia mieściła trzydzieści tysięcy widzów, dziś mieści ich piętnaście tysięcy. Jest to niezwykle widowiskowa budowla, zarówno z uwagi na jej wielkość, jak i kształt. Dobrze się prezentuje za dnia, a jeszcze lepiej wieczorami w świetle ulicznych latarni. Znajduje się przy ogromnym placu Bra, największym werońskim placu. Wspominałam już o manii wielkości u Włochów. Tu wszystko jest ogromne i monumentalne.
Arena z większej perspektywy

Plac jest najczęściej pierwszym miejscem, które odwiedzamy w Weronie idąc od strony dworca kolejowego. Wchodzi się nań przez Portoni della Bra. Są to łukowe bramy będące częścią murów obronnych wzniesionych pod koniec XIV wieku za rządów Gian Galeazza Viscontiego. Obok bramy zdobionej zegarem znajduje się pięciokątna Wieża Torre Pentagona. Na środku placu niewielki skwerek uświetniony został pomnikiem konnym Wiktora Emanuela II (pierwszego od VI wieku króla niepodległych, zjednoczonych Włoch. Jego pomniki są chyba najczęściej spotykanymi pomnikami we Włoszech, poza pomnikami papieży, no i Garibaldiego). Nieopodal znajduje się pomnik Partyzanta. Nie wszyscy pamiętają historię Włoch. Do drugiej połowy XIX wieku mimo wspólnej kultury i języka nie istniało jedno państwo włoskie, a szereg niezależnych od siebie księstw i republik, niektóre podlegające obcym rządom. Jednym z narodowych bohaterów włoskich dążących do zjednoczenia Włoch i wyzwolenia ich spod wpływów Austrii i papiestwa był Giuseppe Garibaldi. Jego słynne zawołanie „Roma o morti” Rzym, albo śmierć upamiętnia tabliczka na ścianie jednej z kamienic na palcu Bra.
Piazza Bra

Obok Areny znajduje się Pallazo Barbieri (dzisiejsza siedziba władz miasta - czyli Ratusz). Pochodzi on z pierwszej połowy XIX wieku i był wzorowany na rzymskich świątyniach z otaczającymi go kolumnami i trójkątnym tympanonem nad wejściem głównym. Niemal cały plac od strony wejścia przez Portoni della Bra dekorują stoliczki i markizy kawiarenek i restauracji. Jest to ogromny punkt gastronomiczny na świeżym powietrzu. Ogrom przestrzeni sprawia, iż nawet przy dużej liczbie turystów plac nie robi wrażenia zatłoczonego.
Na Piazza delle Erbe
Piazza Bra jest najbardziej znanym z werońskich placów, ale to Piazza delle Erbe jest moim zdaniem najładniejszym z werońskich placów. Otaczające go kamienice najpełniej oddają charakter miasta. Na środku odbywa się targ warzywno – owocowy. Ozdobą placu jest XV wieczny edykul w centrum, tzw. Berlina, służąca dawnej, jako miejsce do nadawania urzędów publicznych. Piazza delle Erbe, czyli Plac Ziół jest najstarszym werońskim placem. Tutaj w starożytności mieściło się centrum życia polityczno - społeczno - gospodarczego. Dziś średniowieczne kamienice i pałace otaczające plac są nieco zaniedbane, jednak nadal znajdujące się na nich freski są piękną malarską dekoracją tej części miasta. Najładniejsze freski zachowały się na domu Mazzantiego. Jest to dom przyozdobiony XVI wiecznymi freskami Antonio Cavalliego (ucznia Giullio Romano). Dziś to mniej znane włoskie nazwiska, nie mniej freski są bardzo ładne i dekoracyjne. Przedstawiają scenki mitologiczne. Ciekawych kamienic przy Placu Ziół jest tak wiele, że początkowo trudno skupić wzrok na jednej, bo ta przyciąga uwagę kolorowymi malunkami, inna wysokością, czy historią, a jeszcze inna architekturą. Niezwykle interesujący jest Dom Kupiecki Domus Mercatorum (piętrowy budynek z czerwonej cegły z podcieniami i blankowanym szczytem (blanki o rozdwojonych zębach, przypominające jaskółczy ogon, zwane krenelażem typu gibelińskiego). Pierwowzór pochodził z początku XIV wieku z czasów Alberta I Scaligera. W trakcie przebudowy i prac renowacyjnych prowadzonych w XIX wieku jego romańskie kształty zostały zniekształcone.
Dom kupiecki na Placu delle Erbe

