Łączna liczba wyświetleń

sobota, 26 grudnia 2020

Znalezione pod choinką

Nieodmiennie od lat piszę list do Świętego Mikołaja. Zamieszczam w nim spis książek i płyt, jakie z chęcią zobaczyłabym na półkach
mojej biblioteczki. Dobroduszny białobrody Staruszek z chęcią przyjmuję tę podpowiedź i od lat realizuje moje życzenia. Nie inaczej było w tym roku. Pod choinką znalazłam zatem:

Album Arcydzieła malarstwa Ufizzi i Pitti - wielka i ciężka księga pełna ilustracji zbiorów dwóch największych florenckich muzeów. O tej pozycji marzyłam od dawna. Oczywiście chciałabym mieć wszystkie wydania tej serii, na razie poza florenckimi mam jeszcze londyńskie. Nie jest to księga do czytania, choć jest tam również sporo treści, jednak w przeważającej części są to ilustracje obrazów. To pozycja na miesiące, a nawet na lata. Z uwagi na jej ciężar i wielkość najlepiej ogląda się ją siedząc przy stole. 

Znałam wcześniej wydawnictwo Arkady, wiedziałam zatem, czego mogę się spodziewać po albumie. Natomiast dwie kolejne pozycje zaskoczyły mnie swoją objętością. Obie są pokłosiem wysłuchania radiowej audycji w mojej ulubionej stacji Radio Nowy Świat. Michał Nogaś prowadzi tam wywiady z pisarzami. Robi to na tyle interesująco, iż niemal zawsze po ich wysłuchaniu mam ochotę na przeczytanie książki, o której rozmawia. Zanim wysłuchałam wywiadu z Joanną Bator nie była w stanie zachęcić mnie do lektury jej książek żadna z blogowych recenzji, choć większość była entuzjastyczna. Nie przekonała mnie również ekranizacja jej kryminału Blisko, prawie noc. Próbowałam obejrzeć dwukrotnie i niestety poległam. Mam dość sprecyzowane gusta literackie i jestem jeśli można to tak określić ortodoksyjną czytelniczką biografii, książek dotyczących sztuki i klasyki literatury pięknej z niemal zupełnym pominięciem literatury współczesnej. Zawsze twierdziłam, że zanim zabiorę się za pisarzy żyjących powinnam poznać tych, którzy są już po drugiej stronie. Ostatnio zdarzają mi się coraz częściej wyjątki od tej zasady. Sięgnęłam na przykład po prozę Tokarczuk. A spowodowała to nie nagroda a jakiś przeczytany z autorką wywiad. Również po wysłuchaniu wywiadu z panią Joanną Bator poczułam ogromną chęć sięgnięcia po najnowszą książkę Gorzko, gorzko. W tej chwili mogę się wypowiedzieć jedynie co do warstwy wizualnej - bardzo ładna okładka i objętość nazywana cegiełką.



Skoro z taką ciekawością wysłuchuję wywiadów Michała Nogasia nie mogłam przejść obojętnie obok książki jego autorstwa Z niejednej półki - wywiady. Będę mogła skonfrontować, czy zapis jest równie interesujący i inspirujący, jak prowadzona na żywo rozmowa. I znowu trafiła mi się książka cegiełka.

Kolejna pozycja to efekt brzydkiego uczucia zazdrości, jakiego doświadczyłam, kiedy kilka lat temu moja dobra koleżanka pochwaliła się otrzymaną pod choinką księgą Kaplica Sykstyńska. O ile mnie pamięć nie zawodzi, była to gruba i bogato ilustrowana monografia na temat największego malarskiego dzieła "mojego" Michała Anioła (nie wszyscy wiedzą, że M.A. - mój ci on jest). Nie mam pojęcia, czy książka, którą sobie wypatrzyłam jest tożsamą pozycją, nie mniej owo niechlubne uczucie zazdrości, jakie żywiłam w stosunku do nabytku Asi sprzed kilku lat zostało umniejszone.

Książkę Pana Wiesława Kępińskiego wybrałam z uwagi na nazwisko autora, które jest tożsame z nazwiskiem kilku osób z rodziny. Wciąż zapominam zapytać, czy mają oni jakikolwiek związek z usynowionym przez Iwaszkiewiczów chłopcem. Po raz pierwszy spotkałam się z nim wypożyczając z biblioteki książkę - Sześćdziesiąty pierwszy. Był to opis historii tragicznych dziejów rodziny, która została stracona podczas Powstania Warszawskiego. Po wojnie osierocony jedenastoletni chłopak został przyjęty na wychowanie przez Jarosława i Annę Iwaszkiewiczów, zamieszkał w Stawisku i stał się uczestnikiem życia kulturalnego powojennej Polski spotykając w domu rodzinnym pisarzy, dyplomatów, czy koronowane głowy. Nie łudzę się, że przybrany syn odziedziczył talent pisarski, ale liczę na smakowite wspomnienia.  

Kolejna książka jest przygotowaniem do podróży, jaką mam nadzieję uda mi się jeszcze kiedyś odbyć. Są to Katedry Lwowa. 



Listę zamówień od Mikołaja zamyka płyta z nagraniem koncertu w Pradze Hansa Zimmera. Lubię ten rodzaj muzyki, a jak dotąd nie miałam okazji wysłuchania jej na żywo. Wybierałam się kilkakrotnie, ale zawsze coś stawało na przeszkodzie. Ostatnio - pandemia. Pewnym substytutem jest możliwość wysłuchania i obejrzenia koncertu nagranego trzy lata temu. Koncert można obejrzeć na platformie cda.pl, ale mam wrażenie, że płyta ma lepszą jakość. 

Teraz delektuję się słuchając przepięknej muzyki z innego koncertu Hymn Sarah Brightman, popijając kawkę z nowego kubeczka i spozierając na szklaną śniegową kulę (o której marzyłam od dzieciństwa) - kolejne mikołajowe prezenty. A wieczorem, jak zrobi się ciemno rozświetlę sobie noc dziesiątkami świec i światełkami dekoracji, które sama sobie od kolejnego z Mikołajów zakupiłam.

