Łączna liczba wyświetleń

środa, 24 stycznia 2024

Śmierć na Wenecji Maryla Szymiczkowa

Od lektury ostatniej powieści duetu Dehnel i Tarczyński (znanego jako Maryla Szymiczkowa) minęło kilka dobrych lat i choć Złoty róg przeczytałam z ciekawością to muszę przyznać, że formuła opowieści nie bawiła mnie już tak jak podczas wcześniejszych lektur książek z serii profesorowa Szczupaczyńska na tropie. Owszem było ciekawie, ale miałam wrażenie, że ten sposób pisania nieco się oczytał, a pewne postacie wplatane są w treść na siłę. Dlatego też nie paliłam się do sięgania po kolejną, piątą już książkę przygód śledczych samozwańczej pani detektyw. Jednak po rekomendacji dwóch Małgorzat (jednej znanej wirtualnie, a drugiej całkiem realnie) książka znalazła się na półce w oczekiwaniu na swoją kolej. A ta przyszła dość szybko w stosikowym losowaniu u Anny, a lektura została pochłonięta w przeciągu dwóch dni i połowy nocy.

W mojej ocenie Śmierć na Wenecji poziomem dorównuje Tajemnicy Domu Helclów, a nawet ją przewyższa. Kryminał retro ponownie osadzony jest mocno w Krakowie, co jest niewątpliwe jego ogromnym atutem. Kraków ma bowiem w moim (i jak sądzę nie tylko moim) sercu miejsce szczególne. Rzecz dzieje się w 1903 r. podczas wielkiej powodzi. która zalała Błonie, park Jordana, ulice Wolską, Zwierzyniecką, Smoleńsk, Retoryka, Garncarską, Koletek, św. Agnieszki i kościół na Skałce. Profesorowa Szczupaczyńska sobie tylko może podziękować, za to, iż znalazła się w jej centrum, bowiem po kilkudziesięciu latach mieszkania w kamienicy Pod Pawiem na świętego Jana zamarzyło jej się mieszkanie bardziej nowoczesne, z wygodami, no i przede wszystkim z wanną. 
Kamienica Pod Śpiewającą Żabą
… coraz częściej była zapraszana przez znajomych i krewnych do mieszkań poza pierścieniem Plant; a to na Piasek, a to na Nowy Świat. Wydawało się, że nikogo już nie zawstydza wyprowadzka na takie rubieże; mieszkania były tam wyższe, jaśniejsze, wygodniejsze. Od czasów pamiętnej wizyty ….. w Domu Egipskim coraz częściej popatrywała w tamte okolice, na ulicę Retoryka, gdzie dobrą dekadę temu nad malowniczą rzeczką Rudawą wybudowano całe mnóstwo efektownych, nowoczesnych kamienic. Celował w tym szczególnie pan Talowski, człowiek niełatwy, ale architekt wzięty i pomysłowy, który nie tylko dom własny (zawsze stanowiący dla architektów rodzaj witryny sklepowej, w której prezentują swój kunszt), ale bez mała każdy budynek projektował, jako romantyczne zamczysko z gotyckiej powieści, pełne maszkaronów, zwierząt, wieżyczek i fantazyjnych szczytów, albo przynajmniej – renesansowe palazzo.(str.23) 
Kamienica pod śpiewającą żabą- detal

Kiedy więc w kamienicy Pod Śpiewającą Żabą zaprojektowanej przez pana Talowskiego opróżniło się mieszkanie na drugim piętrze pani profesorowa tak długo wierciła dziurę w brzuchu małżonka, aż ten niechętnie, ale wyraził zgodę na przenosiny. Nowoczesny, ale wykwintny dom, przyzwoici lokatorzy, zaraz obok można odetchnąć pełną piersią na Błoniach. Niby w mieście, a jak na wiledżiaturze. I jeszcze uroczy narożny, zwieńczony strzelistą iglicą wykusz, w którym .. stała [profesorowa] wykusz dający znakomity widok na krzyżujące się ulice i strzeliste mosty spinające brzegi głębokich kanalików, przy których wznosiły się piękne kościoły oraz pałace arystokratycznych rodzin. Porośnięta gęstą winoroślą fasada kamienicy odbijała się w wodzie niczym pałac w Canal Grande. (a profesorowa stałą niczym wenecka dogaressa..- str. 23-23)
Kamienica pod śpiewającą żabą od strony narożnej (z wykuszem który zachwycił tak Zofię)
Jak wiadomo kamienica Pod śpiewającą żabą mieści się na ulicy Retoryka (gdzie znajdują się też trzy inne kamienice projektu pana Talowskiego) tak więc, kiedy w lipcu 1903 roku wody Rudawy i Wisły zalały okoliczne ulice profesorowa mogła zająć się swoim ulubionym zajęciem; siadła w oknie i obserwowała, a jej bacznej uwadze nic nie umknęło. A zwłaszcza pływające w wodzie na Wenecji męskie ciało. Zofia nie byłaby sobą, gdyby natychmiast nie rozpoczęła śledztwa. Dostojna  matrona, żona profesora uniwersytetu krakowskiego poza prowadzeniem domu, a prawdę mówiąc poza nadzorowaniem służącej Franciszki i pilnowaniem mężowskiej diety niewiele miała do roboty, a zatem pojawienie się zwłok przyjęła niemal z entuzjazmem (w końcu, jeśli zwłoki musiały się pojawić, to nie mogły znaleźć właściwszego miejsca, aby wypłynąć). Pani profesorowa miała okazję, aby wysilić swe szare komórki i rozwiązać zagadkę. Wydawać by się mogło, iż powódź w postaci stojącej na ulicach wody o wysokości paru metrów będzie przeszkodą dla dystyngowanej damy. A jednak, kiedy w grę wchodzi śledztwo okazuje się, że pływanie w balii czy pojemniku po kiszonej kapuście nie może stanowić najmniejszej trudności. Podobnie, jak udanie się do gniazda rozpusty, siedliska dekadencji w Jamie Michalikowej, którą upatrzyli sobie na miejsce spotkań nie tylko różnej maści artyści, ale także o zgrozo panowie, którzy szczególny pociąg czuli do innych panów.
Fragment kamienicy pod osłem
Po raz kolejny Zofia Szczupaczyńska wchodzi na wyżyny intelektu, umiejętnie łącząc fakty, a dzięki prowadzonemu dochodzeniu (przesłuchaniom, rozmowom i eksperymentom śledczym) udaje jej się to, co nie udało się policji, odkrycie prawdy. A wszystko to czyni, jak zwykle w tajemnicy przed małżonkiem.
W tle jest Kraków z początku XX wieku, miasto, które ku zgryzocie jego dawnych mieszkańców staje się aż nazbyt nowoczesne, na ulicach pojawiają się automobile rozwijające zawrotną prędkość, przestępczość szerzy się niemożebnie, młodzież nie szanuje Ojca Świętego, a władze nie są przygotowane na wylewy rzek. I kiedy połowa Krakowa tonie w szaroburych wodach, druga połowa prowadzi codzienne życie.
Wisłą płyną porwane przez fale chaty, szopy, stodoły, a nawet budynki z cegielni z Przegorzał, tymczasem po drugiej stronie miasta, w teatrze, jak gdyby nigdy nic grają Traviatę Verdiego. Ktoś obok narzekał na to, że wiledżiatura w tym roku wyjątkowo nieudana, że ludzie wracają z Rabki i Zakopanego rozczarowani i w podłym nastroju. Inna pani sarkała, że deszcze niszczą kapelusze. (str.45).