Skoro mowa o Scaligeri to należałoby tu wspomnieć, iż ród ten mimo że panował w Weronie około stu dwudziestu lat był tym dla miasta, czym byli Medyceusze dla Florencji, a Sforzowie dla Mediolanu.
Rządy rodu rozpoczęły się w 1262 r. z chwilą przyznania Leonardinowi della Scala, zwanemu Mastino tytułu kapitana ludu. Jego następcą został Albert, a potem jego synowie Bartolomeo, Alboino i Can Francesco. Ostatni z nich mianowany został dożywotnim władcą Werony w 1308 r. Cangrande I, bo taki przyjął tytuł mocno się zasłużył dla miasta. Za jego panowania zdobyte zostały niemal wszystkie terytoria regionu Veneto, jako wikariusz cesarski uczynił z miasta ostoję gibelinizmu, ściągał na swój dwór wielu utalentowanych ludzi, między innymi przybył tu wygnany z Florencji Dante, który swemu przyjacielowi i opiekunowi zadedykował Raj (III część Boskiej Komedii). Po śmierci Cangrande I w 1329 r. rozpoczął się upadek Werony. Po ucieczce z miasta ostatniego z rodu Antoniego della Scala miasto znalazło się w rękach Gian Galleazza Viscontiego, który w 1404 przekazał je Carraresim, a rok później dostało się Wenecji. Okres panowania Scaligerich był najlepszym okresem w dziedzinie kultury i sztuki w Weronie.
Dom Mazzantiego z freskami Cavalliego

Ale wróćmy na Plac Ziół. W jego głębi stoi Palazzo Maffei wzniesiony w II połowie XVII wieku. Zwieńczony loggią z sześcioma postaciami bóstw antycznych ze znajdującą się po lewej stronie pałacu wieżą Torre del Gardello (XIV w.) stanowi piękne zamknięcie placu. Przed budynkiem wznosi się na kolumnie uskrzydlony lew (mnie przypominający weneckiego lwa. Lew Św. Marka czyżby na pamiątkę weneckiego panowania nad miastem?). Torre del Gardello to nie jedyna wieża na Placu Ziół. Kolejną jest niezwykle urokliwa - najwyższa w mieście wieża Lambertich. Ta 82 metrowa wieża wznoszona była od drugiej połowy XII wieku.
Palazzo Mafei, Torre del Gardello, Lew Św. Marka

Wieża Lambertich przylega do Palazzo del Comune (siedziba biur sędziowskich, zwana też pałacem gminy), obie budowle ładnie ze sobą harmonizują dzięki elewacji w biało ceglane pasy (kamień przeplatany cegłą). Wewnętrzny dziedziniec Pałacu zdobi ciekawa klatka schodowa wsparta na arkadowych filarach.
Fragment dziedzińca Palazzo Comune z arkadową klatką schodową

Gdybym chciała napisać o wszystkich ciekawych budowlach w Weronie wpis liczyłby kilkanaście stron. Na potrzeby tego bloga i mojej ulotnej pamięci piszę jedynie, a raczej wspominam zaledwie te, które wywarły największy wpływ na moją wyobraźnię i poczucie estetyki. Piszę o tym, co najwyraźniej zapisało się na kartach pamięci.
Dante na Piazza Signori 

