|
Cztery lata temu panowie dają swój wkład w Wigilię
|
W związku z epidemią po raz pierwszy nie mogliśmy zorganizować Wigilii w pracy. Szef wymyślił (choć twierdzi, że zapożyczył pomysł, co nie zmienia faktu, że ten doskonale się sprawdził), aby każdy z nas w kolejnym przedświątecznym dniu dzielił się z pozostałymi życzeniami, wspominkami, zdjęciami, przepisami, filmikami, czy co tam, komu przyjdzie do głowy. Pomysłowość i inwencja koleżeństwa zadziwiała z każdym kolejnym życzeniem. Były ciekawe relacje z rodzinnych świąt, były rymowane życzenia dla każdego inne, zdjęcia własnoręcznie zrobionych prezentów, a nawet życzenia w power point. W ten sposób każdego dnia witała i do jutra będzie witać nas miła niespodzianka. Relacje budziły wspomnienia i pozwalały na mały oddech od codzienności i robiło się tak jakoś jaśniej i radośniej. Nie każdy ma odwagę dzielić się swoim intymnym światem, ale jak już się zdecyduje to okazuje się, że wiele nas łączy, o wiele więcej niż dotąd nam się wydawało.
Wykorzystując pomysł podzielę się moimi wspominkami i refleksjami (którymi nie podzieliłam się z moimi koleżankami i kolegami).
|
I znowu nie udało się zobaczyć Mikołaja
|
Moje najwcześniejsze wspomnienia świąteczne są zapewne podobne do wspomnień moich rówieśników. Przypadają na przełom lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych.
Zaczynało się od sprzątania mieszkania, można by powiedzieć od piwnic, aż po strych, gdyby nie fakt, że mieszkanie liczyło trzydzieści parę metrów. Mama sprzątała każdy zakamarek, każdą półeczkę i każdą szufladkę wykładała papierem, drewniane podłogi pastowała, a my z tatą froterowaliśmy je ślizgając się na miękkich szmatach, aby parkiet nabrał połysku, mama myła okna i przecierała je gazetami, firany i pościel prało się w blokowej pralni usytuowanej na strychu obok suszarni, w ogromnym kotle, pod którym palił się ogień, a gospodynie mieszały w tym kotle drewnianym kijem, tak jakby gotowały zupę. Potem te firany rozwieszało na drewnianych ramach mocując je na przypiętych do ram gwoździków. Wysuszoną pościel ściągało się ze sznura i trzeba było ją przełamywać na pół, taka była sztywna od krochmalu. Mama zabierała mnie ze sobą, aby od razu pościel powyciągać każda za przeciwległy rożek. Potem była obowiązkowa wizyta w maglu, gdzie było gorąco i parno i panował specyficzny zapach czystości. Ręczniki wyżymało się przez maglownicę będącą częścią wyposażenia pralki Frania.
Kiedy już porządki zostały zrobione, mama zabierała się za przygotowanie pożywienia, w całym domu rozchodziły się zapachy pieczonych ciast; tradycyjnie piekło się makową struclę, do dziś żadna nie smakowała mi tak, jak ta mamina, sernik (także wyśmienity, najlepiej z czerwoną galaretką pod którą tworzył się barwny wilgotny nalot i fajnie zeskrobywało się go łyżeczką) no i piernik (ten jadłam, kiedy skończyły się pozostałe ciasta).
Pomiędzy sprzątaniem i pieczeniem mama chodziła po zakupy, co zabierało o wiele więcej czasu niż dzisiaj, bowiem trzeba się było mocno nachodzić, aby dostać na przykład szynkę (która wówczas smakowała chyba inaczej niż dziś, bowiem jadało się ją kilka razy w trakcie roku, więc miała posmak świąt), baleron (z cudowną warstwą tłuszczyku), polędwicę. Potem któreś z rodziców przynosiło żywego karpia, który przez jakiś czas okupował wannę. Uwielbiałam się kąpać, więc nie mogłam się doczekać, kiedy intruz powędruje do kuchni. Choć oczywiście lubiłam patrzeć na pływającą rybę, podkarmiałam ją chlebem i zatykałam uszy, kiedy tata szedł dokonać egzekucji. Jako dorosła osoba nigdy nie kupiłam żywego karpia.
Ze świętami lat dzieciństwa wiążą się nieodłącznie pomarańcze, które rzucano wtedy do sklepów niemal wyłącznie z okazji świąt. Mieszkając w Gdańsku mieliśmy o tyle dobrze, że to od Gdyni, do której przypływały statki z owocami zaczynała się ich dalsze podróż. Pomarańcze były na tyle atrakcyjne, że dodawało się je do świątecznych podarunków. Pachniały obłędnie, dziś, albo straciłam węch (i powinnam zrobić sobie test), albo one wcale nie mają zapachu. Najpopularniejszy zestaw upominkowy to paczka (duży foliowy worek przewiązany kolorową wstążeczką) zawierająca czekoladę, ciasteczka, cukierki, pomarańcze lub mandarynki i orzechy włoskie w łupince. Do tego przewiązany wstążeczką w kolorowym papierze z choinką lub bałwankiem jakiś drobiazg i pełnia szczęścia. Można było usiąść pod choinką i podjadając słodycze i mandarynki delektować się misiem, lalką lub książką. Kiedyś dostałam długi czerwono - szary długopis. Ponieważ od dziecka lubiłam pisać (wynotowywałam w notesikach różne informacje z książek, pisałam opowiadanka, prowadziłam dzienniki) długopis bardzo mnie ucieszył. Podobnie cieszyły mnie wszelkie notesiki, czy zeszyty, niezapisane strony były obietnicą przyszłych treści, aż oczy mi się świeciły na taki podarek. Do dziś, mimo, że rzadko korzystam z notesów innych niż komputerowe, niezapisane kartki to dla mnie piękny widok. Zapisane też (o ile nie są to przepisy ustaw lub rozporządzeń)
Choinkę stroiliśmy zawsze w wigilię rano, ja z tatą; najpierw tata oplątywał sznurem lampek (nigdy nie mieliśmy świeczek, chyba z obawy przez zapaleniem), potem ja wieszałam na niższych gałązkach bombki, w tym ulubione w kształcie sopli lodu, orzechy włoskie owinięte w sreberko od czekolady (te sreberka były zbierane przez cały rok) oraz we własnoręcznie klejone łańcuchy z kolorowego papieru, tata robił to samo tyle, że wyżej, a mama przychodziła, aby razem z nami porzucać kępki waty, które miały imitować śnieg, oraz dać ostatni szlif w postaci anielskiego włosa.