Kamienica Festina lente (spiesz się powoli) ul. Retoryka
Wenecja to krakowska ulica, ale też Kraków zalany wodami rzek w powieści nie raz przypomina Wenecję licznymi na wiązaniami do wód kanałów, porównaniem jednostek pływających do gondol, a profesorowej do dogaressy. Błyskotliwy, uszczypliwy humor, nawiązania do współczesności i doskonałe osadzenie w czasie i miejscu sprawiają, iż lektura jest wciągająca, rozśmieszająca i pouczająca. Czyta się lekko, szybko, a lekturze towarzyszą wybuchy śmiechu. Polecam gorąco.
Kamienica pod osłem Talowskiego ul. Retoryka (z mottem Każdy jest kowalem swego losu)
Ponieważ kamienice Talowskiego wywołały zainteresowanie części czytelników podaję link do wpisu Ady, od którego zaczęło się moje zainteresowanie Talowskim i jego kamienicami. Przepiękny wpis i cudowny blog Ady o Krakowie, życiu, sztuce. Link do wpisu o kamienicach Talowskiego

sobota, 20 stycznia 2024

Na wystawie Olgi Boznańskiej w Gdańskim Ratuszu ze wspomnieniem wystawy krakowskiej

Autoportret z kwiatami 1909
Po raz pierwszy piszę o wystawie, która potrwa jeszcze przez parę miesięcy. Dotychczas pisałam post factum. Często wizytę na wystawie odkładałam do ostatniej chwili. Tym razem odwiedziłam ją w drugim tygodniu trwania. Lubię malarstwo polskie z przełomu XIX i XX wieku, choć nie przepadam za portretami. Dlatego szłam z ciekawością, ale bez ekscytacji. Boznańska malowała bowiem głównie portrety. Oczywiście nie byle jakie portrety, miały one przedstawiać duszę i wnętrze modela, być prawdziwe, nawet, gdyby nie odpowiadało to zamawiającym. Nie miała zamiaru schlebiać ich gustom. Malarka twierdziła, że w każdym jest wewnętrzne piękno, a ona próbowała je wydobyć. I muszę przyznać, że jej się to udało. Nawet sama Boznańska, która często malowała swoje autoportrety, a nie była piękną kobietą wygląda na nich interesująco. Musiała być osobą interesującą, skoro w pracowni odwiedzało ją wielu gości, w większości mężczyzn. Poza zwykłą ciekawością, jaką jeszcze wówczas budziła kobieta, która samodzielnie zarabia na życie lubili ją obserwować przy pracy. Poza portretami często malowała kwiaty. To zawsze wdzięczny temat. Z rzadka pojawiał się jakiś pejzaż (fragment pejzażu) czy wnętrze pracowni albo martwa natura. I właśnie te obrazy podobają mi się najbardziej.
Moje wrażenia są chaotycznym zapisem chwili, nie uporządkowane wg klucza chronologii, czy miejsca tworzenia.
A skoro stworzyła tak wiele portretów to zacznę od nich. 
Dwa moje ulubione to:
Po pierwsze - wielki nieobecny na gdańskiej wystawie, czyli Portret dziewczynki z chryzantemami. Pamiętam ciekawy spot filmowy reklamujący krakowską wystawę prac Olgi z przełomu 2014 i 2015 r.. W sto pięćdziesiątą rocznicę urodzin artystki zgromadzono ponad 170 obrazów. Spot wyświetlany między innymi w krakowskiej komunikacji miejskiej przedstawiał postać rudoblond, w szarej sukience z chryzantemami w rękach dziewczynki, która idąc przez galerię dochodzi do pustej ramy obrazu aby weń wejść i stać się Portretem dziewczynki z chryzantemami. Plakaty z reprodukcją portretu zdobiły całe miasto.
Portret dziewczynki z chryzantemami


Powtórzę tu opis, który już prezentowałam wcześniej z albumu z serii Wielkie muzea wydawanym przez Rzeczpospolitą poświęconego krakowskim zbiorom. .. w tym portrecie zerwała malarka z obowiązującą w XIX wieku konwencją przedstawiania dzieci - zwykle w salonowych wnętrzach, z lalkami i bukiecikami kwiatów, wystrojonych. Stworzyła niepokojący wizerunek samotnej, nieznanej dziewczynki stojącej na tle srebrnoszarej ściany w sukience stalowej barwy pozbawionej ozdób. W jasnej okolonej rudoblond włosami twarzy świecą ciemne oczy, którymi intensywnie wpatruje się w widza. ...To już nie dziecko, lecz jeszcze nie kobieta. Z obrazu emanuje przeczucie kobiecości, budząca się świadomość i pierwsze wtajemniczenia. Subtelne gradacje szarości oraz kontrast jasnej cery i włosów z czernią oczu, nastrój smutku i tajemnicy sprawiają, że Dziewczynkę z chryzantemami uznano za arcydzieło polskiego modernizmu.
Po drugie - znajdujący się na gdańskiej wystawie portret Jadwigi z Sanguszków Sapieżyny, nobliwej starszej damy. W momencie powstania obrazu w 1910 roku portretowana miała osiemdziesiąt lat. Upływ czasu widać na zmęczonej twarzy, smutnych oczach, ciężkich opadających powiekach i wąskich zaciśniętych ustach. Chce nadal uchodzić za osobę silną i zdecydowaną, ale czas jest bezlitosny. Ubrana w czarną suknię wygląda dostojnie, a jednocześnie niezwykle krucho i budzi uczucia opiekuńcze, jakie wywołują w nas starsi ludzie. Sama malarka miała o niej napisać „księżna, jak biedne, małe chore kurczątko”. A mnie przychodzi na myśl wiersz Muzeum Szymborskiej odnoszący się do naszej rywalizacji o przetrwanie z rzeczami (a jaki ona upór ma, a jakby ona chciała przeżyć). Jadwiga była żoną księcia Adama Stanisława Sapiehy. Miała z nim szóstkę dzieci. Jej siostra Helena utrzymywała wieloletni romans ze szwagrem, z którym miała dwójkę dzieci. Jedno z nich Jadwiga zgodziła się uznać za swoje i wychowywała wraz z własnymi dziećmi. Kiedy patrzy się na tę damę ogarnia nas tkliwość i chęć przytulenia starszej pani i nieuchronnie pojawia się myśl o przemijaniu. To świadectwo długiego, bogatego, dumnego, ciężkiego, bolesnego życia. 
Portret Jadwigi z Sanguszków Sapieżyny 1910 r.

Tu wyraźniejsza wersja ze strony wikipedii
Gdańska wystawa Olgi Boznańskiej w Ratuszu zgromadziła ponad pięćdziesiąt prac. Wszystkie pochodzą z Krakowskiego Muzeum Narodowego. W przeważającej mierze są to portrety (w tym dwa autoportrety).
Interesujące są dwa przedstawiające Józefa Czajkowskiego - malarza, architekta, projektanta sztuki użytkowej, a prywatnie jedyną miłość Olgi (człowieka, który nie doczekawszy się jasnej deklaracji odnośnie przyszłości związku zerwał narzeczeństwo). Portrety powstałe w odległości dwóch lat (1892 i 1894) sprawiają wrażenie, jakby przedstawiały dwie różne osoby, na jednym Józio wygląda jak młodzieniec, na drugim Józef jest poważnym panem w średnim wieku. Początkowo myślałam, że ma to związek z widzeniem przedmiotu uczuć po rozstaniu, a jednak nie. Rozstanie nastąpiło kilka lat później (1900), kiedy rozżalony Józio nie mógł wybaczyć wybrance braku decyzji i chyba potrzeby samodzielności. Artysta i małżeństwo to rzadko się sprawdza. Wcześniejszy portret powstał w roku poznania, więc widziany był oczami zakochanej kobiety w chwilach pierwszego uniesienia. Może bardziej idealizował obiekt uczuć.


Portrety Józefa Czajkowskiego 1892 i 1984
Z pozostałych wizerunków zwróciłam uwagę na portret ojca malarki (wygląda dostojnie, poważnie, zdecydowanie. Był inżynierem, człowiekiem kulturalnym, nie lubił adoratorów swych córek, niewiele więcej o nim wiemy), Feliksa  Jasieńskiego (krytyka sztuki i kolekcjonera, znanego z tak wielu malarskich wizerunków), a także malarki Thomasson (o której trudno znaleźć jakiekolwiek wzmianki w internecie, wygląda, że dziś najbardziej jest znana z tego, że pozowała Boznańskiej).
Portret ojca 


Portret Feliksa Jasieńskiego

Portret malarki Thomasson

Mój wzrok przykuł też portret kobiety - Cyganka z 1888 r. To jedno z wczesnych dzieł Olgi moim zdaniem niezwykle udane. Obraz powstał w Krakowie, mimo iż Olga od 1886 r. studiowała w Monachium. W Krakowie kobiety nie miały (jeszcze kilka lat) takiej możliwości. Podoba mi się ta lekko przekrzywiona głowa opasana niebieską materią i lekko obnażone popiersie przepasane czerwoną suknią. Podoba mi się połączenie kolorów- monochromatyczne beże i popiele na jasnym tle z wyrazistym kolorem sukni i niebieską przepaską na włosach. Ciekawa twarz modelki sprawia, że nie mija się jej obojętnie. To nietypowy dla Olgi portret, kolejne są bardziej rozmyte, nie tak wyraźne, są jakby za zasłoną z mgły lub tiulu. Nietypowy to portret także z uwagi na częściowe obnażenie modelki. I ten czerwony kolczyk niczym owoc porzeczki na koniuszku ucha. I zadarty nosek.
Cyganka 1888