Od Placu Ziół w bok na wysokości Pallazzo del Comune znajduje się malutki a jakże miły memu sercu placyk o dumnej nazwie Piazza dei Signori. Nie ma on nic wspólnego z florenckim placem starszyzny. Mam wrażenie, iż ten placyk powstał, aby stanowić godną oprawę pomnika Dantego, co jest oczywiście nieprawdą, bowiem pomnik na tym średniowiecznym placyku, którego początki sięgają XIII wieku jest znacznie późniejszy. Wychodząc z gwarnego placu ziół trafiam na bardzo spokojny placyk nad którym pieczę sprawuje poeta. Poeta, którego przyjął w Weronie z otwartymi ramionami jej władca. Otaczające pomnik budowle są warte chwili zatrzymania. Nie będę jednak emanować nadmiarem szczegółów. 
Grobowiec Cangrande I Scaligera (na pierwszym planie)
Mnie zachwyciły pomniki nagrobne dedykowane rodowi Scaligerów. Na pierwszy z nich natchnęłam się nieopodal placyku Signori. Przed stojącym tu kościołem Santa Maria Antica (sięgającym swymi początkami VII wieku) znajdują się trzy przepiękne strzeliste grobowce. Znajdujący się bliżej placu grobowiec jest miejscem spoczynku Cangrande I Scaligera. Gotycki baldachim w kształcie piramidy, wzniesiony na kolumnach z licznymi dekoracjami osłania trumnę z prochami księcia. Na szczycie baldachimu znajduje się konny pomnik księcia trzymającego w jednej dłoni tarczę, w drugiej miecz (? nie znam fachowej nazwy uzbrojenia), odzianego w zbroję ozdobioną czymś co mnie przypomina husarskie skrzydła (w rozmiarze mini). Koń, na którym zasiada książę także przyozdobiony jest uroczyście, jakby obaj wybierali się na turniej. Pomnik księcia stoi tak wysoko nad ziemią, iż szczegóły jego wykonania widoczne są dopiero na zdjęciu zrobiony z lotu ptaka. Ten grobowiec jest niezwykle majestatyczny, jakby zmarły górował nad miastem nawet z zaświatów. Ten rodzaj nagrobków bardzo mi się podoba, występują i u nas podobne na starych nekropoliach, choć oczywiście pozbawione elementów świeckich.
Most Scaligerów
Kiedy przygotowywałam się do wizyty w Weronie musiałam dokonać wyboru tego, co chciałabym zobaczyć. Mój piękny bedekerowski przewodnik na stu dwudziestu stronach proponuje ponad sto atrakcyjnych obiektów, z których każdy jest niezwykle interesujący. Mnie zauroczył most Scaligerów. Jego murowane z czerwonej cegły boki (po których częściowo można spacerować) oraz wieża znajdująca się w części łączącej most z zamkiem Castelvecchio są blankowane charakterystycznymi jaskółczymi ogonami. Miałam okazję być tam w deszczowe piątkowe popołudnie, kiedy pogoda nie rozpieszczała turystów, było pochmurnie i wilgotno, co z jednej strony eliminowało nadmiar ludzi, a z drugiej nadawało klimat. Nie wiem, jakim cudem udało mi się zrobić dwa zdjęcia w jednym ujęciu, na pierwszy rzut oka wygląda to jak zdjęcie prześwietlone, nieudane, ale mnie się niezwykle podoba. Jest jakieś tajemnicze, może nieco niepokojące, ale intrygujące.
Most Scaligerów i widok na rzekę Adygę w jednym
W zamku Castelvecchio, który jak się możemy domyślać powstał za panowania jednego z Scaligerów mieści się dziś muzeum Civico di Castelvecchio. Niestety mój pobyt w tym muzeum przypadł na dziesiątą godziną spacerowania po mieście (dzień przed wylotem samolotu o godzinie dwudziestej drugiej był ciężkim dla mnie dniem, w którym skumulowało się zmęczenie całodzienną wędrówką połączone z początkiem rozwijającej się infekcji) dlatego też oglądanie eksponatów owej galerii było wielce powierzchowne. Niemniej moje bystre oko wyłuskało wśród mnóstwa obrazów Madonnę della Pasione pędzla znanego mi (z National Galery) Carlo Crivellego. Pierwsze spotkanie z siniorem Crivelli sprawiło, iż odtąd nie mogę przejść obojętnie wobec jego dzieł. O skutkach pomylenia ogórka z tykwą pisałam tutaj. Nie są one może szczególnie wybitne, niemniej zaintrygowały mnie znajdującymi się na nich płodami ziemi. Pisałam kiedyś o ogórku na obrazie Zwiastowanie ze św. Emidiuszem, natomiast na obrazie Madonna della Pasione nad postacią Najświętszej Panienki wisi sznur owoców, dorodnych jabłek (symbol grzechu pierworodnego), gruszek (słodyczy miłości), winogron (eucharystycznego wina) oraz innych, których symboliki nie odgadnę. Być może to po prostu element dekoracyjny, a może symbol bogactwa natury. A może Crivelli był także ogrodnikiem. I choć zmęczona i obolała nie żałuję wizyty w galerii, która to wizyta, po raz kolejny wzbogaciła moje MW (muzeum wyobraźni- pożyczyłam sformułowanie od pana WŁ).
Madonna della Pasione

Wizyta w Muzeum była ostatnim etapem pobytu w Weronie, wcześniej jednak odwiedziłam Kościół Św. Anastazji. Wybrałam sobie tę właśnie świątynię wśród wielu innych, równie ciekawych, a może i ciekawszych z uwagi na: wygląd sklepienia świątyni, kropielnice oraz fresk święty Jerzy ratujący księżniczkę.
Wnętrze kościoła Św. Anastazji ze sklepieniem