Po wyjątkowo spokojnej, udanej rodzinnej Wigilii (pierwsze w tym roku tak duże spotkanie rodzinne- cztery plus trzy - żadnego naruszenia zasad :), bożonarodzeniowym obiedzie z mamą (jeden plus jeden) dziś mam czas dla siebie (jeden plus siedem - książek). Zapomniałam wspomnieć o kryminale. To była jedyna książka, której nie umieściłam w moim liście do Mikołaja. Coś Harlana Cobena. Ponieważ rzadko czytam kryminały - nie znam autora. Ale mając kilka dni wolnego, może i on dostąpi zaszczytu przeczytania.

 

Mam nadzieję, że macie dobre, spokojne i przede wszystkim spędzane w zdrowiu Święta.  A komu przeszkadza krótki dzień zawsze można go rozświetlić światłem świec. Dają niesamowity klimat, robią nastrój i sprawiają, że robi się cieplej. Nawet, jeśli to złudne wrażenie. 


wtorek, 22 grudnia 2020

Świąteczne wspomnienia - pomysł zapożyczony z pracy

Cztery lata temu panowie dają swój wkład w Wigilię
W związku z epidemią po raz pierwszy nie mogliśmy zorganizować Wigilii w pracy. Szef wymyślił (choć twierdzi, że zapożyczył pomysł, co nie zmienia faktu, że ten doskonale się sprawdził), aby każdy z nas w kolejnym przedświątecznym dniu dzielił się z pozostałymi życzeniami,  wspominkami, zdjęciami, przepisami, filmikami, czy co tam, komu przyjdzie do głowy.  Pomysłowość i inwencja koleżeństwa zadziwiała z każdym kolejnym życzeniem. Były ciekawe relacje z rodzinnych świąt, były rymowane życzenia dla każdego inne, zdjęcia własnoręcznie zrobionych prezentów, a nawet życzenia w power point. W ten sposób każdego dnia witała i do jutra będzie witać nas miła niespodzianka. Relacje budziły wspomnienia i pozwalały na mały oddech od codzienności i robiło się tak jakoś jaśniej i radośniej. Nie każdy ma odwagę dzielić się swoim intymnym światem, ale jak już się zdecyduje to okazuje się, że wiele nas łączy, o wiele więcej niż dotąd nam się wydawało. 

Wykorzystując pomysł podzielę się moimi wspominkami i refleksjami (którymi nie podzieliłam się z moimi koleżankami i kolegami). 

I znowu nie udało się zobaczyć Mikołaja

Moje najwcześniejsze wspomnienia świąteczne są zapewne podobne do wspomnień moich rówieśników. Przypadają na przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 

Zaczynało się od sprzątania mieszkania, można by powiedzieć od piwnic, aż po strych, gdyby nie fakt, że mieszkanie liczyło trzydzieści parę metrów. Mama sprzątała każdy zakamarek, każdą półeczkę i każdą szufladkę wykładała papierem, drewniane podłogi pastowała, a my z tatą froterowaliśmy je ślizgając się na miękkich szmatach, aby parkiet nabrał połysku, mama myła okna i przecierała je gazetami, firany i pościel prało się w blokowej pralni usytuowanej na strychu obok suszarni, w ogromnym kotle, pod którym palił się ogień, a gospodynie mieszały w tym kotle drewnianym kijem, tak jakby gotowały zupę. Potem te firany rozwieszało na drewnianych ramach mocując je na przypiętych do ram gwoździków. Wysuszoną pościel ściągało się ze sznura i trzeba było ją przełamywać na pół, taka była sztywna od krochmalu. Mama zabierała mnie ze sobą, aby od razu pościel powyciągać każda za przeciwległy rożek. Potem była obowiązkowa wizyta w maglu, gdzie było gorąco i parno i panował specyficzny zapach czystości. Ręczniki wyżymało się przez maglownicę będącą częścią wyposażenia pralki Frania. 

Kiedy już porządki zostały zrobione, mama zabierała się za przygotowanie pożywienia, w całym domu rozchodziły się zapachy pieczonych ciast; tradycyjnie piekło się makową struclę, do dziś żadna nie smakowała mi tak, jak ta mamina, sernik (także wyśmienity, najlepiej z czerwoną galaretką pod którą tworzył się barwny wilgotny nalot i fajnie zeskrobywało się go łyżeczką) no i piernik (ten jadłam, kiedy skończyły się pozostałe ciasta). 

Pomiędzy sprzątaniem i pieczeniem mama chodziła po zakupy, co zabierało o wiele więcej czasu niż dzisiaj, bowiem trzeba się było mocno nachodzić, aby dostać na przykład szynkę (która wówczas smakowała chyba inaczej niż dziś, bowiem jadało się ją kilka razy w trakcie roku, więc miała posmak świąt), baleron (z cudowną warstwą tłuszczyku), polędwicę. Potem któreś z rodziców przynosiło żywego karpia, który przez jakiś czas okupował wannę. Uwielbiałam się kąpać, więc nie mogłam się doczekać, kiedy intruz powędruje do kuchni.  Choć oczywiście lubiłam patrzeć na pływającą rybę, podkarmiałam ją chlebem i zatykałam uszy, kiedy tata szedł dokonać egzekucji. Jako dorosła osoba nigdy nie kupiłam żywego karpia. 