Boznańska nie lubiła malować pejzaży, bała się, że ktoś obcy przysiądzie się do niej i będzie oceniał jej prace. Po za tym - krajobrazu nie można posadzić na kanapie i kazać mu kilkanaście razy przychodzić do pracowni (mawiała artystka jak podaje Angelika Kuźniak w Boznańska Non finito). Widoku z okna pracowni nie można nazwać pejzażem, ale jest jakimś jego fragmentem. Ten widok zwrócił moją uwagę już na krakowskiej wystawie. Namalowany został w 1912 roku z okna krakowskiej pracowni przy ul. Piłsudskiego (dawnej Wolskiej 21). Zabudowane podwórze widziane poprzez gałęzie drzew ma dość ponury klimat, szarości i brązy w połączeniu z ostrymi gałęziami oddają przygnębienie, jakie wywołuje małe, smutne, klaustrofobiczne podwórko. Obraz oddaje stan ducha malarki, która nie lubiła wracać do Krakowa uważanego przez nią za małe prowincjonalne i pozbawione życia miasto. Ale jeśli ten widok jest przygnębiający, to cóż dopiero powiedzieć o Widoku z pracowni powstałym w 1900 r. - szaro- bury budynek widziany za częściowo ukruszonym murem, budynek pozbawiony okien i drzwi i jedna naga gałąź drzewa. To dopiero jest przygnębiający widok. Rok 1900 to rok zerwanego narzeczeństwa. Może widok za oknem poza zwykłym przygnębieniem wywołanym wizytą w w nielubianym Krakowie oddaje też przygnębienie związane z rozstaniem z mężczyzną, którego kochała i który był dla niej ważny do końca życia. O ile portrety dużo mówią o portretowanych, o tyle wnętrza i widoki z okna oddają stan ducha malującej.
Widok z okna pracowni (krakowskiej) 1912

Widok z pracowni 1900

Jakże odmienny w nastroju jest obraz Wnętrze (zwany też wnętrzem krakowskiej pracowni) pochodzący z 1906 r. Zapewne to kwestia pory roku, zielonego, pełnego liści drzewa za oknem, a może większe zakotwiczenie we wnętrzu. Firanka, kwiaty o wyrazistej barwie stojące na każdej wolnej powierzchni, lustro odbijające światło i widok wnętrza sprawiają, że nie czuć tu niepokoju i klaustrofobii. Jest przytulnie i bezpiecznie. Bardzo lubię obrazy przedstawiające okna, ten kontrast pomiędzy tym co wewnątrz (poczuciem bezpieczeństwa) a tym co zewnątrz (czyhającymi pułapkami), a jednocześnie rozdźwięk pomiędzy wewnętrznym zamknięciem i zniewoleniem w opozycji do poczucia swobody i wolności na zewnątrz. A może jest to świadomość bezpiecznego bycia tu i teraz z możliwością wyjścia na zewnątrz w każdej chwili. Takie pierwsze skojarzenia.
Wnętrze 1906 (zdjęcie nie oddaje całej pogody obrazu, jest prześwietlone)

Inne światło, inny obraz, choć ten sam

Poza wnętrzem pracowni krakowskiej jest też Wnętrze pracowni paryskiej z 1908 r. Elegancki salon ze znajdującym się na pierwszym planie fotelem, za nim leżanka przykryta miękką materią, obrazy na ścianach i domowe sprzęty – wszystko to daje poczucie przytulności i bezpieczeństwa. Dla Olgi pracownia była najważniejszym pomieszczeniem, bo tutaj tworzyła. A bez malowania nie wyobrażała sobie życia. Tutaj też przyjmowała gości. Pracownie malarskie w XIX wieku były częstym motywem obrazów. Od razu przychodzi mi na myśl paryska pracownia Wyspiańskiego. Ciekawe są świetlne refleksy na obrazie pracowni padające na oparcie fotela, leżankę, ściany. Panuje tu cisza jak w świątyni. To w końcu jest świątynia- świątynia sztuki.
Wnętrze pracowni paryskiej 1908

A skoro motyw okna się pojawił to jeszcze jeden obraz z oknem na pierwszym planie. Bretonka powstała w 1890 roku. Siedząca na parapecie otwartego okna młoda dziewczyna jest łącznikiem pomiędzy światem zewnętrznym a światem wewnętrznym. Wnętrze jest tu ledwie zarysowane, rozmyte, jedynie dziewczyna będąca wewnątrz je zapełnia. Świat na zewnątrz z czerwonym murem gotyckiej świątyni wydaje się niezwykle interesujący. On zaprasza, ona się waha. Ale coś mi się wydaje, że zaraz przyjmie zaproszenie wyjścia na zewnątrz.
Bretonka 1890

Nie zabrakło też w gdańskim ratuszu obrazów kwiatów Boznańskiej. Najbardziej pogodne są Nasturcje (Kompozycja z nasturcjami). Wśród szarości i cienia obrazów Olgi tutaj barwa aż krzyczy, ten obraz jest pełen radości, słońca, mimo małej pochmurnej nutki w tle.
Nasturcje (kompozycja z nasturcjami)

Waza z kwiatami stoi na oknie, a za nim widać fragment podwórka. Ten obraz nastraja pozytywnie. Mnie. Może brak znajomości historii dzieła nasuwa mi błędną interpretację. Ale w takim nastroju (pogodnym i słonecznym, wbrew pogodzie za oknem) wychodzę z wystawy. Wychodzę prosto na kawę w ratuszowej kawiarni. A wychodząc napotykam taki widok.
Kawiarnia na ratuszowym dziedzińcu

A ponieważ jutro dzień Babci to przychodzi mi na myśl jeszcze jeden obraz Olgi, który bardzo lubię. Znajduje się w warszawskim muzeum i nosi nazwę Imieniny Babuni. 
Wszystkie zdjęcia, poza zdjęciem Jadwigi z Sanguszków Sapieżyny z wikipedii są mego autorstwa, stąd nie najlepsza ich jakość.

środa, 17 stycznia 2024

Improwizator J. Ch. Andersen

Wydawnictwo Mg rok wyd.2019
Czy wiedzieliście, że Andersen poza pisaniem bajek dla dzieci (przypomnę tu tylko Dziewczynkę z zapałkami, Królową śniegu, Księżniczkę na ziarnku grochu czy Nowe szaty cesarza, a powstała ich ponad setka) pisał także dla dorosłych. Tu taka mała dygresja, jako dziecko uwielbiałam bajki Andersena, ale znałam je jedynie z opowiadań taty, który wieczorami odmalowywał ich treść na dobranoc. Nieco później poznałam je w wersji pisanej z pożyczonej od koleżanki  książki. Oczywiście marzyłam o własnym egzemplarzu Baśni Andersena. Otrzymałam go któregoś roku pod choinką. Odtąd święta bożonarodzeniowe kojarzyły mi się z Andersenem, Kopenhagą i śniegiem. Pamiętam (albo wyobraźnia płata mi figla i takie podsuwa obrazki), że kiedy mama zmywała naczynia po wigilijnej kolacji, ja siedziałam przy choince i zaczynałam lekturę baśni, obok stał talerzyk ze struclą makową i pomarańcze. Nieodłączne wspomnienie świąt lat dzieciństwa.
Okazuje się jednak, iż Andersen poza baśniami, które przyniosły mi spory rozgłos pisywał też dla dorosłych. Wydał wiele wierszy, opowiadań, szkiców, powieści. Improwizator należy do jednaj z najbardziej znanych. 
Nie kopenhaski, ale równie baśniowy widoczek 