Sklepienie świątyni na zdjęciu w przewodniku wygląda niezwykle ładnie, jest skromne, nie przeładowane, ozdobione kolorowymi motywami roślinnymi na białym tle (tak to przynajmniej wygląda na zdjęciu, a także widziane z dołu z poziomu posadzki). Z tym rodzajem zdobień spotkałam się po raz pierwszy (we Włoszech), albo też wcześniej nie zwróciłam nań uwagi. Najczęściej widywałam sklepienia bez ozdób, sklepienia ze świętymi figurami, albo przedstawiające nieboskłon z gwiazdami (dotąd moje ulubione, jak w kościele Mariackim w Krakowie, czy rzymskim Santa Maria Sopra Minerwa).
Kropielnica z garbusem autorstwa Gabriele Caliari
Kropielnice świątyni są w kształcie podtrzymujących ich na plecach garbusów (co mnie skojarzyło się z gargulcami w paryskiej Notre Dame a tym samym z Quasimodo, a to znający mnie wiedzą  niezwykle sympatyczne dla mnie skojarzenie). Kropielnicę zamieszczoną na zdjęciu (chrzcielnicę) wyrzeźbił Gabriele Caliari ojciec Paolo Veronese, znanego z ogromnego płótna Wesele w Kanie Galilejskiej w Luwrze. Płótna, na które mało kto zwraca uwagę, bowiem przegrywa rywalizację z małym obrazem Mona Lisa Leonardo da Vinci.
No i w końcu święty Jerzy ratujący księżniczkę wg Pisanello. Oczywiście Św. Jerzy (patron mojego taty) był mi od zawsze bliskim świętym, bo waleczny i rycerski, ale w tym fresku na pierwszy plan wysuwa się koński zad. Niemal jedna czwarta obrazu to widok konia od tyłu. Byłam go niezmiernie ciekawa. A okazało się, że ciekawość będzie trudno zaspokoić, bowiem fresk znajduje się na wysokości ca. dziesięciu metrów nad ziemią. Na szczęście obok kaplicy znajduje się ekran, na którym prezentowany jest fresk w całej okazałości. Można więc obejrzeć dokładnie to, co jak się zadrze wysoko ku górze głowę można zobaczyć z większej perspektywy.
Święty Jerzy ratujący księżniczkę ze strony 
A tak wygląda fresk oglądany z dołu
Napisać tyle tylko o Świątyni Św. Anastazji w Weronie, to jakby nic nie napisać, znajduje się tam mnóstwo ciekawych ołtarzy i kaplic. Może (złudna nadziejo) wrócę do tematu świątyni. Wchodząc zakupiłam bilet wstępu, dzięki któremu dostałam mały folder w języku polskim z opisem wszystkich kaplic i ołtarzy. To bardzo miłe, bowiem przewodników w języku polskim jest niezwykle mało, a już przewodnik po świątyni to naprawdę rzadkość. Taka mała dygresja; we Włoszech kilkakrotnie zdarzało mi się dostawać takie ulotki/przewodniki w rodzimym języku po uiszczeniu niewielkiej opłaty. Ja wiem, że za granicą każdy grosz się liczy, ale myślę, że naprawdę warto wysupłać kilka euro bo pamiątka zostaje na długo.

Wpis jest już bardzo długi więc jeszcze tylko kilka zdjęć z Werony.


Berlina na Piazza delle Erbe


Piazza delle Erbe i Torre dei Lamberti



Stragany na Piazza delle Erbe


Ponte San Pietro nad Adygą



Palazzo Comune od strony Piazza Signoria

W Weronie spotkało mnie pewne niepowodzenie. Nie udało mi się dotrzeć do Ogrodów Giusti  (mój gps wskazywał, że jestem na miejscu, kiedy byłam na środku ulicy na której nie było żadnego wejścia do jakichkolwiek ogrodów. Być może ogrody w lutym nie wyglądały tak pięknie jak na zdjęciach w przewodniku, tym niemniej szkoda. Zobaczyłam jednak całkiem sporo. Na tle sporo, aby wiedzieć, że jeśli trafi się okazja to chętnie tam powrócę obejrzeć jeszcze więcej. A byłam około półtora dnia. 