Ze świętami lat dzieciństwa wiążą się nieodłącznie pomarańcze, które rzucano wtedy do sklepów niemal wyłącznie z okazji świąt. Mieszkając w Gdańsku mieliśmy o tyle dobrze, że to od Gdyni, do której przypływały statki z owocami zaczynała się ich dalsze podróż. Pomarańcze były na tyle atrakcyjne, że dodawało się je do świątecznych podarunków. Pachniały obłędnie, dziś, albo straciłam węch (i powinnam zrobić sobie test), albo one wcale nie mają zapachu. Najpopularniejszy zestaw upominkowy to paczka (duży foliowy worek przewiązany kolorową wstążeczką) zawierająca czekoladę, ciasteczka, cukierki, pomarańcze lub mandarynki i orzechy włoskie w łupince. Do tego przewiązany wstążeczką w kolorowym papierze z choinką lub bałwankiem jakiś drobiazg i pełnia szczęścia. Można było usiąść pod choinką i podjadając słodycze i mandarynki delektować się misiem, lalką lub książką. Kiedyś dostałam długi czerwono - szary długopis. Ponieważ od dziecka lubiłam pisać (wynotowywałam w notesikach  różne informacje z książek, pisałam opowiadanka, prowadziłam dzienniki) długopis bardzo mnie ucieszył. Podobnie cieszyły mnie wszelkie notesiki, czy zeszyty, niezapisane strony były obietnicą przyszłych treści, aż oczy mi się świeciły na taki podarek. Do dziś, mimo, że rzadko korzystam z notesów innych niż komputerowe, niezapisane kartki to dla mnie piękny widok. Zapisane też (o ile nie są to przepisy ustaw lub rozporządzeń)

Choinkę stroiliśmy zawsze w wigilię rano, ja z tatą; najpierw tata oplątywał sznurem lampek (nigdy nie mieliśmy świeczek, chyba z obawy przez zapaleniem), potem ja wieszałam na niższych gałązkach bombki, w tym ulubione w kształcie sopli lodu, orzechy włoskie owinięte w sreberko od czekolady (te sreberka były zbierane przez cały rok) oraz we własnoręcznie klejone łańcuchy z kolorowego papieru, tata robił to samo tyle, że wyżej, a mama przychodziła, aby razem z nami porzucać kępki waty, które miały imitować śnieg, oraz dać ostatni szlif w postaci anielskiego włosa.  

Biały wykrochmalony obrus (żakardowy), świąteczny serwis i sztućce i

wigilijna wieczerza w hotelowym pokoju
wyczekiwanie pierwszej gwiazdki. Symboliczne, bowiem kolacja bywała u nas długo po pierwszej gwiazdce. Mama perfekcjonistka robiła niemal wszystko sama, więc siadaliśmy do wieczerzy około dziewiętnastej. Rodzicie odświętnie ubrani, tata zapalał świece i częstował opłatkiem składając życzenia, zawsze dziękował mamie za piękne przygotowanie świąt. Może gdyby choć trochę jej pomógł w tych przygotowaniach nie byłaby tak zmęczona. Ale wówczas tego nie zauważałam, a tata zawsze był moim ukochanym tatusiem. Po kolacji razem z tatą szliśmy poszukać Świętego Mikołaja. Mieszkając na ósmym piętrze, wsiadaliśmy do windy i zjeżdżaliśmy na parter. Wychodziliśmy przed blok i rozglądaliśmy się zawiedzeni, że chyba w tym roku nie przybył. Potem w mieszkaniu państwa D. słyszeliśmy radosne rozmowy i tata stwierdzał, że widocznie minęliśmy się. Skoro u państwa D. tak wesoło, to Mikołaj musiał już tam być. Kolejnego roku schodziliśmy schodami i jak się można domyślić, znowu Mikołaja nie spotykaliśmy. Zawsze z niedowierzaniem wracałam do domu, gdzie mama witała nas od progu z wymówką, po co wychodziliście, ON już TU był i zobaczcie co zostawił pod choinką.  Nie wiem, jak to możliwe, że dawałam się nabrać przez tyle lat. A może chciałam w to wierzyć. 

Kiedy moi siostrzeńcy byli mali to mnie przypadło w udziale zabieranie ich na przechadzkę w poszukiwaniu Świętego. Dziś mają prawie szesnaście lat i sami wychodzą chętnie z pokoju na poszukiwanie Mikołaja, a kiedy wracają niosą ze sobą paczki z prezentami dla pozostałych domowników, tłumacząc nam, że spotkali go po drodze.

Kolejnym obrzędem było rozpakowywanie prezentów. Mistrzem ceremonii był tata, który potrafił się cieszyć jak dziecko z każdego prezentu, czy był to sweter, czy książka (zamiłowanie do książek mam po tacie), czy przysłowiowe skarpetki (choć nie pamiętam, aby kiedyś je dostał). 

Świąteczny spacer

Co więcej tata cieszył się też z prezentów, które dostawali pozostali domownicy. A jego radość była zaraźliwa. I nawet, jeśli prezent nie był tym wymarzonym (choć wydaje mi się, że wówczas mieliśmy bardzo skromne marzenia) to byliśmy przekonani że nic lepszego nie mogło się nam trafić.

Po sprzątnięciu ze stołu i po wizycie Mikołaja, mama robiła kawę, kroiła ciasto i wówczas i ona mogła już odpocząć. Wtedy śpiewaliśmy kolędy i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. W pierwszy dzień świąt szliśmy do kościoła na mszę, podczas której największą atrakcją było oglądanie Bożonarodzeniowej szopki. Te święta kiedy byliśmy z mamą, tatą, a potem i siostrą wspominam najmilej. 

Kiedy dorosłam święta nie miały już dla mnie takiego uroku, pisałam o tym kilkakrotnie na blogu (choćby tu) więc nie będę się powtarzać. Jednak za każdym razem żywię nadzieję, że w tym roku będzie jak w baśni, wszyscy zasiądą do stołu uśmiechnięci, nikt się z nikim nie pokłóci, nikt na nikogo nie będzie obrażony, gospodyni nie będzie padała ze zmęczenia, polityka u nas nie zagości, wirusy nie będą miały dostępu, czas będzie płynął wolno a my będziemy myśleć trwaj chwilo - jesteś piękna. 

Ostatnio usłyszałam takie życzenia (fragment piosenki), które bardzo mi się spodobały.

Życzmy sobie, abyśmy byli blisko, nawet kiedy jesteśmy daleko. Ja dodałabym, życzmy sobie, abyśmy będąc blisko nie byli od siebie oddaleni. 

Niestety zdjęcia z tamtych lat przechowały się jedynie w mej pamięci, więc wpis ozdobiony teraźniejszymi miłymi wspomnieniami (rodzinnej Wigilii oraz wigilijnego wypadu świątecznego).

niedziela, 20 grudnia 2020

Wenecja mniej znana - wakacyjnych tęsknot ciąg dalszy

Wyspa San Giorgio

 

 

 

 

 

 

 

  

 

 

 

 

 

W ostatnim wpisie pisałam, że bardziej tęsknię za miejscami, do których mam bliżej,  niż za tymi dalszymi. Spoglądając ostatnio na zdjęcie Wenecji doszłam do wniosku, że moja tęsknota przekroczyła też granicę kraju. Plac Św. Marka, Bazylika z czterema końmi Lizypa, Pałac Dożów, Lew Wenecki, Ponte Rialto, gondole, kanały i mostki - postaram się ominąć te hałaśliwe miejsca i znaleźć mniej zatłoczone zakątki. Nie będzie to łatwe.  Zdjęcie powyżej zrobiłam z Campanilli, gdyby nie ono pewnie nie zainteresowałabym się Wyspą Świętego Jerzego. Mój tata miał na imię Jerzy i do dziś darzę sentymentem miejsca nazwane tym imieniem. Choć w Wenecji byłam pięciokrotnie na wyspę nie dotarłam.  Żałuję, bo jest tam, co zwiedzać, a nie jest wyspa tak oblegana przez turystów, jak Wenecja, czy choćby Murano. Znajduje się tutaj Bazylika San Giorgio Maggiore (zaprojektowana według pomysłu Andrei Palladio, jednego z najbardziej znanych włoskich architektów. W bazylice zaś wiszą Ostatnia Wieczerza i Zbieranie manny Tintoretta). Poza Bazyliką na tej malutkiej wyspie mieszczą się Campanilla (dzwonnica), opactwo z ogrodami, marina, amfiteatr -Teatro Verde i niewielki bar. Z ciekawostek historycznych w 1800 roku odbyło się tutaj konklawe i wybór Piusa VII na papieża. Nie każdego interesuje historia czy sztuka, ale myślę, że widok Placu Świętego Marka z otaczającą go panoramą, wyspy Giudecca czy wreszcie samej wyspy Świętego Jerzego oglądany z dzwonnicy będzie niezapomniany, a dla zrobionych z tego miejsca zdjęć warto odwiedzić wyspę.

Inne miejsce zostało odkryte przez zupełny przypadek, kiedy wracając z Placu Świętego Marka do mieszczącego się w pobliżu Piazzale Roma hotelu chciałam skrócić drogę i zabłądziłam. Zgubić się w Wenecji to przyjemność, niestety kiedy zaczynało się robić coraz  ciemniej, ludzi było coraz mniej zmuszona byłam oświetlać sobie drogę latarką telefonu. Było to dziesięć lat temu, kiedy aparat nie był wyposażony w GPS. Najadłam się trochę strachu, ale jak widać wszystko skończyło się szczęśliwie, a ja postanowiłam wieczorami chadzać znanymi drogami, bądź korzystać z vaporetto. Podczas tego błądzenia natknęłam się na ciekawy obiekt (na zdjęciu powyżej). Kilka razy próbowałam potem tam dotrzeć, niestety bezskutecznie. Była to szkoła, ale nie jej nazwy nie zapamiętałam. Dziś zabawiłam się w detektywa i wędrując wirtualnie po mapie Wenecji odnalazłam ów obiekt. Wskazówką była świątynia Santa Maria dei Frai, którą mijałam po drodze.  Poszukiwaną budowlą okazała się Scuola Grande di san Giovanni Evangelista. Jej historia sięga trzynastego wieku,  a sale  zdobią obrazy (między innymi) Belliniego, Tycjana i jego uczniów. Wykorzystuje się ją do wynajmu sal na organizację koncertów i konferencji, można ją też zwiedzać. Nie sądzę, aby i ona była nadmiernie eksploatowana turystycznie. Większość gości odwiedzających Wenecję to goście jedno-dwudniowi, zaliczający okolice Placu Świętego Marka, Ponte Rialto, odbywający wycieczkę po Canale Grande, ci z zasobniejszą kieszenią fundują sobie rejs gondolą (koszt. około 100 euro za 30 minut). 

Kościoła na zdjęciu obok nie udało mi się odwiedzić, gdyż był już zamknięty (dotarłam na miejsce po godzinie siedemnastej). Znajduje się w odległej, mniej uczęszczanej okolicy Wenecji. Nosi miano Madonna dell Orto co oznacza Madonnę od Ogrodu Warzywnego. Swoją drogą ilość Świątyń poświęconych Madonnom jest we Włoszech oszałamiająca. W przewodniku Świątynia opisana jest jako jedna z najciekawszych w mieście, choć prawdę mówiąc nie trafiłam na nieciekawe świątynie w tym mieście, tak jak nie trafiłam na świątynie wskazane w przewodniku, jako nie warte odwiedzin. Pisałam już o tym, wspominając pobyt w Rzymie, bądź Florencji - włoskie świątynie to muzea sztuki, nie ma takiej, w której nie znalazł by się przynajmniej jeden obraz któregoś ze znanych mistrzów malarstwa. Świątynia pochodzi z czternastego wieku, pierwotnie poświęcona była Św. Krzysztofowi, ale zmieniła miano w związku z odnalezieniem w posągu Madonny. Tutaj pochowany został Tintoretto, którego obrazy zdobią wnętrze świątyni.  Portret weneckiego admirała w warszawskiej galerii narodowej zawsze przyciągał moją uwagę w przeciwieństwie do mocno zatłoczonych scen zbiorowych na obrazach Tintoretta w weneckiej Gallerie dell Accademia.  Nie dane mi było obejrzenie kolejnych dzieł Jacopo, jak również posągu Madonny Ogrodu Warzywnego.  Mogłam podziwiać jedynie zewnętrzną fasadę będącą połączeniem stylów romańskiego, gotyckiego i renesansu. Portal wieńczy posąg Św. Krzysztofa, zaś nisze znajdujące się po obu stronach bocznej fasady zdobią posągi dwunastu apostołów.  Plac przed kościołem wyłożony został polami z cegieł ułożonych w jodełkę. Jak widać i tutaj nie było tłoczno. 

Ale uczciwie muszę przyznać, że takich widoków emanujących ciszą wiele się w Wenecji nie znajdzie. Aby zobaczyć taki pusty Plac Św. Marka (jak na poniższym zdjęciu) trzeba wstać wcześnie rano i wjechać na szczyt Campanilli jedną z pierwszych wind. 

Widok ten jest tyleż piękny, co smutny. Z jednej strony zaspakaja egoistyczne pragnienie każdego podróżnika zawładnięcia nowo poznanym miejscem, zaanektowania go wyłącznie dla siebie. A z drugiej ten plac jest piękny też dlatego, że jest pełen gwaru, hałasu, ludzi, muzyki. Mimo całego pośpiechu, jaki towarzyszy zwiedzaniu (zwłaszcza grupowemu) tu ludzie zatrzymują się na chwilę, przysiadają przy kawiarnianych stoliczkach, nawet jeśliby  mieli  napić się kawy za  15 euro  (wliczając 6 euro coperto - czyli nakrycie stołu, muzykę na żywo, itp.) w Cafe Florian. Ale tu płaci się nie tyle za jakość, co za widoki, atmosferę, klimat, historię. Jeśli uświadomić sobie, kto przesiadywał wcześniej w tej kawiarni to może ta kawa (cena za nią) nie będzie taka gorzka.

Podczas ostatniego pobytu w Wenecji (dwa lata temu) miałam wrażenie, że ludzi jest jeszcze więcej niż zwykle i o wiele trudniej było znaleźć miejsce mniej zatłoczone. Udało mi się to, kiedy szukałam Kościoła Angelo Raffaele wędrując jedną z najstarszych dzielnic Wenecji Dorsoduro. Szukając świątyni wędrowałam niemal bezludnymi nabrzeżami kanałów, mostkami i placykami. Kościół Archanioła Rafaela stanowił tło opowieści Anioł Panny Garnet Salley Vickers, opowieści która kiedyś dawno temu urzekła mnie. Jest to historia wiekowej damy, która po przejściu na emeryturę otrzymuje niewielki spadek i jedzie (za sugestią testatorki) zwiedzić Wenecję. Wybiera się na chwilę, a zostaje znacznie dłużej. Dotąd jej życie było przewidywalne, monotonne i nudne, a sama Julia niezwykle zasadnicza. Kiedy znajduje się w Wenecji staje się inną osobą, jest spontaniczna, odnajduje pasje, jej życie nabiera barw, znajduje też przyjaciół. Niebagatelną rolę w opowieści odgrywa historia Tobiasza, Archanioła Rafała i psa. Od czasu lektury tej książki moje zainteresowanie budzi każdy obraz czy płaskorzeźba przedstawiająca tę opowieść. Kościół Angelo Raffaele jest wciśnięty pomiędzy placyk imienia Anioła Rafaela a kanał. Historia świątyni tego imienia sięga siódmego a niektórzy twierdzą, że nawet piątego wieku. Jednak sama świątynia istniejąca dzisiaj pochodzi z wieku siedemnastego. Trudno objąć ją obiektywem aparatu. Zewnętrzna fasada nie jest imponująca, jedynie rzeźba z aniołem, chłopcem, psem i rybą nad portalem zdobi niczym nie wyróżniająca się świątynię. Podobna rzeźba znajduje się w bocznym ołtarzu we wnętrzu kościoła. Jakby tego było mało znajduje się też obraz przedstawiający historię uzdrowienia ojca Tobiasza. 

Kościół był pusty, jedynie mężczyzna będący odpowiednikiem naszego kościelnego zajmujący się sprzątaniem zerkał na mnie, czy przypadkiem nie robię zdjęć. Ja zaś zerkałam na niego i jak tylko nie patrzył robiłam zdjęcie. 

W  Wenecji oczywiście poza tym wszystkim co zowie się kulturą i sztuką mój wzrok przyciągały wyroby ze szkła weneckiego oraz maski. Szklanych korali mam kilka sznurów, choć nie przepadam za biżuterią. Lubię na nie patrzeć. Wielość i różnorodność jednych i drugich sprawia, że jest w czym wybierać. Oczywiście ta najładniejsze artystyczne są poza zasięgiem finansowym, ale oglądanie nic nie kosztuje. Natomiast robienie zdjęć w ekskluzywnych sklepikach z maskami i strojami karnawałowymi jest zakazane. Pewne wyobrażenie, choć niewielkie dają zdjęcia masek w sklepikach i na straganach (często wątpliwej jakości wyrobów made in china). Ale od czego jest wyobraźnia.





Na koniec to, co poza zdjęciami oraz bogatymi zasobami pamięci przypomina mi o Wenecji (jakby jakimś cudem można było o niej zapomnieć)


Życzę wszystkim spokojnych świątecznych przygotowań (bez zmęczenia) z przerwą na coś miłego - choćby filiżankę kawy czy parę stron lektury.

wtorek, 15 grudnia 2020

Inowrocław - z tęsknoty za podróżowaniem urlopu wspominanie

W tym, że brakuje mi ostatnio wyjazdów nie ma nic dziwnego.  Dziwnym jest to, że bardziej tęsknię za podróżami do miejsc położonych całkiem blisko, niż za dalszymi wyprawami. Może ma to coś wspólnego z obecną sytuacją.  Zeszłoroczny urlop spędziłam w Inowrocławiu. Wybór miejsca podyktowany był bliskością dojazdu oraz sanatorium, z którego chciała skorzystać mama. 

Inowrocław uzyskał prawa lokacyjne w początkach trzynastego wieku. Z miastem związani są: urodzony w Szymborzu - niegdyś wsi podmiejskiej Jan Kasprowicz (pisarz, poeta, krytyk literacki, tłumacz), Władysław Łokietek oraz królowa Jadwiga. Inowrocławianie uczcili świętą nie tylko pomnikiem na Rynku, ale także ustanowili ją w 2007 roku patronką miasta. Z Inowrocławiem związany był również pisarz i skandalista - Stanisław Przybyszewski. 

Główną atrakcją są tężnie solankowe, to z ich powodu przyjeżdżają tutaj spragnieni wypoczynku i podreperowania zdrowia. Mikroklimat, jaki wytwarzają solanki stosuje się zarówno profilaktycznie jak i w leczeniu schorzeń górnych dróg oddechowych oraz paru innych dolegliwości. Spływająca po tarninie solanka pod wpływem wiatru tworzy naturalny aerozol solankowy. Podobno istniejące w tym miejscu przed wiekami tężnie są najstarszymi w Europie.  Tężnia otwarta blisko dwie dekady temu wygląda imponująco, składa się z kilku połączonych ze sobą wieloboków o wysokości dziewięciu metrów. Na jej szczycie znajduje się taras widokowy, z którego można podziwiać panoramę miasta i parku solankowego. Codzienne spacery pod tężnie były główną atrakcją pobytu, mimo niesprzyjającej dość chłodnej i wietrznej pogody.

Są one otoczone rozległym i bardzo malowniczym Parkiem Solankowym. Ten spory (85 ha) teren rekreacyjno-wypoczynkowy jest najchętniej odwiedzaną częścią Inowrocławia. Od wejścia, gdzie wita przybyłych rzeźba pawia pełniąca funkcję zegara słonecznego, zachwycają otaczające pawia piękne dywany kwiatowe. Mój pobyt przypadł na wrzesień, wyobrażam sobie, jak barwnie i malowniczo prezentuje się to miejsce wiosną czy latem. Na  terenie parku znajdują się sanatoria,  place zabaw, siłownie, pomniki, restauracje i kawiarnie. Sporo tam ławeczek, które pozwalają na odpoczynek w miłym otoczeniu. Tym co mnie ujęło są stawy. Woda we wszelkiej postaci ma dla mnie tajemniczą moc (może ma to coś wspólnego ze znakiem zodiaku, może z miejscem urodzenia, może z profesją ojca). Zawsze dobrze czuję się nad wodą, ona mnie uspakaja i odpręża. Największy ze stawów prowadzi przecinającym go mostkiem Nad Stawem wprost do wejścia na teren tężni. 

Poniżej kilka kwiatowych kobierców (na ostatnim zdjęciu kolorowe parasolki na solankowych pergolach)


 

Na terenie Parku znajduje się też Teatr Letni z muszlą koncertową. Niestety w czasie naszego pobytu nie odbywały się żadne koncerty. 

Prowadzący do tężni staw wygląda równie pięknie za dnia, jak i po zachodzie słońca.


Centralnym punktem miasteczka jest Rynek, jego główną atrakcją (poza pomnikiem patronki Św. Jadwigi)  jest fontanna. Mnie przypomina mini, a nawet mikro wersję tej z wrocławskiego rynku z tym połączeniem kamieni, szkła oraz wody. 

Na narożnym budynku łączącym Rynek z Deptakiem Królowej Jadwigi znajduje się mozaikowy zegar słoneczny, na którym przedstawiono historyczne herby miasta. 

Wrocław ma swoje krasnale, Zielona Góra Bachuski, a Inowrocław ma figurki średniowiecznych żaków. 

Jak wspomniałam mnie do Inowrocławia przyciągnęło nazwisko Jana Kasprowicza, który się tutaj urodził i tu spędził swe młode lata, a miasto do końca było bliskie sercu pisarza. Barbara Wachowicz w Czasie nasturcji tak sugestywnie i ciekawie opisuje drogę człowieka, który z wiejskiej chaty dotarł do najwyższych uniwersyteckich zaszczytów, że chciałoby się zobaczyć wszystkie te miejsca, w których kształcił się i dorastał. Mimo, że uczył się źle, siedział po dwa lata w jednej klasie, nauczyciele na niego narzekali, zdarzyło mu się za złe zachowanie siedzieć w karcerze 12 godzin to odwiedzając po latach Księstwo napisze -  od kilku lat włócząc się po świecie, uczułem jakąś nieokreśloną tęsknotę za owym kawałkiem kraju, gdzie przeżyłem najrańsze dni nie bardzo wesołego życia, gdzie mnie uczono czytać, pisać i rachować. * Aby chwilę później dodać, że rachować nie nauczono go wcale. Inowrocławianie pamiętają o swym krajanie, uhonorowano go pomnikiem, nadano jego imię Liceum Ogólnokształcącemu, powstało też Muzeum Jana Kasprowicza. Szalenie lubię takie małe muzea. Mają niepowtarzalny klimat i dają się łatwiej zapamiętać.  Dodatkową zachętą do odwiedzin była odbywająca się tam wystawa Sztuki Polskiej z kolekcji Antoniego Michalaka (z takimi nazwiskami, jak Wyspiański, Kossak, Okuń, Fangor, Kobro). Nie wszystkie dzieła z tej wystawy przypadły mi do gustu, ale obrazy i szkice z nurtu impresjonistycznego (malarzy młodopolskich) oglądałam z ogromną przyjemnością. Jak podczas każdej wizyty znalazłam sobie nie znane mi wcześniej nazwisko malarza, którego pracami się zainteresowałam. Tym razem padło na Stanisława Czajkowskiego - uczeń Gersona, Mehoffera, Wyczółkowskiego a w końcu samego Stanisławskiego. Urzekło mnie jego Notre Dame w Paryżu, a potem obejrzałam kolekcję bardzo przyjemnych dla oka obrazów w internecie. W Muzeum wyodrębniono salę, w której można obejrzeć najbardziej znanych Inowrocławian pędzla pana Mariana Adamczyka; poza innymi portretami znajduje się tu też portret przedwojennego prezydenta miasta Apolinarego Jankowskiego, któremu miasto zawdzięcza bibliotekę, pomnik Kasprowicza oraz lotnisko. Jestem pod wrażeniem nie tylko ciekawych eksponatów, ale i profesjonalizmu pań tam pracujących. Jeśli tylko któraś z pań zauważyła zainteresowanie zwiedzającego natychmiast służyła z objaśnieniami. Może to dziś standard, ale nie często się z nim spotykam. Miałam taki epizod w życiu - praca w Muzeum i wiem, że oprowadzanie, czy informowanie zwiedzających nie należało do obowiązków opiekunów ekspozycji muzealnych (tak wówczas nazywało się to stanowisko).

Stanisław Czajkowski

Na piętrze znajdują się wystawy poświęcone Janowi Kasprowiczowi, Stanisławowi Przybyszewskiemu oraz zrekonstruowany gabinet warszawskiego mieszkania Stanisława Szenica. Kolejne do kolekcji nazwisko. Szenic był urodzonym na początku ubiegłego stulecia prawnikiem, pisarzem oraz kolekcjonerem przedmiotów artystycznych (między innymi książek, litografii, rycin, porcelany, przycisków szklanych, rzeźb, obrazów). Cała kolekcja jest niezwykle ciekawa, ale mnie najbardziej zaciekawiły szklane kule służące jako przyciski do papieru. To chyba odezwały się jakieś niespełnione dziecięce marzenia, ale te kolorowe kule przyciągały wzrok silniej niż cała reszta. Przyciski eksponowane były w korytarzu co uniemożliwiło zrobienie dobrego zdjęcia. Niejakie, choć mgliste wyobrażenie o owych przyciskach do papieru mogą dać zdjęcia współczesnych szklanych kul. A wśród całej reszty kolekcji znajdowały się piękne stare meble, gotyckie i barokowe rzeźby, XVIII wieczna rycina Daniela Chodowieckiego. Okazale prezentowały się woluminy w niewielkiej biblioteczce.

W końcu  dotarłam do celu mojego zwiedzania, a były nimi sale Kasprowicza i Przybyszewskiego, gdzie znajdują się portrety pisarzy, ich rodzin, znajomych, ich zdjęcia, dzienniki, rysunki, książki przez nich napisane i inne pamiątki.



Kolejnym ciekawym miejscem wartym odwiedzenia w Inowrocławiu są świątynie. Znajduje się tutaj jeden z najstarszych na Kujawach kościołów zbudowanych w stylu romańskim. Ufundowany przez księcia Leszka syna Bolesława Kędzierzawego powstał pod koniec XII lub na początku XIII wieku. Mowa o kościele imienia Najświętszej Marii Panny, zwanym Ruiną (nazwę tę nadano na początku XIX wieku, kiedy kościół został najpierw zdewastowany, a następnie zniszczony w pożarze, groziła mu katastrofa budowlana).  Na początku XX wieku jego odbudową kierował zasłużony dla miasta ksiądz Antoni Laubitz, późniejszy biskup, zasłużony w obronie polskości na ziemi Kujawskiej. W czasie okupacji przerobiony na magazyn mebli. Odbudowany po wojnie. Od 2008 roku ma rangę bazyliki mniejszej. Jakże żałowałam, że kościół był zamknięty na cztery spusty. Te niewielki kościółek, z grubymi murami i malutkimi oknami i półkolistą absydą budził ciekawość. Ostatnią romańską świątynią tego typu oglądałam na wycieczce szkolnej w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku.

Więcej szczęścia miałam idąc do Kościoła Św. Mikołaja. Ten powstały w XIII wieku, jako drewniana świątynia obiekt (po dwukrotnym spłonięciu) odbudowano jako murowany w XV wieku, po wielu przeróbkach od stylu gotyckiego, przez barokowy po rekonstrukcję po przełomie XIX i XX wieku w stylu neogotyckim.  Odbywały się tu ważne wydarzenia historyczne;  na początku XIV wieku papież ogłosił w sporze pomiędzy Polską a Krzyżakami zwrot przez Zakon Pomorza Polsce, tutaj pertraktowała królowa Jadwiga z Wielkim Mistrzem Zakonu w sprawie pokojowego zakończenia sporu, tu w końcu przepowiedziała klęskę Krzyżaków pod Grunwaldem. Na początku XX wieku wikariuszem był tutaj wspomniany wcześniej ksiądz Antoni Laubnitz, późniejszy biskup gnieźnieński, społecznik i przyjaciel (jeszcze z czasów gimnazjalnych) Jana Kasprowicza.

Być może dzięki trwającym wewnątrz pracom budowlanym udało mi się wejść do środka i obejrzeć ten ważny dla miasta zabytek.

Kiedy przyjechałam do Inowrocławia byłam zawiedziona ubogą ofertą kulturalną, w centrum kultury nie odbywały się żadne przedstawienia, w muszli koncertowej nie było koncertów, a dwa kina miały tak ubogi repertuar, że nie zachęcały do odwiedzenia. Może trafiłam na martwy sezon (początek września). Okazało się jednak, że nawet w tym małym miasteczku jest parę rzeczy do obejrzenia. Mnie kilka dni pobytu nie wystarczyło do zobaczenia wszystkiego co sobie zaplanowałam. Miały być jeszcze wycieczki do Kruszwicy i Strzelna. Na szczęście Inowrocław leży blisko Gdańska, więc na pewno tam wrócę.

Jako, że w zeszłym tygodniu (12.12) minęła 160 rocznica urodzin Jana Kasprowicza zakończę jego słowami: Ten jest najszczęśliwszy z ludzi, komu zapału do ksiąg nikt nie ostudzi. 

*cytat z Czasu nasturcji Barbary Wachowicz Wydawnictwo Sport i Turystyka 1089 r.

piątek, 11 grudnia 2020

Jak uszczęśliwić bibliofila i co można znaleźć przy okazji porządków

pierwsza biblioteka w 2012 r.
Uszczęśliwić bibliofila można dając mu dodatkowych kilka półek, a już cały regał spowoduje euforię.  Biblioteczki z prawdziwego zdarzenia w postaci regałów na książki, a nie pojedynczych półek w szafkach dorobiłam się ponad osiem lat temu, o czym pisałam tutaj. Jej niezapełnione półki obiecywały wiele radości z przyszłego ich zapełniania. Plan był jeden, aby żadna książka nie została wygnana  do drugiego rzędu i nie uległa zapomnieniu. Taki stan rzeczy utrzymywał się przez parę lat, ale później książki jakoś tak zaczęły chwilowo "spadać do tyłu. 

Biblioteka rok 2015

Po kilku latach biblioteka zapełniła się niemal całkowicie. Jedynie podwójna półka za drzwiami pozostała wolna (czasowo przeznaczona na stoliczek pod komputer). W związku ze sprzedażą mieszkania książki zostały ulokowane w ilości kilkunastu siatek u siostry. Ponadto do podręcznego czytania przeznaczony został plecak, który tymczasowo dałam na przechowanie koleżance.


Plecak został skradziony. Z jednej strony mnie to zmartwiło (najbardziej martwi mnie to, że nie mogę sobie przypomnieć jego zawartości i kiedy nagle najdzie mnie chęć przeczytania określonej książki, mogłoby się okazać, że jej nie ma. Pamiętam jedynie że byli tam Bieguni i Dzienniki Hena  Nie boję się bezsennych nocy), a z drugiej ucieszyła mnie myśl, że skoro złodziej połakomił się na książki to był może naszedł go nienasycony głód literatury, co jestem mu w stanie wybaczyć. Po przeprowadzce, z powodu mniejszego metrażu nowego mieszkania, biblioteczka została podzielona na dwie części, zaś trzy siatki pełne kryminałów i literatury lżejszej wydane w dobre ręce. Niestety nawet tak odchudzona biblioteka po dziewięciu miesiącach pandemii wzbogaciła się o jakieś lekko licząc pięćdziesiąt nowych pozycji i znowu zaczęło brakować miejsca i coraz więcej książek lądowało w ciemnych jej czeluściach. Po napisaniu list do Świętego Mikołaja (z prośbą o cztery książki, oraz zakupieniu sobie od Mikołaja w jego imieniu kolejnych czterech) zadzwoniłam do pana stolarza z prośbą o dodatkowe trzy półki, a zanim przyszedł mnie przyszedł do głowy pomysł kolejnego regaliku w korytarzu. 

Dzisiaj jest mój dzień Św. Mikołaja. Półeczki zamontowane, regalik stoi. Książki kupowane jako używane zostały przeniesione do korytarza, a książki nowe dumnie prezentują się na nowo rozłożonych półeczkach. I tylko jedna książka trafiła do drugiego rzędu. Przy czym jest mimo to widoczna. A co najważniejsze i w salonie (dumnie brzmi ten salon) i w korytarzu zostało jeszcze trochę miejsca. To chyba mogę zamawiać kolejne książki. Jak myślicie?

Poniżej kilka zdjęć nowego starego i nowego, nowego nabytku.


 

 

 

 

 

 

 

 

Podczas porządków znalazłam niesamowitą rzecz. Jakieś dziesięć lat temu zakupiłam za pośrednictwem koleżanki bodajże z Canady płytę z koncertu Bruno Pelletiera w Moskwie. I zupełnie nie wiem, jak to się stało, że przez kilka lat zapomniałam jej przesłuchać. Tym sposobem miałam dziś wielką przyjemność słuchając Bruna. Rosjanie kochają wszystko co wiąże się z Francją (Bruno nie jest co prawda Francuzem, ale jest kojarzony głównie, jako odtwórca poety w musicalu Notre Dame de Paris, którego premiera miała miejsce w Paryżu). Panie, bo to one przeważały na widowni miały tak rozanielone twarze, że aż miło patrzeć, a z kwiatów i prezentów na scenie ułożona została imponująca wystawa. W trakcie koncertu Bruno wykonał także wszystkie utwory Gringoire. 

Drugim znaleziskiem była mała książeczka z rysunkami Zbigniewa Jujki wydana w związku z referendum unijnym w 2003 roku. Rysunki komentowały nasze ówczesne nastroje. Niektóre obawy związane z akcesją wydają się dziś śmieszne (zwłaszcza te dotyczące normalizacji produktów), ale niektóre rysunki są zaskakująco aktualne, bądź aż się proszą o komentarz w punktu widzenia pozostawania w tym związku od ponad szesnastu lat i oby nadal. Choć przyznaję, iż w 2003 roku nie byłam przekonana czy powinniśmy do tej Unii wchodzić. 


 





A teraz przepraszam, za brak korekty we wpisie, ale muszę kupić bilety do teatru i zająć dobre miejsce w pierwszym rzędzie w moim salonie. Dziś w Warszawskich spotkaniach teatralnych Pani Dallowey- premiera online z Teatru Dramatycznego (to jeden z moich ulubionych warszawskich teatrów). 

Ps. Udało mi się przywrócić wcześniejszą wersję bloggera, albo blogger sam się naprawił, a każdym razie cieszę się jak gwizdek. Mogłam wyjustować i zrobić poprawki.