Powieści nie można odczytywać w oderwaniu od życiorysu pisarza. Zawarł w niej wątki autobiograficzne, a główny bohater wykazuje duże podobieństwo do samego pisarza. Andersen pochodził z biednej rodziny (syn szewca i praczki, w dodatku alkoholiczki), zajmowała się nim pracująca w przytułku dla chorych babcia. W młodym wieku opuścił dom rodzinny i przeniósł się do Kopenhagi chcąc zostać aktorem, próbował swych sił w teatrze, a także jako śpiewak. Wszystko bez powodzenia. Jednak dzięki wytrwałości i pracowitości został zauważony przez Fryderyka VI. Uzyskał królewskie stypendium, dzięki któremu mógł się dalej kształcić, kontynuować pracę twórczą i rozwijać zainteresowania. Wiele podróżował (Niemcy, Włochy, Francja). Mimo dużego wsparcia finansowego i sporych możliwości nie umiał znaleźć swojego miejsca na ziemi. Kompleksy, skomplikowany charakter, niepewność, nadmierna wrażliwość, egocentryzm sprawiły, iż nie prowadził ustabilizowanego życia, wpadał w stany depresyjne czy melancholię.
Palazzo Borghese
Bohatera powieści  poznajemy, kiedy ma kilka lat. Wychowuje go samotnie matka. Ma co prawda wuja, jest to jednak człowiek cyniczny, żerujący na ludzkim współczuciu, wykorzystujący swoje kalectwo do oszukiwania naiwnych. Mały Antonio dość wcześnie odkrywa w sobie talent poetycki (potrafi pięknie recytować, czy śpiewać historie na zadany temat). Jak sam podkreśla dorośli podsycają jego próżność przekonując go o jego wyjątkowości. Antonio w wyniku splotu okoliczności zostaje sierotą, a następnie wpada w coraz to nowe tarapaty. Karta losu to się odeń odwraca, to znowuż się doń uśmiecha (dostaje się pod opiekę złego wuja, ucieka i znajduje dom u starej nędzarki Domenici, uzyskuje opiekę księcia Borghese, pojedynkuje się z przyjacielem o względy pięknej wokalistki, wpada w sidła zbójców a to dopiero początek jego powikłanych losów). Antonio, na którego drodze los postawił możnych opiekunów (zupełnie, jak w przypadku samego pisarza) nie potrafi jednak nigdzie zagrzać miejsca. Co prawda to splot okoliczności popycha go do ciągłego  poszukiwania szczęścia gdzieś daleko, poza domem biednej opiekunki, ale można odnieść wrażenie, że on sam swoim zachowaniem ten los prowokuje. Być może autor chciał znaleźć dla swego bohatera usprawiedliwienie w postaci fatum, jakie dopada człowieka niezależnie od jego starań, ja jednak nie mogłam pozbyć się przeświadczenia, że to sam Antonio kształtuje swoje życie wciąż uciekając, wciąż poszukując czegoś, co ma mu przynieść radość. Jego życie, mimo tak wielu zdarzeń, mimo tylu możliwości wydaje się niepełne. Jest człowiekiem wrażliwym i utalentowanym, a jednak nieszczęśliwym. 
Kaplica Sykstyńska
Wewnętrznej pustki bohatera nie zapełnia ani poezja (mimo zachwytów nad Boską Komedią Dantego), ani teatr (który odwiedza dla pięknej solistki), ani piękno świata, którego staje się bacznym obserwatorem. Wciąż czegoś mu brakuje; poczucia bezpieczeństwa, jakiego pozbawiło go wczesne sieroctwo, czy wyrwanie z biednego, ale pełnego miłości domu u starej Domeniki, a może miłości. Choć spotyka wiele pięknych, miłych i cnotliwych dziewcząt nie wiadomo, którą tak naprawdę obdarzył uczuciem. 
Rozdarcie bohatera, niemożność znalezienie swego miejsca  kontrastuje z pięknem świata zewnętrznego (świata natury i sztuki). Zyskując możnych opiekunów może być świadkiem karnawałowych zabaw w Rzymie, pięknych ceremonii religijnych na Watykanie, wspaniałych występów operowych, może oglądać przepiękne dzieła sztuki w Palazzo Borghese, podróżować do Neapolu, Herkulanum, Pompei, Amalfi, Capri, Wenecji, oglądać wybuch Wezuwiusza czy burzę w Weneckiej Lagunie. Ale to wszystko mimo swej urody nie ukoi rozdarcia duszy bohatera. 
I ... pojawia się ostatni rozdział, w którym następuje zwrot akcji i zakończenie, w rodzaju ... i żyli długo i szczęśliwie. Niewiele tu zdradzam, bowiem obiektów westchnień Antonio było kilka. Zupełnie mi to zakończenie do powieści nie pasuje, wygląda, jakby autor nie miał pomysłu, co zrobić z tym cały czas miotającym się bohaterem.  
Bernini w Palazzo Borghese
Zaletą książki są piękne plastyczne opisy XIX wiecznej Italii, jej kultury, obyczajów, życia społecznego. Kiedy narrator pisze o wyścigach koni na Corso to słyszymy ich galop, słyszymy gwar, okrzyki, widzimy barwną maskaradę uczestników, kiedy pisze o wspinaczce na Wezuwiusza czujemy gorąc pod stopami i żar bijący w twarz, a kiedy opisuje burzę na lagunie słychać grzmoty i widać  błyskawice na niebie. Lektura momentami jednak staje się nużąca, kiedy autor stosuje nazbyt rozwlekłe metafory.
Improwizator to powieść ciekawa, choć nie najlepsza. Warta poznania choćby dlatego, że to inny rodzaj twórczości bajkopisarza. Dla wielbicieli Włoch interesującym będzie poznanie miejsc, które dziś wyglądają zgoła inaczej oraz poznanie zapomnianych już zwyczajów. 
Na zakończenie zacytuję tu dwa fragmenty powieści. Pierwszy dotyczy Boskiej Komedii Dantego, a równocześnie i mojego od dawna dysonansu związanego z nauką chrześcijańską.
Na widok owych szlachetnych mężów, którzy nie zaznawszy błogosławieństwa chrześcijaństwa, tutaj znaleźli mieszkanie- napełniły się oczy moje łzami. Homer, Sokrates, Brutus, Wergiliusz i inni najlepsi i najszlachetniejsi mężowie starożytności zostali na zawsze wyłączeni z raju. To mnie nie zadowoliło! Choć Dante urządził wszystko to pięknie i wygodnie, jak tylko w piekle być może, to pobyt w nim był jednak niedolą męczarni, tęsknotą bez nadziei zbawienia. Należeli oni do potępionych. Otaczały ich głębokie kałuże piekielne, gdzie jęki potępieńców tchnące jadowitą parą i zaraźliwymi wyziewami kipiały bezustannie ogromnymi bąblami. Nie mógł Chrystus, gdy zstąpił do piekieł, nim zasiadł na prawicy ojca swego, wyprowadzić tych wszystkich z doliny płaczu? Mogła miłość jego czynić wybór pomiędzy równo nieszczęśliwymi? Zapomniałem zupełnie, że to wszystko tylko poezja. (str.65).
Na Wezuwiuszu (widok w głąb krateru)
Drugi to wizyta w Kaplicy Sykstyńskiej podczas której Antonio bardziej jest zainteresowany dziełem Michała Anioła niż lekcjami ze starych ksiąg i ja mu się wcale nie dziwię.
Zaczęto lekcje, lecz niepodobna mi było utrzymać oczu na martwych głoskach księgi. Zwróciłem je razem z myślą na ów cudowny świat, który Michał Anioł na ścianach i sklepieniu farbami przedstawił. Podziwiałem jego sybille i arcypięknych proroków, z których każdy z osobna podaje treść do obszernego dzieła o sztuce. Moje oczy napawały się tymi wspaniałymi rysunkami i widokiem pięknych chórów anielskich. Nie były to dla mnie obrazy martwe, o nie. Wszystko oddychało życiem! Drzewo wiadomości dobrego i złego, pod którym Ewa podaje Adamowi owoc zakazany; wszechmocny Bóg unoszący się nad wodami, nie jak dawniej przedstawiali go malarze, przez aniołów unoszony, ale przeciwnie, gromady aniołów na szacie swojej unoszący. Wprawdzie oglądałem już te obrazy nie raz przedtem, ale nigdy takiego na mnie nie zrobiły wrażenia jak w tej chwili, gdy umysł mój podniesiony był do egzaltacji, liczne zgromadzenie, a zapewne i liryczny polot mej myśli sprawiły, że na wszystko spoglądałem ze strony czysto poetycznej. (str. 125).
Grota na Capri
Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny.

niedziela, 7 stycznia 2024

Muzeum historii sztuki w Wiedniu (część II)

 

Pomnik Marii Teresy z Muzeum Historii Sztuki (w tle)