poniedziałek, 6 maja 2024

Leonardo i Ostatnia Wieczerza Ross King

Wydawnictwo Noir sur Blanc 2017

Ta książka to niezbędnik przed wizytą w Refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie. Przeczytałam post factum, a efekt jest taki, że chciałabym raz jeszcze polecieć do Mediolanu i przyjrzeć się Wieczerzy. Sprawdzić, jak wyglądają te wszystkie detale, na które nie zwróciłam uwagi: kielichy, chleb, ryba przekładana plasterkami pomarańczy, zagniecenia na obrusie, sakiewka w ręku Judasza, Bartłomiej, którego pierwowzorem miał być sam Bramante, herby Sforzów nad wieczerzą, tapiserie na ścianie wieczernika. Kiedy ogląda się dzieło po raz pierwszy (i często jedyny) patrzy się na całość kompozycji oraz na postacie apostołów i przede wszystkim na Jezusa, bo to on koncentruje wzrok. Nieprzypadkowo znajduje się w punkcie kulminacyjnym.
Książka jest fantastycznym kompendium wiedzy na temat epoki, Lodovico Sforza zwanego Il Moro (Maurem) będącego mecenasem Leonardo, zakonu dominikanów, dla którego powstała Wieczerza, a przede wszystkim samego Leonardo. Zawiera też szczegółową analizę dzieła. Wychodzi od sposobu mieszania składników, powstawania farb, zastosowania techniki malowania, po informację o modelach, opis każdego z apostołów, opis potraw, jakie znajdowały się na stole, gestykulacji rąk (jako pewnego rodzaju cechy rozpoznawczej Włochów), aspektu religijnego i artystycznego fresku, zniszczeń i prac odtworzeniowych. Jest to lektura obfitująca w informacje, a jednocześnie są one podane w przystępny i ciekawy sposób. 
Leonardo był niespokojnym duchem; rzadko kończył to co zaczął, a zleceniodawcy musieli długo czekać na efekty pracy (nierzadko ich nie otrzymując).
W momencie tworzenia fresku Ostatniej Wieczerzy nie był rozpoznawalnym malarzem. W wieku czterdziestu dwóch wiosen - i to w epoce, gdy przeciętna długość życia wynosiła zaledwie czterdzieści lat- miał w dorobku niewiele obrazów, rozproszonych w różnych miejscach, dziwacznie wyglądający instrument muzyczny, trochę efemerycznych dekoracji do masek i na świąteczne uroczystości oraz setki stron zapisów i rysunków do prac, których jeszcze nie opublikował, lub wynalazków, których jeszcze nie wdrożył. Istniała głęboka przepaść między jego ambicjami a dokonaniami (str. 35).
Był znany z wysokiego poczucia własnej wartości. Wynajmował pochlebców, którzy sławili jego dzieła (jeszcze nie stworzone, jak miało to miejsce przy tworzenia pomnika konnego Francesco Sforzy), a w liście referencyjnym do władcy Mediolanu zapewniał o licznych swych talentach. Przy czym trzeba dodać uczciwie ubiegał się o posadę nadwornego mechanika i konstruktora maszyn wojennych, a nie malarza. Ponadto „jego plany krzyżowała niemożność sprostania bardzo wysokim wymaganiom, które stawiał sobie w dążeniu do stworzenia nowego języka wizualnego”. Leonardo jeśli już miał malować; nie chciał malować obrazu dobrego, on chciał namalować obraz, jakiego nie namalował nikt wcześniej i jakiego nie namaluje nikt później (chciał odtworzyć w swych dziełach „wszystko, co można ogarnąć oczyma”).
Santa Maria delle Grazie (architektem prezbiterium i kopuły był Donato Bramante)