Biały wykrochmalony obrus (żakardowy), świąteczny serwis i sztućce i
|
wigilijna wieczerza w hotelowym pokoju
|
wyczekiwanie pierwszej gwiazdki. Symboliczne, bowiem kolacja bywała u nas długo po pierwszej gwiazdce. Mama perfekcjonistka robiła niemal wszystko sama, więc siadaliśmy do wieczerzy około dziewiętnastej. Rodzicie odświętnie ubrani, tata zapalał świece i częstował opłatkiem składając życzenia, zawsze dziękował mamie za piękne przygotowanie świąt. Może gdyby choć trochę jej pomógł w tych przygotowaniach nie byłaby tak zmęczona. Ale wówczas tego nie zauważałam, a tata zawsze był moim ukochanym tatusiem. Po kolacji razem z tatą szliśmy poszukać Świętego Mikołaja. Mieszkając na ósmym piętrze, wsiadaliśmy do windy i zjeżdżaliśmy na parter. Wychodziliśmy przed blok i rozglądaliśmy się zawiedzeni, że chyba w tym roku nie przybył. Potem w mieszkaniu państwa D. słyszeliśmy radosne rozmowy i tata stwierdzał, że widocznie minęliśmy się. Skoro u państwa D. tak wesoło, to Mikołaj musiał już tam być. Kolejnego roku schodziliśmy schodami i jak się można domyślić, znowu Mikołaja nie spotykaliśmy. Zawsze z niedowierzaniem wracałam do domu, gdzie mama witała nas od progu z wymówką, po co wychodziliście, ON już TU był i zobaczcie co zostawił pod choinką. Nie wiem, jak to możliwe, że dawałam się nabrać przez tyle lat. A może chciałam w to wierzyć.
Kiedy moi siostrzeńcy byli mali to mnie przypadło w udziale zabieranie ich na przechadzkę w poszukiwaniu Świętego. Dziś mają prawie szesnaście lat i sami wychodzą chętnie z pokoju na poszukiwanie Mikołaja, a kiedy wracają niosą ze sobą paczki z prezentami dla pozostałych domowników, tłumacząc nam, że spotkali go po drodze.
Kolejnym obrzędem było rozpakowywanie prezentów. Mistrzem ceremonii był tata, który potrafił się cieszyć jak dziecko z każdego prezentu, czy był to sweter, czy książka (zamiłowanie do książek mam po tacie), czy przysłowiowe skarpetki (choć nie pamiętam, aby kiedyś je dostał).
|
Świąteczny spacer
|
Co więcej tata cieszył się też z prezentów, które dostawali pozostali domownicy. A jego radość była zaraźliwa. I nawet, jeśli prezent nie był tym wymarzonym (choć wydaje mi się, że wówczas mieliśmy bardzo skromne marzenia) to byliśmy przekonani że nic lepszego nie mogło się nam trafić.
Po sprzątnięciu ze stołu i po wizycie Mikołaja, mama robiła kawę, kroiła ciasto i wówczas i ona mogła już odpocząć. Wtedy śpiewaliśmy kolędy i cieszyliśmy się swoim towarzystwem. W pierwszy dzień świąt szliśmy do kościoła na mszę, podczas której największą atrakcją było oglądanie Bożonarodzeniowej szopki. Te święta kiedy byliśmy z mamą, tatą, a potem i siostrą wspominam najmilej.
Kiedy dorosłam święta nie miały już dla mnie takiego uroku, pisałam o tym kilkakrotnie na blogu (choćby tu) więc nie będę się powtarzać. Jednak za każdym razem żywię nadzieję, że w tym roku będzie jak w baśni, wszyscy zasiądą do stołu uśmiechnięci, nikt się z nikim nie pokłóci, nikt na nikogo nie będzie obrażony, gospodyni nie będzie padała ze zmęczenia, polityka u nas nie zagości, wirusy nie będą miały dostępu, czas będzie płynął wolno a my będziemy myśleć trwaj chwilo - jesteś piękna.
Ostatnio usłyszałam takie życzenia (fragment piosenki), które bardzo mi się spodobały.
Życzmy sobie, abyśmy byli blisko, nawet kiedy jesteśmy daleko. Ja dodałabym, życzmy sobie, abyśmy będąc blisko nie byli od siebie oddaleni.
Niestety zdjęcia z tamtych lat przechowały się jedynie w mej pamięci, więc wpis ozdobiony teraźniejszymi miłymi wspomnieniami (rodzinnej Wigilii oraz wigilijnego wypadu świątecznego).