Wielość dzieł sztuki w Muzeum nie pozwoliła wyczerpać tematu nawet przedstawiając go w tak skrótowy sposób. Stąd wpis kolejny.
Obrazy Caravaggia podziwiam od czasu kiedy oglądałam je w rzymskich świątyniach. To tam powinny się znajdować, w miejscach, dla których zostały stworzone. Nie wiem, czy Caravaggio był osobą wierzącą, w tamtych czasach chyba trudno byłoby nie być takową, ale na pewno świetnie znał Nowy Testament. Jego obrazy wskazują, iż doskonale znał biblijne przesłanie. Ich tematyka doskonale wpisuje się w sakralne otoczenie. Nie podzielali tego zdania dawni włodarze świątyń, dla których pokazanie w roli świętych zwykłych, prostych ludzi, często ze społecznego marginesu było nie dopuszczalne, a nawet bluźniercze. Znana kurtyzana w roli najświętszej panienki, czy uliczny nędzarz, jako apostoł lub święty to budziło oburzenie i sprzeciw.
Cierniem koronowanie Caravaggio
A jednak z czasem obrazy Michelangelo da Merisi (bo tak się nazywał malarz) coraz częściej zaczęły zdobić kościelne wnętrza. Dziś są one magnesem przyciągającym ludzi do odwiedzin świątyń, w których wiszą.  Sama podchodziłam kilkakrotnie do Santa Maria del popolo (Matki Boskiej wszystkich ludzi - piękne wezwanie), czy Bazyliki Sant` Agostino. Godziny otwarcia rzymskich kościołów to dla mnie zagadka do dziś, mimo wywieszonej informacji na kościele, czy w necie kilka razy odbijałam się od drzwi. W muzeum wiedeńskim znajduje się obraz Cierniem koronowanie Caravaggia. Obraz powstał w 1603 roku. Ma wymiary 127 na 165 centymetrów, czyli jest to dość duże dzieło, choć na monstrualnych kościelnych ścianach mogłoby ginąć. W scenie koronowania cierniem nie ma nic z boskości, a jest wiele z człowieczeństwa. Umęczony i poniżony człowiek z przechyloną na bok głową, na które twarz pada światło budzi nasze współczucie. Oprawcy, których twarze częściowo schowane są w cieniu są tu mniej ważni. Ich twarze są bez wyrazu, jakby mówili - my tylko wykonujemy rozkaz. Podobnie pilnujący zdarzenia żołnierz obojętnie patrzący na scenę. Słabość Jezusa-człowieka sprawia, że całym sercem jesteśmy z nim i chętni wyrwalibyśmy narzędzia męki z rąk tych, co nie wiedzą co czynią. W obrazach Caravaggio światło zawsze pada na ten fragment obrazu, na który malarz chce zwrócić naszą uwagę. Lubię Caravaggia za wprowadzenie pierwiastka ludzkiego do jego obrazów. Lubię też światło na jego obrazach, światło, które nazwałam boskim, bo uwypukla to co dobre, a skrywa to co złe. To ono sprawia, że Caravaggio jest niepowtarzalny.
Pieta Annibale Caracci
W tym samym czasie co Koronowanie cierniem powstała Pieta Annibale Carracci. Dziś Annibale jest mniej znany niż Caravaggio, czy Rafael, ale w czasach, kiedy żył i tworzył musiał cieszyć się dużym powodzeniem, o czym świadczy choćby to, że został pochowany w rzymskim Panteonie (tak przynajmniej podaje Internet). Jeśli to prawda świadczyłoby to o ogromnym poważaniu, jakim mógł się cieszyć za życia. W Panteonie pochowano niewielu Rzymian, w tym Rafaela i dwóch pierwszych władców zjednoczonego królestwa Włoch Wiktora Emanuela II i Umberta I. O Annibale dobrze wyrażali się i Caravaggio i Bernini - dwaj najwięksi przedstawiciele świata sztuki XVII wieku. Pieta powstała w latach 1603-1604 i ma wymiary 41 na 60,8 cm. W Piecie Carracciego układ ciała Chrystusa przypomina układ przyjęty przez Michała Anioła w watykańskiej piecie; bezwładne ciało osuwające się na kolanach matki, opadająca ręka, głowa odgięta do tyłu. Ciało Jezusa pozbawione jest oznak męki pańskiej, poza raną w boku przebitym włócznią. Nowością jest umieszczenie Jezusa i jego Matki nie na środku obrazu, a nieco po lewej stronie obrazu. Światło pada na bezwładne ciało Jezusa i twarz Maryi. Strona prawa skryta jest w cieniu, sprawia wrażenie zimnej i pustej. Maria opiera się o twardą, kamienną bryłę. Sarkofag? Twarze Chrystusa i Matki są umęczone cierpieniem. Stojące za Maryją aniołki próbują ją pocieszać. Co mnie zachwyciło w tym obrazie? Delikatność i kruchość postaci, no i oczywiście poświata nadająca całości odrealniony wymiar. Niebiesko blade światło padające na cały obraz, jedynie aniołki mające pocieszyć Maryję mają nieco żywsze kolory (co słabo widać na zdjęciu). Reszta jest stonowana, niczym naświetlona fluorescencyjną lampą, która wydobywa bladość ciała i twarzy. Nawet krajobraz za plecami Marii i jej syna mają wymiar księżycowy. I to właśnie ów klimat sprawił, że obraz zwrócił moją uwagę.
Tryptyk Madonna z dzieciątkiem Memlinga

Pozostając jeszcze w tematach religijnych nie mogłam przejść obojętnie wobec Hansa Memlinga i jego Tryptyku Madonny z dzieciątkiem.
W Gdańskim Muzeum znajduje się jeden z najbardziej w Polsce znanych obrazów malarstwa zachodniego Sąd ostateczny Memlinga. Pewnie nie wszyscy się ze mną zgodzą wskazując Damę z gronostajem Leonardo da Vinci znajdującą się w krakowskim muzeum Czartoryskich, czy Uczonego przy pulpicie lub Dziewczynę w ramie Rembrandta eksponowane w Galerii Arcydzieł na warszawskim zamku. Jednak będę się upierać, jako lokalna patriotka, iż dla mnie najważniejszym dziełem zachodu w Polsce jest Sąd Ostateczny Memlinga. Jest ważny dla mnie, gdyż towarzyszył mi przez lata. Był to jeden z pierwszych obrazów, któremu przyglądałam się tak dokładnie i tak często, jak żadnemu innemu.
Sąd Ostateczny Memlinga w Muzeum Narodowym w Gdańsku
Najpierw, kiedy po raz pierwszy odwiedziłam muzeum, jeszcze jako dziecko (z tą nieodłączną dziecku wiarą w anioły i diabły i ognie piekielne, a więc po trosze z przestrachem, a po trosze z nadzieją), potem, kiedy pracowałam w Muzeum przez kilka miesięcy i codziennie przechodziłam obok (zaprzyjaźniłam się wówczas z zaludniającymi go postaciami), a później, kiedy z przyjaciółką oglądałyśmy go dywagując nad jedyną (naszym zdaniem) modelką, jaką pozyskał malarz (gdyż wszystkie kobiety wyglądały na tym obrazie identycznie, łącznie z długimi, rudymi, kręconymi włosami. Zapewne mało która chciała się rozebrać przed malarzem) i wreszcie, kiedy oglądałam go z moją matką chrzestną, a ona zastanawiała się, po której stronie wagi my się znajdziemy, czy w czeluściach piekielnych, czy na kryształowo zimnych schodach niebios (mam nadzieję, że jednak po żadnej ze stron).  Choć Memling jawił mi się, jako wielki artysta to miałam wrażenie, że to autor jednego obrazu. Jakie było moje zdziwienie, kiedy w Rzymie w Galerii Pamhilij Doria odkryłam Opłakiwanie Chrystusa. Był to obraz Memlinga nie robiący większego wrażenia, ot jeden z wielu, nieco naiwny w stylu malarstwa religijnego z końca XV wieku, ale to przecież „mój, a może raczej nasz” Memling. Jakże inny od Sądu ostatecznego. W wiedeńskim muzeum trafiłam na kolejnego Memlinga. Tryptyk Madonna z dzieciątkiem to obraz ołtarzowy. Na lewym skrzydle przedstawia Jana Chrzciciela, na prawym Jana Ewangelistę, a pośrodku scenę Adoracji Matki Boskiej z dzieciątkiem z aniołem oraz modlącym się donatorem opatem, Janem Crabbe. Obraz ten jeden z ostatnich obrazów mistrza Hansa nie zachwycił mnie przedstawieniem tematu, ot jeden z wielu podobnych, a jednak jest w nim jakiś ślad dawnej memlingowskiej liryki, no i jest to autor, do którego mam sentyment i zawsze chętnie będę oglądać jego dzieła, nawet, jeśli nie zawsze z zachwytem, to zawsze z przyjemnością.
Śmierć Kleopatry Guido Cagnacci
A teraz aby odejść nieco od świata religii do świata historii i mitologii zapraszam do obejrzenia Śmierci Kleopatry Guido Cagnacciego. Był to autor zupełnie mi nie znany przed wizytą w Wiedniu. Obraz powstał w latach 1659-1663, co oznacza, iż artysta pracował nad nim cztery lata. Mierzy 140 na 159,5 centymetrów. Obraz zwrócił moją uwagę połączeniem zmysłowości i intymności, śmierci i życia, spokoju i trwogi. Jad już przenika do krwi królowej, a ona spokojnie zasypia, jest półnaga, przysłonięta jedynie miękką materią od bioder do stóp. Na głowie ma koronę, w uszach kolczyki, a wąż jeszcze oplata jej rękę. Strwożone służki tłoczą się przy niej. Strwożone, bo wiedzą, jaki czeka je los. Ona siedzi dostojnie na tronie, jakby tylko zasnęła. Podobno malarz znany był ze zmysłowych portretów kobiecych, malował półnagie boginie, królowe, święte. Obraz, namalowany podczas pobytu na austriackim dworze bardzo spodobał się Leopoldowi I. Wcale się temu nie dziwię bo mnie spodobał się także. 
Judyta z głową Holofernesa Lucas Cranach Starszy
A teraz skierujmy się w stronę mitologii i przejdźmy do Judyty z głową Holofernesa Cranacha Lucasa Starszego. Tę mityczną historię z czasów Nabuchodonozora, kiedy wdowa po władcy zakrada się do obozu wroga, aby go w sobie rozkochać i w trakcie miłosnego aktu uciąć mu głowę przedstawia niemal każdy szanujący się malarz. Znamy choćby wersję baśniową Sandro Boticellego (Judyta krocząca przed służką niosącą w koszu na głowie odcięte trofeum), wersję namalowaną z kobiecego punktu widzenia przez Artemisię Gentileschi (zwłaszcza tę dotyczącą samego aktu zabójstwa, kiedy dwie kobiety szamoczą się z żyjącym jeszcze Holofernesem przykładając szablę do szyi mężczyzny), wersję ze światłocieniem Caravaggia, czy złotą wersję Klimta z silną kobietą i ledwie dostrzegalną głową wrogiego wodza. A to tylko kilka przykładów zapisu tej historii. W wiedeńskim Muzeum znajduje się odmiana niezwykle dystyngowana i elegancka namalowana przez Cranacha Lucasa Starszego. Judyta z wiedeńskiego muzeum (są dwie podobne wersje), jest długowłosą blond pięknością o subtelnej urodzie z wyrazem twarzy, która zastygła niczym maska obojętności. Kobieta ubrana jest dostojnie, jakby szła na bal, a nie wracała po dokonaniu mordu, w przepięknej aksamitnej sukni w odcieniu czerwieni (co podkreśla krwawy charakter zbrodni), w  charakterystycznym dla modelem Cranacha nakryciu głowy (niczym przekrzywiony na bakier naleśnik), w prawej dłoni trzyma wyciągnięty miecz, lewą przytrzymuje za włosy głowę Holofernesa, odciętą chwilę wcześniej. Jej twarz jest zimna i bez wyrazu, jakby spełniła swój obowiązek, a teraz wszystko jej jedno co się z nią stanie. Twarz Holofernesa wyraża bardziej zdziwienie, niż przerażenie, czy ból. Twarz zastygła w zdumieniu - o co chodzi, dlaczego, ta piękna i wątła kobieta zadała mi zdradziecki cios. Jeszcze przed chwilą leżała u mych stóp. Ale już z niego uchodzi życie i zdziwienie zamienia się w śmiertelną maskę.
Głowa Meduzy Petera Paula Rubensa

Kolejna mitologiczna scenka przedstawia głowę Meduzy. Meduza była najmłodszą z trzech sióstr Gorgon i w przeciwieństwie do swych sióstr nie była nieśmiertelną. Początkowo była piękną kobietą z długimi, bujnymi włosami, która za karę, iż ośmieliła się rywalizować z boską Ateną została zamieniona w odrażające stworzenie. Jej twarz okalały wijące się węże, a spojrzenie było tak przerażające, że wszystko na co spojrzała zamieniało się w kamień. Głowę Meduzy, źródło jej siły ściął przy pomocy Ateny Perseusz. I tą ściętą przez Perseusza głowę przedstawia Rubens.
Nie przepadam za malarstwem Rubensa, jego obrazy znane mi jedynie za sprawą puszystych modelek o rubensowskich kształtach nigdy nie budziły mojej sympatii. Nie trafiłam nigdy wcześniej na obraz tego malarza, o którym mogłabym powiedzieć, że mnie zachwycił. Ledwie mogłabym wymienić z pamięci parę jego obrazów; jak serię apoteozy Marii Medycejskiej (monumentalne dzieła zajmujące ogromną salę Luwru) czy Trzy gracje z Muzeum Prado w Madrycie (które z gracją niewiele miały wspólnego). No i trafiłam do Wiedeńskiego Muzeum i zobaczyłam Głowę Meduzy. Jest to najbardziej przerażająca wizja głowy meduzy, jaką widziałam. Nawet ta namalowana przez Caravaggia nie jest tak straszna, jak ta, która wyszła spod ręki Petera Paula Rubensa. Myślę, że sprawiły to wijące się wokół jej głowy węże, czerwona plama zastygłej krwi,  bladość lica Meduzy i jej zastygły w panice wzrok (ta, która przerażała innych sama została przerażona). Piękna w swej brzydocie jest ta Gorgona i porażająca jednocześnie. Wspominając Rubensa przypomniała mi się jego kopia Bitwy pod Anghiari – kopia obrazu Leonarda da Vinci. Ta kopia sprawia, iż Leonardo jeden jedyny raz w mojej ocenie wygrywa z Michałem Aniołem w potyczce prowadzonej na ścianach Palazzo Vecchio we Florencji. Kopia, która uświadamia nam, jak fantastyczne dzieło utraciliśmy.
Bitwa pod Anghiari kopia Rubensa z kartonu Leonarda da Vinci 
Po serii obrazów czas na rzeźbę. Nie ma jej może tak wiele w wiedeńskim muzeum, ale ta, która zdobi klatkę schodową (wspominaną we wcześniejszym wpisie) jest imponująca. Tezeusz walczący z centaurem Canovy ujął mnie z powodu klasycznego piękna materii i wykonania. Tezeusz był królewiczem i herosem w mitologii greckiej. Heros miał dwóch ojców wg legendy ateńskiego króla Egeusza i boga mórz i oceanów Posejdona. Mając takich ojców nie mógł nie wyrosnąć na herosa. W ilości bohaterskich prac chciał dorównać kuzynowi Heraklesowi. Najbardziej znany jest z pokonania Minotaura (syna królowej Krety) uwięzionego w Labiryncie. Stało się to dzięki pomocy księżniczki Ariadny i jego nici. Mit powszechnie znany w czasach mojej młodości, kiedy mitologia była lekturą szkolną, dziś zapewne uznany za wiedzę nieprzydatną do życia. Jednym z bohaterskich czynów Tezeusza było też pokonanie centaurów.
Tezeusz walczący z centaurem Antonio Canovy
Centaur to pół człowiek, pół koń. Centaury pojawiły się na weselu serdecznego przyjaciela Tezeusza i po spożyciu nadmiernej ilości trunków wdały w bójkę, a następnie rozochocone chciały porwać kilka kobiet gospodarzy. Tego Tezeusz i pan młody nie zdzierżyli i zabili paru napastników. Wówczas centaury które na chwilę się wycofały powróciły w większej ilości  odwetu. Szala zwycięstwa przechylała się to na jedną to na drugą stronę, aż w końcu dzięki bohaterskiemu Tezeuszowi i przy pomocy mieszkańców Tesali centaury zostały zwyciężone. Neoklasyczna rzeźba nawiązująca do antycznych wzorów przedstawia idealnych kształtów nagiego młodzieńca, wysportowanego i umięśnionego z pięknym nakryciem głowy (hełm przyozdobiony pióropuszem), który jedną ręką chwyta za gardło przeciwnika, kolanem przydusza go do ziemi, a uniesiona w drugiej ręce pałka zaraz spadnie na głowę centaura. Wydaje się, że Tezeusz czyni to jakby od niechcenia, w jego postaci nie widać wysiłku. Ekspresji nadaje całości wykrzywiony bólem wyraz twarzy centaura. Rzeźba – może poza tą abstrakcyjną - budzi mój ogromny szacunek i podziw. Zawsze zachwyca mnie to, jak człowiek z tak oporną materią, jak kamień, marmur mógł dokonać takich cudów.
Komentowanie - dostaję sygnały dotyczące problemów z komentowaniem. Nie znam powodów tych problemów. Ja sama mając takowe zmieniam przeglądarkę i działa. Przynajmniej dotąd działało. Sprawdzam też na bieżąco spam i nic tam nie trafia. Bardzo proszę o cierpliwość i podjęcie kolejnej próby za jakiś czas, bo wasze komentarze sprawiają mi radość i nadają sens pisaniu i publikowaniu.

czwartek, 4 stycznia 2024

Wiedeńskie Muzeum Historii Sztuki (część I)

Początek roku spędzam wspominając wrażenia z pobytu w Muzeum Historii Sztuki. 
Wnętrze Muzeum Historii Sztuki