Leonardo nie chciał tworzyć w sprawdzonym i niezawodnym stylu epoki, patrząc na świat takimi samymi oczami jak wszyscy inni, produkując obrazy ołtarzowe niewiele różniące się od tego, co malarze robili przez pięćdziesiąt poprzednich lat. Dlatego stale eksperymentował stawiając przed sobą niemal niewykonalne zadania. Pragnął tworzyć zupełnie wyjątkowe i odmienne formy wizualne, formy, dla których inspiracją nie były wcześniejsze obrazy, ale otaczająca go rzeczywistość
. (str. 56)
Tymczasem Sforza poza zaangażowaniem go do wykonania pomnika konnego swego ojca, czy namalowania portretu kochanki (Cecylii Gallerani) powierzał mu pomniejsze zadania nadwornego scenografa i organizatora wydarzeń na dworze, malowania komnat, przygotowywania inscenizacji teatralnych.
Kościół Santa Maria delle Grazie stanowił część zespołu budowli tworzących klasztor dominikanów. Jednym z pomieszczeń klasztornych był refektarz, pomieszczenie, w którym dominikanie spożywali posiłki. Zakon dominikanów słynął z żarliwości i fanatyzmu. Ich nazwa wywodziła się od nazwiska ich założyciela Dominika Guzmana. Z powodu swej żarliwości uzyskali sobie przydomek Domini canes- psy Pana, z czego byli niezwykle dumni. Byli kaznodziejami, jednak przez większą ilość czasu zachowywali całkowite milczenie. Obowiązywało ono zwłaszcza przy posiłkach. Zgodnie z rytuałem opisanym przez przeora klasztoru Santa Maria delle Grazie o ustalonej godzinie udawali się dominikanie na posiłek, przed czym myli ręce, jedyną część ciała z której usuwali brud (kąpiele, jako odprężające i pobudzające żądzę cielesną były zabronione). Posiłki, które serwowano były niezwykle skromne, wręcz marne (mięso, które podobnie, jak kąpiel budziło pożądliwość było niewskazane). Posiłek spożywało się w milczeniu, a karą za zakłócenie ciszy było opuszczenie kolejnego posiłku. Jeden z braci czytał fragmenty Biblii czy tekstów religijnych. Od połowy XVI wieku na ścianach refektarzy pojawiały się obrazy religijne mające zachęcać brać zakonną do kontemplacji. Przeważnie były to obrazy których tematem było jedzenie; a najczęściej Ostatnia Wieczerza. Z czasem zaczęto ją nazywać cenacoli, w nawiązaniu do miejsca w którym powstawały.
Nie będę się rozpisywać na temat niewłaściwej techniki malowania fresku, jaką zastosował mistrz z Vinci, bo to sprawa powszechnie znana. To między innymi ta technika jest powodem kiepskiego stanu zachowania fresku, ona plus upływ czas i błędy konserwatorów. Leonardo upierał się przy swym sposobie malowania, bo tylko on dawał mu możliwość osiągnięcia zamierzonych efektów wizualnych. Chciał, aby jego postacie były żywe i aby można było zajrzeć w głąb ich dusz.
Wynotowałam sobie parę ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Leonardo malując wzorował się na modelach, ale nie malował całego człowieka, od kogoś brał twarz, od innego układ dłoni, od jeszcze innego postawę. Znany był z tego, że bardzo dużo szkicował. Latami na różnych kartkach papieru, czasami odwrocie listów, czy rachunków, albo kartce z listą zakupów, czy notatką zawierającą przypomnienie jakiejś czynności do wykonania szkicował ciekawe wyrazy twarzy, ich mimikę, dłonie, postury. Malując obraz często czerpał z tych szkiców. Tak więc apostoł składać się może z twarzy jednego człowieka, postury innego i mieć dłonie jeszcze innego. Takie swoiste puzzle, które stworzyły przepiękną całość. Do namalowania twarzy Chrystusa miał posłużyć Giovanni Conte, kapitan milicji, który później trafił na służbę do Cesarego Borgii. I tak, jak często prostytutki użyczały swych wizerunków malarzom dla postaci Maryi czy świętych, tak tutaj wizerunek Księcia Pokoju możemy zawdzięczać żołnierzowi, który służył pod komendą jednego z najbardziej brutalnych zabijaków Italii.
Wnętrze Santa Maria delle Grazie
Do postaci apostoła Bartłomieja (pierwszy po lewej stronie stojący apostoł) miał posłużyć Bramante. Zgodnie z ówczesną filozofią każdy malarz maluje sam siebie wizerunek Leonardo miał mu posłużyć do namalowania dwóch apostołów (Jakuba Młodszego oraz Tomasza). Nie można tego do końca potwierdzić z uwagi na brak wizerunku Leonardo, nie ma bowiem stuprocentowej pewności, iż domniemany autoportret Leonarda jako starszego mężczyzny jest rzeczywiście wizerunkiem Leonardo.
Autor odnosi się także do tez do podanych w Kodzie da Vinci Dana Browna między innymi tej o umieszczeniu Marii Magdaleny wśród uczestników Wieczerzy. W przeciwieństwie do tego, co twierdził Dan Brown w Kodzie da Vinci, iż Leonardo był biegły w sztuce malarskiego zróżnicowania płci - był on biegły w sztuce zacierania różnic między płciami. Lubił postacie zagadkowo androginiczne (Ariel anioł na obrazie Madonna wśród skał, czy Święty Jan Chrzciciel). Leonardo miał upodobanie do ładnych chłopców o kobiecych rysach twarzy i bujnych włosach (lokach). Autor dowodzi, iż postać uznana w książce Dana Browna za kobietę to niewątpliwie umiłowany (jak sam siebie nazywał) uczeń Chrystusa, czyli Jan.  Święty Hieronim twierdził, iż Żydzi biorą swe miano nie od Judy, który był świętym człowiekiem, a od tego zdrajcy (Judasza). Leonardo nie łączył jednak Judasza z Żydami. Wykazywał wiele sympatii do tego narodu. Postać, którą dziś oglądamy na fresku, jako Judasz niewiele ma wspólnego z postacią, jaką namalował. To późniejszym konserwatorom zawdzięczamy zarówno semicki wyraz twarzy Judasza, jak i jego brzydotę, która miała świadczyć o nikczemnym umiłowaniu zła. Jest wielce prawdopodobne, iż do postaci Judasza (podobnie, jak Szymona) pozował goj Vincenzo Bandelli.
Ostatnia Wieczerza (chciałoby się powiedzieć za Szymborską - a jak by ona chciała przeżyć)
Na wewnętrznej okładce książki znajduje się reprodukcja Ostatniej wieczerzy. Wielokrotnie podczas lektury wracałam do jej studiowania ubolewając nad zniszczeniami jakich dokonał czas i nieudolne próby naprawiania dzieła. 
Książka posiada imponującą bibliografię mieszczącą się na 13 stronach, trzydzieści stron przypisów oraz indeks nazwisk. Poza źródłami z których czerpał autor pomocnym dla stworzenia książki okazały się kopie Ostatniej Wieczerzy stworzone przez uczniów i naśladowców zaraz po powstaniu dzieła. To im zawdzięczamy wiedzę na temat pierwotnego wyglądu fresku. Polecam wszystkim pasjonatom sztuki w ogóle a wielbicielom Leonardo w szczególności.
Wrzucam post przed krótkim wypadem na wycieczkę do Warszawy. 