Klatka schodowa
Ciekawy jest sam budynek muzealny - bliźniaczy ze stojącym po drugiej stronie Placu Marii Teresy budynkiem Muzeum Historii Naturalnej. Wybudowany w stylu włoskiego renesansu nie zachwyca z zewnątrz, w natłoku pięknych wiedeńskich budowli okalających Ring nie wyróżnia się szczególnie, za to wnętrze jest iście pałacowe. Decyzję o budowie obu muzeów podjął cesarz Franciszek Józef. Potrzebna była właściwa oprawa dla Habsburskiej kolekcji. Gromadzone przez wieki dzieła sztuki trzeba było godnie wyeksponować.
Zbiory narodowej pinakoteki zawdzięczają Austriacy umiłowaniu piękna przez przedstawicieli dynastii Habsburskiej. Kolekcja zawdzięcza swe początki XVI wiecznemu cesarzowi rzymskiemu Rudolfowi II. Był władcą Austrii, Czech, Węgier i Chorwacji. Zapisał się w historii, jako władca niezrównoważony, opętany szaleństwem, wyznawca kabalizmu i okultyzmu. Rudolf II był pasjonatem i kolekcjonerem dzieł sztuki. Kompulsywnie powiększał swoją kolekcję; sam zamawiał dzieła sztuki bezpośrednio u ich twórców, a jego posłańcy podróżowali po całej Europie dokonując zakupów obrazów. Miał w swojej kolekcji dzieła wybitnych malarzy XVI wieku. Zgłosił się do niego Arcimboldo chcąc zainteresować go swą sztuką. I zapewne mu się to udało.
Rudolf II jako Wertumnus

Znany jest wspaniały portret cesarza Rudolfa II, jako boga Wertumnusa stworzony z owoców i płodów ziemi (dziś obraz znajduje się w Szwecji. Wiele dzieł po śmierci cesarza uległo rozproszeniu po całej Europie). Ulubionymi malarzami władcy byli Peter Bruegel Starszy i Albrecht Dürer. Spadkobiercy Rudolfa dbali o jego zbiory i je powiększali, jednak największą zasługę miał w tym arcyksiążę Leopold Wilhelm (prawnuk Rudolfa). O ile pradziadek kierował się w zakupie dzieł sztuki gustem i swoim kryterium piękna, o tyle prawnuk obrał nowe kryterium - wartość historyczną dzieła. To on wprowadził zwyczaj opisywania dzieł sztuki notatkami o dacie powstania i pochodzeniu. Kolekcję powiększyła jeszcze cesarzowa Maria Teresa, a jej syn Józef II otworzył po raz pierwszy dla publiczności wspaniałą kolekcję habsburską. Miało to miejsce w 1781 r. czyli dwanaście lat wcześniej niż otwarcie Luwru. Dzisiejszą siedzibę narodowej galerii sztuki zaczęto wznosił sto lat później za Franciszka Józefa II. Podczas XIX wiecznej przebudowy Wiednia rozebrano stare mury i utworzono ponad pięciokilometrowy bulwar zwany Ringiem. Przy tej najbardziej reprezentacyjnej ulicy Wiednia usytuowano najważniejsze budowle; Ratusz, Parlament, Operę, Teatr i także wspomniane wyżej muzea.

Ja już wspomniałam w którymś z wcześniejszych wpisów moja znajomość z tym muzeum zaczęła się od klatki schodowej (i na tym zakończyła). Ponad trzydzieści lat temu podczas wycieczki do Wiednia udało mi się jedynie przestąpić próg muzeum i zobaczyć fantastyczną klatkę schodową. Powiedziałby ktoś, cóż może być ciekawego w klatce schodowej. Są jednak takie schody, które pozostają w pamięci na bardzo długo i przywołują miłe wspomnienia (jak schody w Pałacu w Casercie, czy spiralne schody w Muzeach Watykańskich). Nie zapamiętałam dokładnego wystroju wnętrza, malowideł na suficie, stojących u ich wierzchołka posągów i rzeźby, marmurów, złoceń, balustrad i kolumn i całej tej dekoracyjnej architektury wnętrza, ale zapamiętałam wrażenie jakie wywarła całość wówczas na mnie sprzed lat, zupełnie innej osobie. Był to może początek moich inklinacji w kierunku sztuki. Wrażenie monumentalności i piękna, estetyki i przyjemności, jakie sprawia obcowanie z takim wnętrzem sprawiło też pewien niedosyt. Niedosyt spowodowany zbyt krótkim przebywaniem w tym pięknym otoczeniu.

Oszustwo Gibeonitów wg Petera Coecke van Aelst (gobelin)
Teraz ponad trzydzieści lat po tym pierwszym spotkaniu zaczęłam zwiedzanie od wystawy gobelinów Rafael Złoto i jedwab (wystawa czasowa do 14 stycznia 2024 r.). Na zlecenie papieża Leona X (pierwszego z dwóch Medyceuszy na papieskim tronie) Rafael zaprojektował serię Apostołów w Kaplicy Sykstyńskiej. Według jego projektów oraz projektów Petera Coecke van Aelst (XVI wiecznego artysty niderlandzkiego) powstała seria pięknych gobelinów. Dla przykładu Oszustwo Gibeonitów Petera Coecke van Aelst. Autora drugiego gobelinu nie muszę przedstawiać. Ciekawą koincydencją było otrzymanie wieczorem tego samego dnia, którego oglądałam ów gobelin pozdrowień ze zdjęciem oryginału z Muzeów Watykańskich.
Fragment gobelinu Szkoła Ateńska wg Rafaela
Zbiory tego Muzeum są przeogromne, stąd nic dziwnego, że ogarnął mnie syndrom Stendhala (po raz kolejny w tym roku. Po raz pierwszy dopadł mnie w Konstancinie Jeziornej w Villi La Fleur). Kiedy po trzech godzinach oglądania zbiorów poczułam się już lekko zmęczona, ale przede wszystkim oszołomiona ogromem piękna i już miałam wychodzić trafiłam do sklepiku muzealnego, w którym widokówki reprodukcji przypomniały mi dzieła, jakich jeszcze nie obejrzałam. Wróciłam, żeby chociaż rzucić okiem na kolejne obrazy. Dzięki temu dotarłam na salę z obrazem Alegoria malarstwa Johannesa Vermeera. Jakie to szczęście. Nie odżałowałabym tej straty, nie przebolałabym, gdyby znowu ominął mnie kolejny Vermeer. Obiecałam sobie po amsterdamskim niepowodzeniu przy zakupie biletów na wystawę Vermeer wystawa wszech czasów, iż obejrzę przynajmniej te jego obrazy, które znajdują się w Europie. Alegoria malarstwa to ulubiony obraz malarza wśród historyków sztuki, podobnie, jak Dziewczyna z perłą jest ulubionym obrazem wśród publiczności (w czym spory udział ma kinematografia). Alegoria malarstwa to pean na cześć tej dziedziny sztuki, ale czy tylko. To nietypowy wśród obrazów Johannesa. Jest niezwykle duży (większość jego obrazów to obrazki o wielkości kilkudziesięciu centymetrów) liczy metr szerokości na metr dwadzieścia wysokości. Niezwykła jest też jego tematyka, pośród obrazów przedstawiających codzienne czynności życiowe; czytanie listu, granie na instrumencie, trzymanie okna, nalewanie mleka ten przedstawia akt tworzenia. Obraz doczekał się wielu interpretacji, ale do dziś nie wiemy, kim jest modelka w niebieskiej sukni z wieńcem laurowym na głowie i księgą oraz trąbką w ręku (przedstawiająca Muzę Klio), co autor miał na myśli, czyli co chciał nam przekazać. Co ma oznaczać wisząca na ścianie mapa, a co rozsunięta kotara. Obraz kryje w sobie wiele zagadek, bo i jego twórca stanowi dla nas zagadkę. Brak listów, pamiętników, brak dokumentów, wpisów w kronikach policyjnych (które wiele nam mówią np. o Caravaggio).
Alegoria malarstwa J. Vermeera (niestety zdjęcie marnej jakości)

Pracownia jest wyjątkowo uporządkowana, a malarz bogato i elegancko ubrany. Przedmioty znajdujące się na obrazie to atrybuty różnych dziedzin sztuki (malarstwa, poezji, muzyki, rzeźby, literatury czy architektury), a tytuł, jeśli nadany przez twórcę (w spisie obrazów po śmierci malarza nosi nazwę Sztuka malarska) przyznaje palmę pierwszeństwa jednej z nich. Nie to jednak jest ważne. Podobnie jak na innych obrazach Holendra najważniejsze są tu cisza i skupienie, nastrój intymności, światło padające na te elementy, które malarz chciał pokazać i cień, w którym pozostawił inne. To co u Vermeera przemawia do mniej najbardziej to cisza, spokój i poetyka obrazu, gra światłem i cieniem.

Ciekawa jest także historia obrazu. Początkowo miał pójść na spłatę wierzycieli malarza. Żona malarza chcąc go uchronić przed wierzycielami zapisała go swojej matce, jako spłatę długu zięcia wobec teściowej. Transakcję uznano jednak za nielegalną. Od 1813 roku obraz był własnością austriackiej rodziny Czerninów. W 1940 roku Jaromir Czernin sprzedał go Hitlerowi za sumę 1,65 mln ówczesnych marek. Spadkobiercy twierdzą, iż sprzedaż nastąpiła pod przymusem i walczą o prawo własności płótna, które dziś wisi w Muzeum Historii Sztuki.
Powrót z polowania/ Myśliwi na śniegu Peter Bruegel Starszy
Powrót z polowania, lub Myśliwi na śniegu Petera Bruegla Starszego to kolejny obraz, który zwrócił moją uwagę. Od dawna mam słabość do widoków zimowych przedstawionych w sztuce. Zawsze zwracałam uwagę na zimowe pejzaże (jak u Avercampa, czy choćby w Pejzażu zimowym z łyżwiarzami i klatką na ptaki tegoż Bruegla). Swoją drogą nie miałam pojęcia, iż Bruegel był uczniem wspomnianego wyżej Petera Coecke van Aelst (jak mogłam wiedzieć, skoro jeszcze do niedawna to nazwisko było mi zupełnie obce). Dla mnie Powrót z polowania to połączenie świata realnego ze światem fantazji. Sama zimowa sceneria ma w sobie coś z magii, biały puch, biała pierzynka, która zakrywa to co brudne i nieciekawe, a rzeczom brzydkim nadaje uroku. Jakże pięknie wyglądają suche badyle oszronione czy przyprószone śniegiem, czy nawet hałda śmieci pod śnieżną pierzynką. Widzimy tylko zewnętrzną powłokę rzeczy, a ich brzydkie wnętrze pozostaje ukryte. W Powrocie z polowania najważniejszy wydaje się Krajobraz, biały i czysty, ludzie są tylko jego dopełnieniem, scenerią; zarysem ciemnych postaci; powracający myśliwi, palący ognisko przed karczmą, niosący chrust, ślizgający się na zamarzniętym jeziorze.
Walka postu z karnawałem Peter Bruegel Starszy
Chyba nie tylko mnie obraz Myśliwi na śniegu skojarzył się z Zimowym pejzażem, bo oba były pretekstem do powstania utworu Jacka Kaczmarskiego pod tytułem Krajobraz zimowy.
Fragment utworu brzmi:

Człowiek w śniegu – krwi sczerniałej kropla
Ludzie w śniegu – urojenie roju
Drzewa w śniegu – żył i tętnic obraz
Domy w śniegu – Betlejem spokoju
Kruki na bieli – granatowe zabawki
Ponurzy anieli codziennej ślizgawki
Ludzie słabi, ludzie bezradni
Odstający w tłumie łyżwiarzy
Piruetem na mroźnej zapadni
Ocalają barwy swych twarzy
Niewidoczni, nieważni, niezgrabni
Ludzie wielcy – ludzie nadludzie
Co pojęli Kosmos i Boga
W rozśnieżonej się puszą tancbudzie
Na ułomnych wsparłszy się nogach
Krok mylących na lodzie, na złudzie
A jak już mowa o Kaczmarskim to nie mogłam nie pomyśleć o nim oglądając inny obraz Bruegla Walka postu z karnawałem. Na tym obrazie dużo się dzieje. Tak dużo, że aby dokładnie go obejrzeć należałoby spędzić przy nim co najmniej godzinę. Jest pełen znaczeń alegorycznych i jest swoistym komentarzem do sytuacji społeczno-religijnej. Zderzenie dwóch wizji świata – świętoszkowatego ascetyzmu, hipokryzji, powierzchowności i odrzucenia radości życia w oczekiwaniu na zbawienie w życiu przyszłym w opozycji do bezmyślnego rzucenia się w zabawę, skupienia na przyjemności bez jakiejkolwiek refleksji – stanowi uniwersalne przedstawienie dwóch światopoglądów.
I refleksja taka mnie dopadła oglądając owe dzieło na temat sprzeczności ludzkiej natury, którą spuentował w piosence Walka postu z karnawałem Jacek Kaczmarski:

Siedzę w oknie, patrzę z góry, cały świat mam w oku
Widzę co kto kradnie, gubi, czego szuka w tłoku
Zmierzchem pójdę do kościoła, wyspowiadam grzeszki
Nocą przejdę się po rynku i pozbieram resztki

Z nich karnawałowo-postną ucztą jak się patrzy
Uraduję bliski sercu ludek wasz żebraczy
Żeby w waszym towarzystwie pojąć prawdę całą
Dusza moja - pragnie postu, ciało - karnawału!
Giuseppe Arcimboldo  Lato 
Wspominałam wcześniej o malarzu nazwiskiem Arcimboldo. Po raz pierwszy oglądałam jego obrazy w paryskim Luwrze. Już wtedy zachwyciły mnie swoją pomysłowością. To malarz, który malował ludzkie portrety przy użyciu owoców, warzyw, płodów ziemi (trawy, zboża). Jego Portretu Rudolfa II jako Wertumnusa - boga przemian pór roku i dojrzewania plonów w mitologii rzymskiej przedstawianego często z liśćmi na głowie i z rogiem obfitości w ręku - w Muzeum Wiedeńskim nie ma. Są natomiast portrety Zimy i Lata, czy np. Ognia. Najbardziej okazały jest portret Lato z cyklu Pory roku. Kompozycja składająca się ze zbóż i dojrzewających latem owoców, pozornie chaotyczna jest przemyślana i składa się w harmonijny wizerunek człowieka. Podobno pierwowzorem był mieszkaniec habsburskiego dworu. Bibliofilom najlepiej znany jest portret bibliotekarza cały skomponowany z książek. 
Albrecht Durer Portret młodej wenecjanki

Portrety rzadko zwracają moją uwagę, ale jeśli już zwrócą to najczęściej jestem nimi zahipnotyzowana i nie dają mi długo o sobie zapomnieć. Do tego typu portretów należy portret młodej wenecjanki Albrechta Dürera. Twarz tej kobiety namalowana lekko z boku jest niezwykle delikatna i subtelna. Nie mam pojęcia, czy taką była modelka, czy to jej wyidealizowany wizerunek. Obraz pochodzi z 1505 roku z drugiej podróży malarza do Wenecji.
Dürer znany jest z serii autoportretów. Miałam okazję oglądać jeden z pierwszych jego autoportretów namalowany w wieku 13 lat (znajdujący się w Albertinie) i niezależnie od tego, czy idealizował swoich modeli, czy nie - nie można mu odmówić talentu.
Autoportret 13 letniego Durera w Albertinie
Idąc do Muzeum Historii Sztuki wiedziałam, że będzie tam Madonna w ogrodzie (zwana też Madonną na łące) Rafaela. W pierwszej chwili pomyliłam go z Piękną Ogrodniczką, który przedstawia także Madonnę, ze św. Janem i Dzieciątkiem. Powstał wówczas jeszcze jeden obraz o tej samej tematyce Madonna ze szczygłem.
Madonna na łące był prawdopodobnie pierwszym z tego cyklu obrazów. Namalowany został w 1506 r. dla Taddeo Taddei. Sprzedany został przez rodzinę Taddei arcyksięciu Ferdynandowi Karolowi w 1662 r. a ponad sto lat później za sprawą Marii Teresy udostępniony został publiczności w zbiorach Belwederu. Stąd znany jest też jako Madonna Belwederska.
Madonna w ogrodzie Rafaela
Madonna ma wyidealizowaną twarzyczkę, jak większość renesansowych madonn, twarzyczkę starożytnej bogini. Jest ona symbolem piękna nie tylko fizycznego, ale i tego duchowego. Jezus i mały Jan Chrzciciel wyglądają tu jak dwa małe cherubinki. I choć znajduje się tu symbol przyszłej męki Jezusa (krzyż w ręku Jana Chrzciciela) to obraz tchnie spokojem i niemal rodzinną sielanką.
I znowu wpis się rozrósł niebotycznie, a nie napisałam nawet o tych obrazach, które zrobiły na mnie największe wrażenie, albo zaciekawiły. Stąd pomysł podziału wpisu na więcej części (jeszcze nie wiem ilu).
Komentowanie - dostaję sygnały dotyczące problemów z komentowaniem. Nie znam powodów tych problemów. Ja sama mając takowe zmieniam przeglądarkę i działa. Przynajmniej dotąd działało. Sprawdzam też na bieżąco spam i nic tam nie trafia. Bardzo proszę o cierpliwość i podjęcie kolejnej próby za jakiś czas, bo wasze komentarze sprawiają mi radość i nadają sens pisaniu i publikowaniu.