środa, 1 maja 2024

Kowalska ta od Dąbrowskiej Sylwia Chwedorczuk

Anna
Anna Kowalska była niezłą pisarką, autorką dziennika, animatorką życia kulturalno-społecznego, świetnie znała języki obce, była kobietą o postępowych poglądach, żoną i matką. A mimo to w pamięci potomnych pozostała głównie, jako partnerka Marii Dąbrowskiej. I chociaż tytuł biografii napisanej przez Sylwię Chwedorczuk nawiązuje do relacji obu pisarek autorka przywraca Annie należne miejsce w historii literatury.
Od dzieciństwa była Anna (masywna postać nie pozwala nazwać jej Anią) indywidualistką. Wychodząc za mąż sprecyzowała swoje oczekiwania; nie chciała być kurą domową, gosposią, kucharką, panią od robienia zakupów i sprzątania, chciała poznawać świat i ludzi, opisywać swe spostrzeżenia, chciała się rozwijać twórczo. 
W tamtych czasach była to odważna deklaracja, zwłaszcza wobec starszego o dziesięć lat małżonka, Jerzego Kowalskiego, profesora Uniwersytetu Lwowskiego. Na szczęście mąż rozumiał i podzielał poglądy żony. Początek związku przedstawiał się niczym sielanka; podobne doświadczenia samotnego dojrzewania, wspólne podróże i plany. Pierwszy wspólny dom zapełnia się gośćmi. Kowalscy prowadzą bujne życie towarzyskie. Maria Kuncewiczowa po latach wspomina w liście owo profesorsko – burżujskie mieszkanie, które … miało dionizyjską atmosferę. ... Pamiętam, jak patrzyłam z mego łóżka-tapczanu przez szeroko otwarte drzwi na Was dwoje przy śniadaniu i myślałam sobie; mam gorączkę i wydaje mi się, że to widzę, że przecież czytam rozdział powieści; ale po jakiemu? Po grecku? Po francusku Nie mam pojęcia, ale jeżeli to są żywi ludzie, to ich życie jest nietutejsze, helleńsko - Anatolo-France`owskie. To samo jest w Pani książkach. To jest życie poprawione, widziane przez olbrzymi obszar wiedzy i przez temperament słoneczny. (str. 78). Anna jednak coraz częściej czuła się niespełniona. Podczas licznych podróży służbowych Jerzego wpadała w wir zajęć domowych i nie mogła znaleźć sposobu realizacji ambicji pisarskich. Doskwierał jej brak możliwości zarobkowania, nie podobała się rola kobiety zależnej od męża. Nie spełniała się też w miłości, którą Jerzy traktował, jako połączenie aktu fizycznego z przyjaźnią. Anna zarzucała mu, że jego jedyną miłością jest praca. 
Pierwsze próby literackie
Liczne podróże stają się przyczynkiem do napisania wspólnej powieści. Pierwsze napisane przez małżonków książki nie zostają przyjęte entuzjastycznie. Sporadycznie zdarzają się jednak przyjazne recenzje. Maria Czapska o drugiej z książek spółki małżeńskiej Mijają nas pisze, że porusza ważne tematy i ukazuje niełatwy los zmagającego się z przeciwnościami człowieka (podkreśla ton dowcipnego sceptycyzmu i łagodnej ironii – str. 94).
Pisanie jest jedynym sposobem na życie dla Anny. Nie załamują ją niepochlebne krytyki, bo wie, że to jedyna możliwość realizacji swego losu poza zwykłymi koleinami pozostawania w sferze przeciętności (str. 100).
Paradoksalnie to wojna sprawia, iż Anna lepiej przystosowuje się do rzeczywistości niż Jerzy, bowiem zmuszona jest zarabiać i zyskuje dzięki temu pewną niezależność. A jednocześnie coraz bardziej oddala się od męża, który jest samotnikiem i dobrze się czuje sam ze sobą.
Anna i Maria
Sporą część biografii stanowi wzajemna relacja Anny i Marii. Nie była to łatwa relacja. Pomijając fakt, iż obie miały partnerów (jedna towarzysza życia Stanisława Stempowskiego, druga męża, a także  dziecko), obie były zaborcze, miały trudne charaktery, literackie ambicje i bywały dla siebie okrutne. Odniosłam wrażenie, że Maria była bardziej zaborcza w tej relacji. Nie spodobała mi się jej samolubność (sugerowanie partnerce porzucenia męża, kiedy sama opiekowała się Stempowskim, a także wpędzanie w poczucie winy z powodu zajścia w ciążę przez Annę). Nie podobały mi się również docinki Marii sugerujące brak talentu Anny, był to cios poniżej pasa dla niewierzącej w swój literacki sukces partnerki. Gdyby jednak nie było między nimi uczucia związek nie przetrwałby tyle lat. Od listopada 1945 r. do stycznia 1948 r. (czyli w przeciągu 2 lat i trzech miesięcy) wymieniły ze sobą ponad trzy tysiące stron listów. Odpychały się i przyciągały jednocześnie. Panie zamieszkały razem dopiero w 1954 r. i mieszkały wspólnie kilka lat. I to, co mogłoby się wydawać wspólnym dążeniem okazało się udręką. I to nie tylko z powodu obecności Tuli, która irytowała Marię, ale z powodu różnicy charakterów i oczekiwań (Anna potrzebowała ciszy i skupienia, Maria towarzystwa i gwaru). 
Wrocław
Biografia przybliża postać Anny, ale też przybliża środowisko, w jakim obracali się Kowalscy; najpierw Lwów, potem Warszawę, powojenny Wrocław (w którym Anna mieszkała do 1954 r.) i znowu Warszawę. Ciekawy wydał mi się opis Wrocławia (może dlatego, iż o Lwowie czy Warszawie czytałam już wcześniej sporo, a z Wrocławiem spotkałam się po raz pierwszy). 
Wrocław w momencie zakończenia wojny jest zrujnowanym miastem, w którym wciąż mieszkają Niemcy i stacjonują Oddziały Armii Czerwonej. Gdy w sierpniu 1945 r. na konferencji poczdamskiej zapada decyzja o przekazaniu Polsce Śląska, do Wrocławia zaczyna napływać ludność z Polski Centralnej, Wielkopolski oraz wysiedleńcy z kresów Wschodnich, wśród których przeważają mieszkańcy Lwowa oraz Wileńszczyzny. W bliskim sąsiedztwie mają odtąd żyć nieznające się wcześniej grupy, kultywujące różne zwyczaje, wywodzące się z rożnych środowisk i sfer społecznych. Jedną z nich są profesorowie i asystenci akademiccy, którzy biorą na siebie ciężar utworzenia w mieście politechniki i uniwersytetu. (str.192). Rektor połączonych uczelni powierza Kowalskiemu stanowisko dziekana, organizację Wydziału Humanistycznego i kierowanie zakładem Filologii Klasycznej.
Pejzaż miasta, w którym ma się odrodzić życie naukowe nie napawa optymizmem. Część Wrocławia jest całkowicie zburzona, przybyłych przerażają spalone domy, oczy drażnią niemieckie napisy, wszechobecne śmieci, porzucony sprzęt wojskowy, rozbite witryny sklepowe. Jeszcze w połowie stycznia 1945 r. miasto było nietknięte wojną, ale gdy Armia Czerwona podeszła do jego granic, Niemcy uczynili z Breslau, który i tak spodziewali się utracić,, broniącą się twierdzę. W beznadziejnej walce w gruzach legły całe dzielnice, w tym budynki, w których mieściły się ważne miejskie instytucje, ponieważ obrońcy nie zważając na zabytki i cenne budowle, organizowali w nich punkty dowodzenia, rozmieszczali stanowiska artyleryjskie i obserwacyjne, organizowali składy amunicji- stawały się więc one celem ataku nacierających wojsk sowieckich. Żołnierze niemieccy sami także wyburzyli część kamienic w centrum miasta po to, by utworzyć na powstałym w ten sposób placu lotnisko. Zaciekłe walki o miasto doprowadziły do tego, że Wrocław w chwili zakończenia wojny był jednym z najbardziej zniszczonych miast Europy. (str. 193).
Pisarka
We Wrocławiu powstają pierwsze docenione przez krytyków samodzielne twory literackie. Anna realizuje się krótkiej formie, pisze głównie opowiadania. Zawierają one sporo wątków autobiograficznych. Styl Kowalskiej jest prosty, oszczędny, a jednocześnie pełen treści, jak piszą krytycy. Opowiadania greckie życzliwie przyjmują Hanna Mortkowicz - Olczakowa i Jarosław Iwaszkiewicz. Olczakowa pisze - Zdumiewający jest fakt, że taka właśnie proza, z całą świeżą i gwałtowną siłą ekspresji, z treścią swą ludzką i dramatyczną, gorzką i rewolucyjną prawdą o człowieku potrafiła się jeszcze pojawić wśród uproszczeń i szablonów wspomaganych dziś przez opinię oficjalną (str. 246). Iwaszkiewicz - Przeczytałem ją natychmiast od deski do deski i tylko żałowałem, że taka krótka. Szereg zwartych dramatów, z których każdy dałby się rozwinąć na cały tom. I to nadzwyczajne wyczucie południa, ten dokładny obraz kraju narysowany szczegółami, które tworzą z opowiadań Pani małe arcydzieła. (str. 246-247). Entuzjastycznie wypowiadają się Julian Przyboś i Andrzej Kijowski.
Dziś w bibliotece wojewódzkiej w Gdańsku nie ma ani jednego egzemplarza Opowiadań greckich, a z całej twórczości Anny Kowalskiej wypożyczyć można jedynie Dzienniki. Jest też parę artykułów na temat Safony autorstwa Kowalskiej, samej Safony brak.
Maria Dąbrowska za najlepszą książkę Anny uważa Na rogatce (wspomnieniową książkę o matce). Jerzy Stempowski uważa ją za arcydzieło.

Książka Sylwii Chwedorczuk to jedna z lepszych przeczytanych przeze mnie ostatnio biografii o interesującej, zapomnianej pisarce. To wnikliwe studium postaci niezwykle obiektywne spojrzenie na kobietę, człowieka, literata, pisane z sympatią ale bez stawiania na piedestale. 
Cytaty pochodzą z książki Kowalska ta od Dąbrowskiej wydanej przez Marginesy w 2020 r.
Przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny