Łączna liczba wyświetleń

Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą sztuka. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 sierpnia 2025

Daniela Chodowieckiego przypadki Kalina Zabuska

 

Portrety Chodowieckich w Domu Uphagena

Mogę się założyć, że zdecydowana większość czytelników spoza Gdańska nie słyszała nigdy o Danielu Chodowieckim. Choć oczywiście chciałabym się mylić. Gdańszczanie wiedzą, iż w Gdańsku znajduje się ulica i co ważniejsze przystanek jego imienia. Ulica jest co prawda boczna i mało uczęszczana, za to przystanek sprawia, iż każdy jadący trasą z Gdańska Głównego do Wrzeszcza słyszał  to nazwisko.

I ja dopóki nie przeczytałam Gdańskich wspomnień młodości Joanny Schoppenhauer nie zastanawiałam się kim był pan Chodowiecki. A był on rysownikiem i rytownikiem, a także ilustratorem kalendarzy (najpopularniejsza wówczas forma powszechnie dostępnego i używanego słowa pisanego) a także książek. Chyba nie będzie przesady kiedy porównam go do Andriollego (a to nazwisko jest znane wielu chociażby ze stworzenia najbardziej znanych ilustracji do Pana Tadeusza).
Pożegnanie Jeana Calasa z rodziną (komentarz do skazania na śmierć francuskiego hugenoty)

Niestety Chodowiecki przyszedł na świat w czasach (1726 r.) kiedy książka nie była dobrem powszechnym, była luksusem, na który mało kto mógł sobie pozwolić i mało kto mógł z niej skorzystać.  Popularność, czy też rozpoznawalność zaczynał osiągać, kiedy Polska znalazła się pod zaborami, a sam Daniel po wczesnej stracie ojca chcąc pomóc rodzinie przeniósł się z rodzimego Gdańska  do Berlina. Miał tam większe szanse na znalezienie zamówień na swoje rysunki. Pochodził z protestanckiej rodziny, dla której reguły wiary były drogowskazem życiowym; protestanci zdecydowanie bardziej rygorystycznie przestrzegali kanonu wiary niż katolicy, którzy dość swobodnie traktowali Słowo Boże.

To dzięki przynależności do grupy wyznaniowej jego życie potoczyło się tak, jak się potoczyło. Była to grupa powiązanych stosunkami rodzinno- towarzysko- zawodowymi ludzi nawzajem się wspierających. To tutaj znalazł Daniel swoją przyszłą żonę, to także dzięki nim otrzymał pierwsze zlecenia. Nigdy, przez całe życie nie wziął od członków wspólnoty ani grosza. To co dla nich wykonywał czynił pro publico bono. 

Chodowieckiemu zawdzięczamy wiedzę na temat XVIII wiecznych zwyczajów, ubiorów, sposobów spędzania wolnego czasu, wzorców zachowań, kanonów postępowania, fryzur,  dziecięcych zabaw. Był reporterem tamtych czasów, podpatrywał ludzi i ich zachowania i przelewał to na papier. Nie interesowała go architektura czy pejzaże, a człowiek i jego życie. Bohaterowie jego rysunków są często ułomni, ale zawsze przedstawieni ze zrozumieniem, autor rysunków był wyrozumiały dla ludzkich słabości.

Częściej na swoich rysunkach przedstawiał kobiety, może dlatego, iż było ich sporo w jego otoczeniu: żona, córki, siostry, ciotki, szwagierki. Miał dużo szacunku dla ich zajęć domowych i ich roli w rodzinie. Często rysował niezwykle intymne scenki rodzinne, kobiety przy pracy, dzieci przy zabawie, lub nauce, siebie, jako obserwatora.
Pracownia malarza

Książka jest biografią rysownika. Jego życie przedstawia autorka na tle społeczno-obyczajowym ówczesnego świata. Można dowiedzieć się wielu ciekawych historyjek dotyczących naszych osiemnastowiecznych przodków. Zadziwiło mnie to jak wiele dziedzin życia było mocno sformalizowanych. To, co dziś reguluje samo życie i zasobność portfela wówczas podlegało regulacjom prawnym. Uroczystości takie, jak wesela, chrzty czy pogrzeby zostały ściśle określone w wytycznych miejskich. Przyczyną była chęć zapobiegania zbyt ostentacyjnemu zbytkowi. Nieuzasadniona rozrzutność podlegała karze. Karane były zarówno zbyt kosztowne podarki ślubne (jak srebra, galanteria a nawet chusteczki do nosa), serwowanie dwóch luksusowych gatunków ryb (jak pstrągi i śliże), podawanie zbyt drogich trunków (np. węgrzyna). Samą ceremonię ślubną poprzedzały trzykrotne zapowiedzi w kościele panny młodej, po których między godziną dziesiątą a dwunastą odbywał się ślub. Poprzedzał go korowód panien, który prowadził wystrojoną oblubienicę z domu rodziców do kościoła oraz korowód drużbów, który udawał się tamże z panem młodym. Zajmowali się tym wybrani przez władze miejskie prosarze i prosiarki (to oni czuwali nad przebiegiem uroczystości, czy wysyłaniem zaproszeń). Bogatsi mieszkańcy miasta korzystali z bogato przystrojonych powozów. Z czasem i to zostało zabronione. Po dopełnieniu zaślubin młoda para z gośćmi udawała się do domu weselnego. Przepisy regulowały także dopuszczalną liczbę gości. Serwowano zwykle pięć czasem sześć dań, w tym dziczyznę i jedno z ryb. Późnym popołudniem między szóstą a siódmą przychodził czas deserów (marcepan lub kołacz) do którego podawano, choć nie dla wszystkich stanów dopuszczoną herbatę. Pito także kawę i czekoladę. Po nich przychodził czas na tańce. Przy czym i to regulowała ordynacja weselna określająca wysokość opłat dla muzykantów, kapel i cechowych zatwierdzonych do tego typu uroczystości. O ileż to upraszczało kwestię organizacji uroczystości, a jednocześnie ujednolicało. Praworządni obywatele stosowali się do owych wytycznych bez szemrania. A rodzina Chodowieckich, jako hołdujący prostocie członkowie kościoła ewangelicko-reformowanego przyzwyczajona była do powściągliwości. Byli pracowici i żyli skromnie.

A jednak żyli nie tylko prozą życia. Już ojciec Daniela który sumiennie wypełniał swój kupiecki obowiązek uciekał od nudy życia w niosące radość rysowanie. Z ołówkiem, piórkiem lub pędzlem w dłoni oddawał się kreowaniu nierzeczywistych światów i choć rysownikiem był przeciętnym był pasjonatem rysunku. Jego pasję przejął też najstarszy syn Daniel. Początkowo była to jedynie pasja uprawiana okazyjnie, z czasem jednak, kiedy okoliczności zmusiły młodego siedemnastoletniego człowieka do poszukiwania swej drogi życiowej, biorąc odpowiedzialność za losy matki i osieroconego rodzeństwa Daniel wyjechał do krewnych do Berlina. Usłyszał, iż pan Jakub Wessel uczeń pierwszego malarza pruskiego dworu Antoine`a Pesnego wróciwszy do Gdańska cieszy się wielkim powodzeniem malując wizerunki wysoko postawionych osobistości. Wziął zatem podróżny sakwojaż ze zmianą bielizny, pończochami zrobionymi przez matkę, kawałkiem toruńskiego piernika i Biblią i ruszył w drogę w ciasnym i dusznym pudle dyliżansu. Pierwsze zlecenie uzyskał od hugenockiej wspólnoty wyznaniowej. Była to akwaforta przedstawiająca króla Dawida. W Berlinie Chodowiecki nie posługiwał się już językiem polskim, ale przechowywał pamięć o przodkach ze strony ojca. Przez całe życie pamiętał o kraju pochodzenia. 
Wycieczka do Lasku Francuskiego
Z czasem jego domeną stała się ilustracja książkowa. Nigdy nie starał się skoncentrować uwagi czytelnika na ilustracji, miała być ona jedynie tłem książki, nie mniej to właśnie jego ilustracje pobudzały czytelniczą wyobraźnię i przyczyniały się do większej popularności książek. Gdańsk odwiedził dwukrotnie, raz w 1773 r. kiedy to został entuzjastycznie przyjęty przez gdańskie towarzystwo (cieszył się już pewną sławą zdobytą w Berlinie), drugi raz po śmierci matki w 1780 r., kiedy pojechał załatwić sprawy spadkowe i zabrać ze sobą do Berlina niezamężne siostry.
Choć większość życia spędził w Berlinie cały czas uważał się za Polaka. W liście do przyjaciółki i protektorki pisał, iż po ojcu jest Polakiem, potomkiem dzielnego narodu, który niebawem przestanie istnieć. Owa przynależność narodowa nie przeszkadzała mu być lojalnym obywatelem i urzędnikiem pruskim. Bunt zdaje się nie leży w naturze protestanta, no chyba, że chodzi o kwestie wiary.
Daniel nie rozstawał się ze swoim szkicownikiem, w którym dokumentował otaczającą go rzeczywistość. Bardzo podoba mi się rysunek Wycieczka do Lasku Francuskiego, który był satyrą na niedoszłą do skutku eskapadę poprzedzoną długotrwałymi przygotowaniami.  Zgromadzono wiktuały, upieczono ciasta, wynajęto osła, zaproszono kuzyna, który obiecał pojawić się ze skrzypcami. Na rysunku zabawny orszak prowadzi jedna z córek Daniela z koszykiem w ręku i przewieszonym na drągu pętem kiełbasy.  Za nią sunie osiołek z umieszczonymi w koszykach u jego boków dziećmi z prowadzącym go synem rysownika z przodu (z batem) i bratankiem (z tyłu). Spod ogona osiołka spadają na drogę jego odchody. Za nimi kroczą najstarsza z córek ze swą kuzynką, córka niesie koszyk z butelkami wina, kuzynka wielką pieczoną babę. Orszak zamyka syn przyjaciela i kuzyna grający na skrzypcach. 
Rysunek przypomina mi moją rodzinną wycieczkę na urodziny babci. Impreza ta także była długo dyskutowana, a my przygotowywaliśmy się do niej solidnie. Mama upiekła blachę ciasta, my kupiłyśmy sukienki. Podróż miała się odbyć samochodem, w związku z czym nie ograniczaliśmy się z bagażem. Jednak z powodu awarii układu hamulcowego zmuszeni byliśmy jechać pociągiem. Na pociąg się spóźniliśmy, bo tata źle nastawił budzik a o zmianie planów nie mogliśmy poinformować jubilatki z powodu awarii sieci telefonicznej. Spóźnieni z blachą ciasta w ręku, sukienkami, garniturem oraz objuczeni bagażami wkroczyliśmy na imprezę wywołując niemałe zdumienie. 
Chodowiecki utrwalał takie właśnie ulotne chwile, jak zamieszczony wyżej portret grupowy rodziny Chodowieckich (w pracowni malarza), na którym moją uwagę zwróciły wiszące na ścianach obrazy i wielka księga z ilustracjami oglądana przez jedną z córek. Wiele to mówi o zainteresowaniach i gustach rodziny Chodowieckich.
Ulica Długa w Gdańsku (z powodu przedproży, których dziś na Długiej nie ma ulica sprawia wrażenie niezwykle wąskiej) To mój kolejny ulubiony rysunek Daniela

Sporą kolekcję rysunków Daniela Chodowieckiego posiada Gdańskie Muzeum Narodowe. Niestety jako, że są to rysunki nie mogą być zbyt długo wystawiane na światło dzienne, stąd aby zapoznać się z nimi trzeba szczęścia.  Ponieważ w przyszłym roku przypada trzechsetna rocznica urodzin rysownika Muzeum planuje ją uczcić wystawą rysunków, na co już się cieszę. 

Książka Kaliny Zabuskiej jest bogato ilustrowana, a ponad połowa tych ilustracji to reprodukcje rysunków Chodowieckiego.  
Będąc w Gdańsku można w Domu Uphagena obejrzeć portrety małżonków Chodowieckich Daniela i jego żony Jeanne pędzla Antona Graffa (wybitnego malarza okresu oświecenia z Drezna).
Książkę przeczytałam w ramach  stosikowego losowania u Anny. Bardzo się cieszę, że dowiedziałam się czegoś nowego na temat osoby, którego losy poprzez ojca i miejsce urodzenia splatają się z moim miastem.  


niedziela, 22 grudnia 2024

Madonna znika pod szklanką kawy Włodzimierz Kalicki i Monika Kuhnke plus świąteczne życzenia

Madonna pod jodłami Cranach (wystawa na Wawelu 2021 r.)

Kilka razy wspominałam na tym blogu książkę Na ratunek Italii (o ratowaniu dzieł sztuki podczas wojny).

Historia ratowania rodzimych dzieł sztuki opisana w książce Sztuka zagrabiona tom 2 Madonna znika pod szklanką kawy jest historią bardziej rozciągniętą w czasie, gdyż dotyczy poszukiwań zagrabionych dzieł sztuki, które nie trafiły do repozytoriów na terenie Austrii czy Niemiec, a znalazły się w rękach prywatnych kolekcjonerów, bądź państwowych galerii sztuki za granicą kraju, z wcześniej zrabowanych transportów czy magazynów. Wydaje się, iż o wiele łatwiej było odkryć ogromne repozytoria z dziełami sztuki (jak to miało miejsce w przypadku dzieł, o których opowiada książka Na ratunek Italii) niż śledzić losy poszczególnych dzieł z rozparcelowanych kolekcji.
Książka przedstawia mrówcze działania podejmowane przez polskich obrońców dzieł sztuki, którzy prowadzą drobiazgowe śledztwa w celu odnalezienia a następnie odzyskania zagrabionych dzieł.

Jak się okazuje samo odnalezienie dzieła – jakże często będące dziełem przypadku; w czym pomocą służy internet i informacje zamieszczane na stronach Domów Aukcyjnych, to dopiero początek prowadzonych działań. Potem należy dowieść, że dzieło należało do zbiorów polskich galerii narodowych, czy też prywatnych posiadaczy. Dopiero później ruszała cała skomplikowana machina prawnicza (batalie sądowe trwające miesiącami, a nawet latami), nierzadko też potrzeba sporej ilości środków, aby je odkupić. Tak, odkupić coś co należało do dziedzictwa kulturowego naszego kraju należało na nowo zakupić. 

W książce przedstawiono nie tylko sam proces odzyskiwania dzieł sztuk, choć on niewątpliwie jest tu najważniejszy, ale i historię owych obrazów, figurek, dewocjonaliów, to w jaki sposób powstały, bądź zostały nabyte przez pierwszego i kolejnych właścicieli.

Książkę rozpoczyna historia Chłopca ze snopkiem na głowie Aleksandra Gierymskiego. To, że miałam przyjemność oglądać obraz we Wrocławskim Muzeum Narodowym niewątpliwie wpłynęło na bardziej emocjonalny odbiór tej historii.

Książkę czyta się jak scenariusz sensacyjnego filmu. Autorzy przeprowadzają dochodzenie w celu odtworzenia drogi, jaką odbył obraz od momentu powstania w Bronowicach (przynajmniej w części szkicu) do Wrocławskiego Muzeum (poprzez Kraków, Wiedeń, Wilno – wystawy, Gieronomy i Santa Catarina - miejsca zamieszkania marszanda i kolekcjonera -pierwszego właściciela Chłopca, Wiedeń i Warszawę - miejsca zamieszkania kolejnego z właścicieli Chłopca).
Chłopiec ze snopkiem na głowie MNW (2021 r.)

Pani Monika Kuhnke (współautorka książki) jest historykiem sztuki i od lat zajmuje się problematyką polskich strat wojennych, zatem kiedy widzi w internetowym katalogu Domu Aukcyjnego obraz chłopca ze snopem zboża na głowie rozpoczyna się śledztwo. Jest rok 2004 r. A to już prawie finał historii, która rozpoczęła się pod koniec XIX wieku w w podkrakowskich Bronowicach. Tam, gdzie miało miejsce najsłynniejsze z polskich wesel. To tutaj na zaproszenie Włodzimierza Tetmajera (malarza i poety) przyjechał Aleksander Gierymski.
O ile dość dobrze znany jest nabywca Chłopca Ignacy Korwin Milewski o tyle już kolejny właściciel pozostaje enigmą. Znany z nazwiska dr. Henryk Aszkenazy nie pozostawił po sobie żadnego portretu, ani żadnej informacji charakteryzującej jego osobę.

Podziwiam zacięcie z jakim autorzy prześledzili losy obrazu wykorzystując do tego archiwalne dokumenty muzeów w Polsce, Niemczech, Austrii, Ameryce, listy akcjonariuszy przedwojennych banków, listy lokatorów warszawskich kamienic, książki telefoniczne, zbiory archiwów narodowych itp., itd. Jak z małego skrawka papieru z kilkoma zaledwie wyrazami udaje się powiązać portretowaną przez malarza cesarzy i monarchów żonę kolekcjonera sztuki.
Szczególnie zainteresował mnie rozdział trzeci dotyczący odnalezienia obrazu Leona Wyczółkowskiego W pracowni artysty zwany też Żałobnicą. Po raz kolejny możemy docenić zalety internetu, gdy na stronach Domu aukcyjnego pojawia się informacja o wystawieniu na sprzedaż obrazu, który figuruje wśród zaginionych dzieł sztuki co daje sygnał osobom śledzącym losy zaginionego dziedzictwa kulturowego do działania.
Zaginione dzieło Stryowskiego Żydzi modlący się nad Radunią ze strony

Pani Anna Tyczyńska z Muzeum Narodowego w Warszawie, która widzi informację a także zdjęcie mającego podlegać licytacji obrazu zna go jedynie z opisu. Nie zachowało się bowiem żadne zdjęcie obrazu. Wie, że należałoby zablokować licytację do czasu zbadania, czy obraz nie należy do skradzionych podczas wojny obrazów z kolekcji Muzeum. Polskie władze są jednak ostrożne po mającej kilka lat wcześniej aferze z innym obrazem. Sprawa dotyczyła obrazu Wilhelma Stryowskiego Taschlich Żydzi modlący się w Nowy Rok przy młynie nad Radunią.
Wówczas wniosek o wstrzymanie licytacji należącego (jak byli przekonani wnioskodawcy) wcześniej do zbiorów Muzeum Narodowego w Gdańsku obrazu Stryowskiego i podjęte działania doprowadziły nieomal do konieczności zapłaty ogromnego odszkodowania przez władze polskie. Okazało się bowiem, iż licytowany obraz był identycznym, ale nie tożsamym z tym należącym wcześniej do Muzeum Gdańskiego. Stryjowski namalował kopię obrazu uzyskawszy zamówienie od kupca z Niemiec.

Owe zawirowania spowodowały, że tym razem nie podjęto stanowczych kroków w celu odzyskania dzieła, które jak się okazało było autentycznym dziełem Leona Wyczółkowskiego skradzionym podczas wojny. A przeprowadzona w Niemczech licytacja obrazu, co do którego władze polskie nie zgłosiły stanowczych praw potwierdziła prawa nowego właściciela do dysponowania obrazem.

Kilkanaście miesięcy później pojawia się propozycja odsprzedaży obrazu złożona polskiemu antykwariuszowi. Prezes Domu Aukcyjnego w Warszawie dowiadując się o tej możliwości wpada na pomysł zakupu obrazu przez sponsora i podarowania go Muzeum. Takie działanie mogło by przynieść spore korzyści marketingowe zaczynającego wówczas swą działalność Domu Aukcyjnego Desa Unicum, ale w związku ze skomplikowaną sytuacją prawną należało sprawę przeprowadzić bardzo delikatnie, w absolutnej tajemnicy i pod warunkiem, iż Muzeum Narodowe przyjmie ten dar, a obraz natychmiast po przekroczeniu granicy zostanie przekazany do muzeum. W przeciwnym razie zarząd Domu Aukcyjnego mógł być posądzony o paserstwo.
Nie znalazłam krucyfiksu o którym mowa w książce w moich zbiorach, ale znalazłam dwie plakietki z kolekcji Czartoryskich z Limogenes. Zdjęcia tego nie oddają, ale w rzeczywistości wyglądają przepięknie a pochodzą z XVI wieku (są to pokryte emalią błyszczące jakby kafelki)

I tak tak poświęciwszy sporo energii na znalezienie sponsora, który wyłoży ogromną sumę na zakup obrazu, dokonawszy jego nielegalnego przewiezienia przez granicę (i znowu jak z filmu, kiedy trzech poważnych panów przewozi w reklamówce pięćdziesiąt tysięcy euro dla niepoznaki upijając się w Warsie sporą dawką alkoholu a następnie tego samego dnia przewozi owinięty w folię i niedbale wrzucony pod stolikiem Warsu obraz kontynuując degustację napojów wyskokowych dla osłabienia czujności celników. A na końcu nieomal zapominając obraz zabrać z wagonu restauracyjnego) obraz trafia do prawowitego właściciela. Przekazanie obrazu Muzeum miało miejsce w 2011 roku.

Jeszcze ciekawsza jest historia najsłynniejszego obrazu ze zbiorów europejskich znajdującego się w Polsce (zaraz po Damie z łasiczką Leonarda da Vinci). Rzecz dotyczy Madonny pod jodłami Lucasa Cranacha. Pisałam trochę o historii obrazu we wpisie dotyczącym wystawy obrazu na Wawelu w 2021 r. Jest ona naprawdę pasjonująca, a sam tytuł książki jest z nim związany. Nie będę tutaj zdradzała, co on oznacza, gdyż przyznam, że i mnie mocno zaintrygował, jakim cudem Madonna mogła zniknąć pod szklanką kawy.

Każdy rozdział poświęcony czy to bardziej rozpoznawalnemu dziełu sztuki (jak Chłopiec ze snopkiem Gierymskiego, czy Madonna pod jodłami Cranacha) czy to mniej powszechnie znanym dziełom sztuki (jak XII wiecznym wyrobom z Limogenes z kolekcji Czartoryskich, czy XV wiecznej figurce królowej Polskiego Morza z kościoła w Swarzewie) to niezwykle interesująca historia.

Dziś oglądając dzieła sztuki w galeriach czy świątyniach często nie myślimy o tym, jak daleką przeszły drogę, aby znaleźć się tu, gdzie finalnie trafiły, ile poświęcenia wymagało ich ratowanie i ile wysiłku i pomysłowości włożono w ich zagrabienie czy też odzyskanie.

Odkąd przeczytałam tę książkę baczniej przyglądam się informacjom zamieszczonym przy dziełach znajdującym się w galeriach sztuki.
Taką informację znalazłam przy poniższym obrazie


Wnętrze katedry w Mediolanie Marcin Zalewski - malarz XIX wieczny

Pierwszy tom Sztuki zagrabionej Uprowadzenie Madonny jest dziś nie do dostania. Na allegro osiąga zaporowe ceny. Kto zainteresowany historią sztuki polecam tom II Madonna znika pod szklanką kawy.

Zaginięcie obrazów najczęściej kojarzymy z nadzwyczajnymi wydarzeniami jak wojny, powodzie czy rabunki. Zdarza się jednak, iż obrazy giną w niewyjaśnionych okolicznościach w czasach pokoju. Będąc ostatnio na wystawie prac Józefa Chełmońskiego w MNW miałam okazję oglądać niezwykle urokliwy obrazek Matula są. Obraz wystawiony po raz pierwszy w Warszawskiej Zachęcie w 1871 r., zaginął na wiele lat. Potem pojawił się w prywatnej kolekcji i był w niej do 1986 r., aby ponownie zaginąć. Jeszcze w 2023 r. obraz znajdował się na liście dzieł zaginionych, których poszukiwało Warszawskie Muzeum Narodowe. 
Matula są Chełmoński MNW - wystawa obrazów Chełmońskiego

Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny. 

Nie wiem czy zdążę zamieścić wpis przed świętami (wątpliwe to z powodu niewielkiej ilości czasu połączonej z infekcją gardła i trzema dniami w łóżku) a zatem wykorzystując kolejne dzieło z kolekcji emalii w Limogenes 

Plakietka ze sceną Bożego Narodzenia (wiek XVI)


Życzę wszystkim 
Spokojnych, Pogodnych i Zdrowych 
(bez żadnych infekcji i innych paskudztw) 
Świąt Bożego 
Narodzenia
w dobrej atmosferze
(z rodziną, bliskimi lub samym sobą- jak kto lubi)



 

poniedziałek, 6 maja 2024

Leonardo i Ostatnia Wieczerza Ross King

Wydawnictwo Noir sur Blanc 2017

Ta książka to niezbędnik przed wizytą w Refektarzu bazyliki Santa Maria delle Grazie. Przeczytałam post factum, a efekt jest taki, że chciałabym raz jeszcze polecieć do Mediolanu i przyjrzeć się Wieczerzy. Sprawdzić, jak wyglądają te wszystkie detale, na które nie zwróciłam uwagi: kielichy, chleb, ryba przekładana plasterkami pomarańczy, zagniecenia na obrusie, sakiewka w ręku Judasza, Bartłomiej, którego pierwowzorem miał być sam Bramante, herby Sforzów nad wieczerzą, tapiserie na ścianie wieczernika. Kiedy ogląda się dzieło po raz pierwszy (i często jedyny) patrzy się na całość kompozycji oraz na postacie apostołów i przede wszystkim na Jezusa, bo to on koncentruje wzrok. Nieprzypadkowo znajduje się w punkcie kulminacyjnym.
Książka jest fantastycznym kompendium wiedzy na temat epoki, Lodovico Sforza zwanego Il Moro (Maurem) będącego mecenasem Leonardo, zakonu dominikanów, dla którego powstała Wieczerza, a przede wszystkim samego Leonardo. Zawiera też szczegółową analizę dzieła. Wychodzi od sposobu mieszania składników, powstawania farb, zastosowania techniki malowania, po informację o modelach, opis każdego z apostołów, opis potraw, jakie znajdowały się na stole, gestykulacji rąk (jako pewnego rodzaju cechy rozpoznawczej Włochów), aspektu religijnego i artystycznego fresku, zniszczeń i prac odtworzeniowych. Jest to lektura obfitująca w informacje, a jednocześnie są one podane w przystępny i ciekawy sposób. 
Leonardo był niespokojnym duchem; rzadko kończył to co zaczął, a zleceniodawcy musieli długo czekać na efekty pracy (nierzadko ich nie otrzymując).
W momencie tworzenia fresku Ostatniej Wieczerzy nie był rozpoznawalnym malarzem. W wieku czterdziestu dwóch wiosen - i to w epoce, gdy przeciętna długość życia wynosiła zaledwie czterdzieści lat- miał w dorobku niewiele obrazów, rozproszonych w różnych miejscach, dziwacznie wyglądający instrument muzyczny, trochę efemerycznych dekoracji do masek i na świąteczne uroczystości oraz setki stron zapisów i rysunków do prac, których jeszcze nie opublikował, lub wynalazków, których jeszcze nie wdrożył. Istniała głęboka przepaść między jego ambicjami a dokonaniami (str. 35).
Był znany z wysokiego poczucia własnej wartości. Wynajmował pochlebców, którzy sławili jego dzieła (jeszcze nie stworzone, jak miało to miejsce przy tworzenia pomnika konnego Francesco Sforzy), a w liście referencyjnym do władcy Mediolanu zapewniał o licznych swych talentach. Przy czym trzeba dodać uczciwie ubiegał się o posadę nadwornego mechanika i konstruktora maszyn wojennych, a nie malarza. Ponadto „jego plany krzyżowała niemożność sprostania bardzo wysokim wymaganiom, które stawiał sobie w dążeniu do stworzenia nowego języka wizualnego”. Leonardo jeśli już miał malować; nie chciał malować obrazu dobrego, on chciał namalować obraz, jakiego nie namalował nikt wcześniej i jakiego nie namaluje nikt później (chciał odtworzyć w swych dziełach „wszystko, co można ogarnąć oczyma”).
Santa Maria delle Grazie (architektem prezbiterium i kopuły był Donato Bramante)

Leonardo nie chciał tworzyć w sprawdzonym i niezawodnym stylu epoki, patrząc na świat takimi samymi oczami jak wszyscy inni, produkując obrazy ołtarzowe niewiele różniące się od tego, co malarze robili przez pięćdziesiąt poprzednich lat. Dlatego stale eksperymentował stawiając przed sobą niemal niewykonalne zadania. Pragnął tworzyć zupełnie wyjątkowe i odmienne formy wizualne, formy, dla których inspiracją nie były wcześniejsze obrazy, ale otaczająca go rzeczywistość
. (str. 56)
Tymczasem Sforza poza zaangażowaniem go do wykonania pomnika konnego swego ojca, czy namalowania portretu kochanki (Cecylii Gallerani) powierzał mu pomniejsze zadania nadwornego scenografa i organizatora wydarzeń na dworze, malowania komnat, przygotowywania inscenizacji teatralnych.
Kościół Santa Maria delle Grazie stanowił część zespołu budowli tworzących klasztor dominikanów. Jednym z pomieszczeń klasztornych był refektarz, pomieszczenie, w którym dominikanie spożywali posiłki. Zakon dominikanów słynął z żarliwości i fanatyzmu. Ich nazwa wywodziła się od nazwiska ich założyciela Dominika Guzmana. Z powodu swej żarliwości uzyskali sobie przydomek Domini canes- psy Pana, z czego byli niezwykle dumni. Byli kaznodziejami, jednak przez większą ilość czasu zachowywali całkowite milczenie. Obowiązywało ono zwłaszcza przy posiłkach. Zgodnie z rytuałem opisanym przez przeora klasztoru Santa Maria delle Grazie o ustalonej godzinie udawali się dominikanie na posiłek, przed czym myli ręce, jedyną część ciała z której usuwali brud (kąpiele, jako odprężające i pobudzające żądzę cielesną były zabronione). Posiłki, które serwowano były niezwykle skromne, wręcz marne (mięso, które podobnie, jak kąpiel budziło pożądliwość było niewskazane). Posiłek spożywało się w milczeniu, a karą za zakłócenie ciszy było opuszczenie kolejnego posiłku. Jeden z braci czytał fragmenty Biblii czy tekstów religijnych. Od połowy XVI wieku na ścianach refektarzy pojawiały się obrazy religijne mające zachęcać brać zakonną do kontemplacji. Przeważnie były to obrazy których tematem było jedzenie; a najczęściej Ostatnia Wieczerza. Z czasem zaczęto ją nazywać cenacoli, w nawiązaniu do miejsca w którym powstawały.
Nie będę się rozpisywać na temat niewłaściwej techniki malowania fresku, jaką zastosował mistrz z Vinci, bo to sprawa powszechnie znana. To między innymi ta technika jest powodem kiepskiego stanu zachowania fresku, ona plus upływ czas i błędy konserwatorów. Leonardo upierał się przy swym sposobie malowania, bo tylko on dawał mu możliwość osiągnięcia zamierzonych efektów wizualnych. Chciał, aby jego postacie były żywe i aby można było zajrzeć w głąb ich dusz.
Wynotowałam sobie parę ciekawostek, o których wcześniej nie miałam pojęcia. Leonardo malując wzorował się na modelach, ale nie malował całego człowieka, od kogoś brał twarz, od innego układ dłoni, od jeszcze innego postawę. Znany był z tego, że bardzo dużo szkicował. Latami na różnych kartkach papieru, czasami odwrocie listów, czy rachunków, albo kartce z listą zakupów, czy notatką zawierającą przypomnienie jakiejś czynności do wykonania szkicował ciekawe wyrazy twarzy, ich mimikę, dłonie, postury. Malując obraz często czerpał z tych szkiców. Tak więc apostoł składać się może z twarzy jednego człowieka, postury innego i mieć dłonie jeszcze innego. Takie swoiste puzzle, które stworzyły przepiękną całość. Do namalowania twarzy Chrystusa miał posłużyć Giovanni Conte, kapitan milicji, który później trafił na służbę do Cesarego Borgii. I tak, jak często prostytutki użyczały swych wizerunków malarzom dla postaci Maryi czy świętych, tak tutaj wizerunek Księcia Pokoju możemy zawdzięczać żołnierzowi, który służył pod komendą jednego z najbardziej brutalnych zabijaków Italii.
Wnętrze Santa Maria delle Grazie
Do postaci apostoła Bartłomieja (pierwszy po lewej stronie stojący apostoł) miał posłużyć Bramante. Zgodnie z ówczesną filozofią każdy malarz maluje sam siebie wizerunek Leonardo miał mu posłużyć do namalowania dwóch apostołów (Jakuba Młodszego oraz Tomasza). Nie można tego do końca potwierdzić z uwagi na brak wizerunku Leonardo, nie ma bowiem stuprocentowej pewności, iż domniemany autoportret Leonarda jako starszego mężczyzny jest rzeczywiście wizerunkiem Leonardo.
Autor odnosi się także do tez do podanych w Kodzie da Vinci Dana Browna między innymi tej o umieszczeniu Marii Magdaleny wśród uczestników Wieczerzy. W przeciwieństwie do tego, co twierdził Dan Brown w Kodzie da Vinci, iż Leonardo był biegły w sztuce malarskiego zróżnicowania płci - był on biegły w sztuce zacierania różnic między płciami. Lubił postacie zagadkowo androginiczne (Ariel anioł na obrazie Madonna wśród skał, czy Święty Jan Chrzciciel). Leonardo miał upodobanie do ładnych chłopców o kobiecych rysach twarzy i bujnych włosach (lokach). Autor dowodzi, iż postać uznana w książce Dana Browna za kobietę to niewątpliwie umiłowany (jak sam siebie nazywał) uczeń Chrystusa, czyli Jan.  Święty Hieronim twierdził, iż Żydzi biorą swe miano nie od Judy, który był świętym człowiekiem, a od tego zdrajcy (Judasza). Leonardo nie łączył jednak Judasza z Żydami. Wykazywał wiele sympatii do tego narodu. Postać, którą dziś oglądamy na fresku, jako Judasz niewiele ma wspólnego z postacią, jaką namalował. To późniejszym konserwatorom zawdzięczamy zarówno semicki wyraz twarzy Judasza, jak i jego brzydotę, która miała świadczyć o nikczemnym umiłowaniu zła. Jest wielce prawdopodobne, iż do postaci Judasza (podobnie, jak Szymona) pozował goj Vincenzo Bandelli.
Ostatnia Wieczerza (chciałoby się powiedzieć za Szymborską - a jak by ona chciała przeżyć)
Na wewnętrznej okładce książki znajduje się reprodukcja Ostatniej wieczerzy. Wielokrotnie podczas lektury wracałam do jej studiowania ubolewając nad zniszczeniami jakich dokonał czas i nieudolne próby naprawiania dzieła. 
Książka posiada imponującą bibliografię mieszczącą się na 13 stronach, trzydzieści stron przypisów oraz indeks nazwisk. Poza źródłami z których czerpał autor pomocnym dla stworzenia książki okazały się kopie Ostatniej Wieczerzy stworzone przez uczniów i naśladowców zaraz po powstaniu dzieła. To im zawdzięczamy wiedzę na temat pierwotnego wyglądu fresku. Polecam wszystkim pasjonatom sztuki w ogóle a wielbicielom Leonardo w szczególności.
Wrzucam post przed krótkim wypadem na wycieczkę do Warszawy. 

sobota, 4 listopada 2023

Wenecja awangarda bez granic

Wenecja z Galerii Peggy G.
Kolejny z filmów z serii Sztuka na ekranie bohaterką uczynił Wenecję. Miasto jedyne w swoim rodzaju, miasto wyrosłe z marzeń jej twórców, niepowtarzalne. Miasto będące dziełem sztuki. To miejsce niezwykłe, trudno je dziś pokazać unikając banału, bez doskonale znanych widoków, miejsc wręcz kultowych. Nie ma takiego drugiego miejsca na świecie, nie ma Wenecji północy, polskiej, holenderskiej, greckiej, czy jakiejkolwiek innej Wenecji. Wenecja jest jedna, ta położona we Włoszech, miasto na palach, pełne kanałów, mostów, baśniowej architektury, poczucia dumy, wolności, oryginalności i awangardy.

Dotąd uważałam, że jedynie Brodskiemu udało się ukazać Wenecję tak dogłębnie, nieszablonowo, podskórnie. Pełen poezji Znak Wodny zauroczył niejednego czytelnika.

Teraz widzę, że film Wenecja Awangarda bez granic jest równie interesującym pokazaniem miasta. Ukazuje je przez sztukę; głównie muzykę stworzoną na potrzeby filmu przez Hanię Rani. Muzykę, która doskonale współgra z przepięknymi obrazami wnętrz weneckich domów, kanałów, placyków czy wysepek, zarówno tych ikonicznych widoków znanych nawet tym, którzy nie mieli szczęścia nigdy jej odwiedzić. Ale równie dobrze współgra z obrazami mało znanymi niemal pustych zakątków. A że takie są mogę zaświadczyć z pełną odpowiedzialnością. Byłam tam nie raz i zdarzało mi się snuć wyludnionymi nabrzeżami, wąskimi przesmykami, mostkami w wersji mikro. Trzeba tylko pozwolić prowadzić się intuicji, a nie podążać za strzałką Ponte Rialto czy Piazza San Marco.

Wenecja jest muzyką, bo tylko ona jest w stanie oddać jej ulotny czar, jej delikatność, kruchość, piękno, a jednocześnie siłę i to niezniszczalne przekonanie, że nawet umierając to miasto jak Feniks z popiołu odrodzi się od nowa, jeszcze silniejsze i jeszcze piękniejsze. Muzyka rozbrzmiewająca w scenerii Canale Grande, wewnątrz pałacowych wnętrz, na deskach teatru czy świątyni jest jedną z bohaterek filmu. Jest ona podobnie jak Wenecja harmonijna, intrygująca i uwodzicielska.
 
Wenecja uwiodła zwłaszcza tych, którzy postanowili spocząć tu na wieczny sen na cmentarnej wysepce San Michele, a także tych, których mieszkańcy uhonorowali pomnikami. 

W tym mieście historia splata się ze sztuką, stąd mamy i dożów i kondotierów i  dyplomatów ale też malarzy, muzyków, rzeźbiarzy. Dzieła Belliniego, Tycjana, Tintoretta możemy podziwiać i w galeriach sztuki, w świątyniach i licznych Scuole. Któż nie zna przepięknych wedut Bernardo Bellotto (zwanego Canalettem). A dziełom klasyków towarzyszą dzieła artystów XX i XXI wieku prezentowane na corocznych Biennale Sztuki (od 1895r), zgromadzone w Galerii Peggy Guggenheim (od 1951 r.) czy nowej w XX wieku dziedziny sztuki – filmu prezentowanej na corocznych Międzynarodowych Festiwalach (od 1932 r.). Wenecja od zawsze była otwarta na awangardę.


Wenecja piękna klasyczną urodą architektury wieków nie stroni od nowości. Na tle romańskiej, barokowej, bizantyjskiej architektury wyśmienicie prezentują się nowoczesne rzeźby monumentalnych dłoni Lorenzo Quinna.

I nawet dla tak konserwatywnej w upodobaniach amatorki sztuki, za jaką uważam siebie - owo połączenie nowości z klasyką prezentuje się niezwykle harmonijnie.

Wenecja jest też tajemnicą – to tutaj ukrywamy się za maską karnawałowego przebrania, aby bez obaw i konsekwencji ulegać szalonej zabawie.
To zdjęcie ze netu (zbyt późno wyciągnęłam aparat)

Wenecja przypomina kobietę - z pozoru delikatną i słabą, tak naprawdę silną i wyzwoloną.
A tak na marginesie nasza kompozytorka i muzyczka Hania Rani też jawiła mi się uosobieniem Wenecji. Zauroczona miejscem, utalentowana dziewczyna stworzyła przepiękną muzykę, będącą hołdem złożonym miastu. Reasumując Wenecja to uosobienie piękna, a wyrażać może je tylko sztuka i wrażliwość.

Miałam zupełnie inne plany na kolejny wyjazd, jednak ... już niedługo będę miała znowu ogromną przyjemność pobytu w tym mieście.
Polecam wszystkim zainteresowanym filmy z serii Sztuka na ekranie, a ten film w szczególności, choć ostrzegam, że Wenecja uzależnia. 

 A jeśli już kogoś skusi, to może w karnawale? Jest co prawda tłoczno, gwarno, trzeba przeciskać się przez tłumy, ale w tym właśnie urok karnawałowej zabawy.

niedziela, 18 czerwca 2023

Ocalić sztukę Bożena Fabiani (Włochy podczas II wojny światowej)

Mojżesz Michała Anioła
Tematyka ratowania dzieł sztuki w trakcie dziejowych kataklizmów jest bliska wszystkim pasjonatom sztuki. Na co dzień odwiedzając galerie rzadko zastanawiamy się, jakim sposobem to czy inne dzieło przetrwało do naszych czasów. Myśli  nachodzą nas w obliczu takich dramatów, jak powodzie, trzęsienia ziemi, pożary, rewolucje, akty terroru czy wojny.

Autorka (podobnie jak Robert Edsel autor książki Na ratunek Italii) skupia się na kwestii ratowania zabytków znajdujących się na terenie Włoch. Nie ma w tym nic dziwnego, bowiem na terenie tego państwa znajduje się niezwykłe bogactwo niematerialne ludzkości; dziedzictwo kulturowe pokoleń o bezcennej wartości, która ma też wymiar materialny liczony w kwotach, od których można by dostać zawrotu głowy.

I choć lektura może momentami wydawać się nużąca, kiedy wyliczane są po kolei dzieła znajdujące się na terenie działań wojennych, sposób ich zabezpieczenia, bądź brak podjętych działań, nazwiska osób zaangażowanych w ich ochronę, a potem opisy bezmiaru zniszczeń wojennych i strat w tychże dziełach to jest to działanie zamierzone. Pokazuje ono, jak wielką pracę musieli wykonać zarówno obrońcy zabytków, jak i zwykli ludzie, dla których ocalenie piękna było zadaniem ważniejszym czasami niż własne życie.
David Donatella


Książka zawiera kilka dygresji artystycznych dotyczących ratowanych dzieł sztuki. Jedna z nich dotyczy Ostatniej Wieczerzy Leonarda da Vinci.
Cud ocalenia był cudem połowicznym, bowiem fresk uległ nieodwracalnym zniszczeniom. Narażony na działanie pleśni (szczelnie osłonięty workami z piaskiem) wymagał natychmiastowej konserwacji. Niestety osoby, które się nią zajmowały działając pod presją czasu, braku właściwych środków, nie zawsze dostatecznie biegłe w swym fachu spowodowały, iż to co możemy dziś oglądać w refektarzu jest jedynie cieniem dzieła Leonardo.

Tu pozwolę sobie na dość obszerny cytat z notatek Kennetha Clarka (członka ekipy obrońców zabytków, który przywołuje też autorka)

Św. Piotr o zbrodniczo niskim czole jest jedną z najbardziej niepokojących postaci z całego malowidła, gdy tymczasem kopie ukazują, że pierwotnie jego głowa była odchylona do tyłu i widoczna w dużym skrócie. Twórca przemalowań nie mógł dać sobie rady z tym trudnym rysunkowo skrótem i potraktował go jako deformację. Podobnie nie udało mu się uporać z niezwykłym upozowaniem głów Judasza i św. Andrzeja. Na podstawie kopii wiemy, że Judasz był początkowo przedstawiony en profil perdu (z profilu zaledwie widocznego z głową uciekającą w bok), co potwierdza także rysunek samego Leonarda znajdujący się w Windsorze. Podczas konserwacji namalowano go w w pełnym profilu i wpłynęło to niekorzystnie na wyraz tej złowrogiej twarzy. Św. Andrzej widoczny był w niemal doskonałym profilu, który przemalowanie zmieniło w konwencjonalne en trois quart (w trzech czwartych), a w dodatku przekształciło dostojne oblicze starca w odrażającą maskę małpiej hipokryzji. Głowa Św. Jakuba całkowicie dziełem konserwatora i w pełni świadczy, jak nie dorastał on do tego zadania. (str. 307)
Chory Bachus Carravaggio


… Przepadło bardzo wiele, także stroje. Leonardo nie chciał, żeby ubiory apostołów kojarzyły się z ich rzemiosłem, z rybołówstwem. Chciał, żeby podkreślały ich misję apostolską. Był zarówno przeciwnikiem aktualizacji w sztuce sakralnej, jak i antykizacji, i ubrał ich po swojemu: „stwarzałem moje suknie, moje płaszcze i ich fałdy, podług moich ciał!”-napisał. Powstaje pytanie, dlaczego wobec tego trwają kosztowne starania o ocalenie dzieła tak skażonego? Sam mistrz pewnie by się śmiertelnie przeraził, gdyby zobaczył dzisiaj, co się zrobiło z jego dzieła. Więc dlaczego tak o nie walczymy?

Dlatego, że mimo wszystko nadal jest to arcydzieło, błysk talentu. Pozostało tu coś, czego ani wodom gruntowym, ani konserwatorom sprzed lat, ani powojennej pleśni nie udało się zniszczyć; koncepcja i klimat malowidła z dwunastoma postaciami wielkości ponadnaturalnej, ukazanymi inaczej, niż to zrobiło wielu artystów przedstawiających ten sam temat. ….(str. 308).

Leonardo …. podłożył dynamit pod zebranych apostołów, wpadł na pomysł, żeby oprzeć treść obrazu na słowach Jezusa zapowiadających, że jeden z was mnie wyda”. Można wyobrazić sobie, jakie to wywołało poruszenie! Jeden z nas? Kto na miłość boską? Malarz wsadził kij w mrowisko i zamienił go w pędzel. Studiował w miarę możliwości duszę każdego z apostołów z osobna, żeby odgadnąć jego reakcję, do tego dobierał gesty, zeby widz łatwo mógł odgadnąć z ich ruchów myśl ich ducha”, jak napisał, a wszystko notował słowami i rysunkami. O Piotrze wiedział, że miał temperament porywczy, więc zerwał go ze stołka z nożem w ręce i nachylił ku Janowi nad Judaszem (bo zdrajcę posadził między nimi) z prośbą, by spytał, kto to taki, a on już się z nim porachuje! Jan z natury łagodny, posmutniał i- jak wiemy z Ewangelii- zadał pytanie Rabbiemu i uzyskał odpowiedź. (str. 309).
 Piza Plac Cudów


Tu wyjaśnia się zagadka pozornie niczyjej ręki z nożem (dzieła nieudolnego konserwatora).

O trudnościach na jakie napotykali obrońcy sztuki pisałam w poście dotyczącym książki Roberta Edsela (o braku samochodów, paliwa, skrzyń do przewozu, materiałów do osłony, konserwacji, zakwaterowania, żywności, przepustek, zezwoleń, o nalotach, ostrzałach, indolencji, głupocie, braku wiedzy, świadomości, pazerności i chęci przypodobania się zwierzchnikom, naiwności i wadze przypadku, który raz obracał bezcenne dzieło sztuki w nicość, a innym razem sprawiał, że tuż obok doszczętnie zburzonej ściany świątyni ostał się nietknięty obraz czy rzeźba.

Jest też mowa o paradoksach historii jak stawianie pomników złodziejom, zapominanie o bohaterach, czy brak odpowiedzialności zbrodniarzy. Jest taka scenka wspominana przez jednego z obrońców dzieł sztuki, kiedy oni tułają się bez zakwaterowania i wyżywienia, a niemieccy oficerowie w galowych mundurach w najlepszych ocalałych hotelach piją szampana z okazji zakończenia wojny, którą przegrali. Zamieszczone w książce ilustracje (mimo, że słabej jakości) dają wyobrażenie zniszczeń i cudem wydaje się to, że tak wiele dzieł zdołano uratować. Książkę kończy wzruszająca scena powrotu dzieł sztuki do domu, do galerii, w których do dziś możemy je podziwiać. I choć od zakończenia wojny minęło prawie osiemdziesiąt lat do dziś nie odnaleziono zagrabionych wówczas 1653 dzieł-rzeźb, arrasów, mebli, wyrobów rzemiosła artystycznego i przede wszystkim obrazów. To kolejna książka, którą dobrze mieć na półce, aby od czasu do czasu do niej zerknąć, może przy kolejnym wydaniu przydałby się indeks nazwisk i dzieł sztuki, aby łatwiej można było odszukać interesującą w danej chwili pozycję. I choć książka zawiera ogrom informacji czytałam jednym tchem i z wielkim zainteresowaniem.
freski Ghirlandaio w Santa Maria Novella

Bo jak napisał Leonardo da Vinci sztuka leczy z nieokrzesania pierwotnego. A ja dodam sztuka nadaje sens naszej egzystencji, dlatego tak ważne jest aby wiecznie trwała.
Dzięki uprzejmości kolegi Tomka dostałam namiar na film będący ilustracją działań Obrońców sztuki (Monuments Man). Polecam (poza treścią wspaniała obsada)
Cytaty z książki Ocalić sztukę Bożena Fabiani Wydawnictwo PWN rok 2019
Książka przeczytana w ramach wyzwania stosikowe losowanie u Anny

poniedziałek, 8 maja 2023

Vermeer. Blisko mistrza (film dokumentalny)

Nie mogąc odżałować niepowodzenia w zakupie biletów na wystawę obrazów Vermeera udałam się na film dokumentalny o amsterdamskiej ekspozycji. Film Vermeer. Blisko mistrza reż. Suzanne Raes dokumentuje proces przygotowań do jednej z największych wystaw malarskich ostatnich lat. Największej wystawy prac Holendra.

Zaczynają go słowa dyrektora Rijksmuseum, będącego  organizatorem wystawy. Słowa, które mogą się wydać dziwne w ustach mocno dojrzałego człowieka, kiedy opowiada o tym, jak po obejrzeniu swoich pierwszych Vermeerów (jako kilkuletni chłopiec) zemdlał. Przesadzona reakcja? Ja go rozumiem, sama przeżyłam ostatnio napad palpitacji serca i ogromną słabość oglądając wystawę malarzy szkoły paryskiej w Konstancinie Jeziornej. A mam za sobą lata doświadczeń związanych z poznawaniem sztuki.

Film dokumentuje okres od pomysłu wystawienia jak największej ilości dzieł mistrza do dnia otwarcia wystawy; przedstawia negocjacje i próby wypożyczenia obrazów zarówno z galerii państwowych znajdujących się w Europie i Ameryce jak i od prywatnego kolekcjonera, badania, jakim poddano obrazy przed ich ekspozycją prowadzone w celu uzyskania pewności autorstwa, dyskusje nad sposobem prezentacji dzieł. Mamy możliwość obejrzenia i tych obrazów, które udało się sprowadzić do Amsterdamu, jak i tych, które z różnych powodów nie mogły zostać udostępnione. Niektóre są tak delikatnej kondycji, iż nie przetrzymałyby transportu, inne zostały przekazane przez donatorów z zastrzeżeniem nie opuszczania murów galerii, jeszcze inne stanowią cel pielgrzymek turystów z całego świata, więc ich tymczasowi zarządcy nie mogą pozwolić sobie na choćby kilku miesięczną ich nieobecność.

Przy okazji oglądania filmu uświadomiłam sobie, jak mało znam obrazy, które trafiły na drugą półkulę. Wikipedia na 37 obrazów, których autorstwo przypisuje się Vermeerowi (z czego co do kilku istnieją spore wątpliwości) podaje, iż 22 obrazy znajdują się w Europie, a 15 w Ameryce. A zatem ponad jedna trzecia trafiła za ocean.

Kiedy dowiedziałam się o wystawie najbardziej zależało mi na obejrzeniu właśnie tych obrazów. I nawet jeśli nadal moimi ulubionymi są te, które znajdują się w odległości nie dalszej niż pięć godzin lotu to znalazłam parę „amerykańskich” Vermeerów, którym chętnie bym się przyjrzała.

Przerwana lekcja muzyki Źródło
Podczas prac badawczych nad obrazem Przerwana lekcja muzyki (Nowy York) ustalono, iż wisząca w rogu pokoju klatka na ptaki została domalowana na obrazie dużo później i na pewno nie jest autorstwa Johannesa. Ponoć klatce tej przypisywano ważne znaczenie, zastanawiano się nad jej symboliką, a tymczasem to żart, albo autorski pomysł któregoś z naśladowców? uczniów? przypadkowego malarza, który chciał mieć swój udział w historii sztuki.


Moim ukochanym amerykańskim Vermeerem jest Kobieta z dzbanem. Może to zasługa filmu Dziewczyna z perłą, a może delikatność modelki oraz wszelkie odcienie niebieskości, który to kolor bardzo lubię.

Dziewczyna z Dzbanem- Nowy Jork  Źródło
Natomiast nigdy nie darzyłam sympatią ani dziewczyny w Czerwonym kapeluszu, ani Dziewczyny z fletem. Przed samą wystawą podważono autorstwo Vermeera w stosunku do Dziewczyny z fletem. Spowodowało to konflikt pomiędzy pracownikami waszyngtońskiego muzeum (w którym obraz się znajduje) a pracownikami muzeum w Amsterdamie. Konflikt ostatecznie zażegnano, choć autorstwo jego twórcy nadal budzi wątpliwości. Wikipedia podaje w stosunku do obu obrazów wątpliwość co do autorstwa. Ponieważ nie podobały mi się te obrazy nie przeżyłam rozczarowania, jakie stały się udziałem dyrektora Rijksmuseum (przekonanego o autorstwie Vermeera; między innymi z uwagi na podobieństwo obu obrazów oraz zielony pigment użyty do malowania twarzy. Był to znak rozpoznawczy malarza, nikt poza nim nie stosował go do tego celu). 
w czerwonym kapeluszu Źródło
Dziewczyna z fletem- źródło

Zielony pigment wykorzystano także do namalowania tła Dziewczyny z perłą. To co dziś wydaje się czarnym, jednorodnym tłem było ciemnozieloną materią, najpewniej udrapowaną zasłoną, czy kotarą. Badania obrazów przy pomocy dzisiejszego sprzętu (rentgeny, skanery…) pozwalają na odkrycie wielu ciekawostek, obalają pewne teorie, potwierdzają inne.

Dziewczyna z perłą - Haga - Źródło
Pamiętam z jaką radością oglądałam Vermeery w Rijksmuseum. Oczywiście zauroczyły mnie Mleczarka,  Kobieta w błękitnej sukni, podobał się List miłosny, ale i Uliczka przykuwała wzrok. W zasadzie sama nie wiedziałam dlaczego. Wyjaśniła tę kwestię jedna z pracownic muzeum. Jest tam taka czerwona futryna, mocno kolorystyczny akcent, który sprawia, że nie można go minąć obojętnie, ta czerwona futryna ogniskuje wzrok. Kiedy przeglądam zdjęcia z tamtej wizyty w Rijksmuseum sprzed dziesięciu lat nie rozumiem dlaczego nie zrobiłam zdjęć obrazom Vermeera (może był zakaz, a może skupiłam się na kontemplacji, może też wydawało mi się, że zdjęcie nie odda wrażeń, jakich dostarczyło oglądanie, a może zemdlałam?). Pamiętam, jak zaglądałam do otwartych drzwi i furtki przyglądając się kobietom, z których jedna szyła? haftowała, a druga sprzątała?

Uliczka Rijksmuseum - Źródło

W filmie podkreślono rolę, jaką odgrywała camera obskura przy malowaniu przez Vermeera obrazów. Zastosowanie tego urządzenia pozwalało widzieć pewne przedmioty w sposób wyraźny, a inne zamglony, inaczej układało się światło, materia. Nie umiem tego zrozumieć, a tym bardziej wytłumaczyć. Kiedy patrzyłam przez camera obscura widziałam tylko zamazane nieostre kształty. Jednak nałożenie na widziany obraz cienkiej pergaminowej kartki pozwalało na odtworzenie widzianej scenki.

Większość obrazów Vermeera ma niewielkie rozmiary, dla przykładu Dziewczyna z perłą 40 na 46,5 cm, a Koronczarka 21 na 24,5 cm. Nie przeszkadza to jednak, aby trzy małe obrazki mogły zapełnić całą muzealną salę i przyciągnęły uwagę mocniej niż olbrzymie kilku metrowe płótna.

Astronom Luwr
Film Vermeer. Blisko mistrza polecam wszystkim pasjonatom sztuki. Możemy zrozumieć, że nie ma nic dziwnego we wzruszeniu, jakie budzi w nas obcowanie ze sztuką. Tak, przyznam się, iż popłynęły mi łzy, kiedy uświadomiłam sobie, jak blisko byłam spełnienia marzenia i jak mi ono się wymknęło z rąk. Nie wstydzę się tych łez, kiedy patrzę na panów dyrektorów, kustoszy, panie badaczki, którzy ze wzruszeniem dotykają kawałeczka obrazu, będącego w posiadaniu mistrza, czy kiedy mogą stanąć z dziełem sam na sam bez tłumów ludzi, zanim ci zaczną robić sobie z nim selfie.


Chrystus u Marii i Magdaleny
Zrozumiałam też, dlaczego "tak mało" sprzedano na wystawę biletów (przypomnę czterysta pięćdziesiąt tysięcy w ciągu dwóch dni sprzedaży na czteromiesięczną wystawę). Otóż zamysłem organizatorów było zapewnienie komfortu oglądania zwiedzającym, wpuszczanie małych piętnastoosobowych grup, tak, aby każdy mógł swobodnie przyjrzeć się dziełom. 


Ponieważ, jak widać tylko szczęśliwcy mogli i będą mogli doświadczać osobistego spotkania z obrazami swych ulubionych malarzy polecam filmy dokumentalne z serii Wielka sztuka na ekranie. Można je oglądać w sieci kin studyjnych. Niektóre z nich można też obejrzeć w publicznej telewizji (np. na Tvp Kultura). Nie sądziłam, że kiedyś będę zachęcała do oglądania telewizji, a już na pewno nie publicznej, ale jak widać od każdej reguły są wyjątki. 


A jeśli tak jak ja chcielibyście obejrzeć prace Vermeera z bliska to pamiętajcie, że 22 obrazy znajdują się w Europie. Moja  najukochańsza Dziewczyna z perłą znajduje się w Muzeum w Hadze.
Mleczarka Rijksmuseum- źródło

poniedziałek, 17 stycznia 2022

Medyceusze – nie tylko mecenasi sztuki Paul Strathern

Do książki o Medyceuszach wracam co jakiś czas. Ród ten fascynuje mnie nie tyle z powodu jego umiejętności dyplomatyczno-politycznych, czy umiejętności gromadzenia bogactw, co z powodu mecenatu, jakim objęci zostali przez nich niemal wszyscy uzdolnieni ludzi mieszkających we Florencji, a w przypadku Katarzyny i Marii Medici także na terenie Francji. Oczywiście wszystko jest ze sobą powiązane, gdyby nie byli majętni i nie mieli władzy nie mieli by możliwości objęcia patronatem artystów, naukowców, humanistów. Nie pamiętam, u kogo to czytałam, bodajże u Kapuścińskiego, nawet despotom, których rządy pozostawiły po sobie coś trwałego i pięknego jesteśmy w stanie więcej wybaczyć. Chyba dlatego tak lubię Medyceuszy, za to ich wspierani rozwoju sztuki, nauki, za tworzenie bibliotek, budowę świątyń, ochronki dla podrzutków (szpitala niewiniątek). I nawet jeśli robili to na chwałę własnego rodu, z bojaźni bożej (przed karą za lichwę), dla pozostania w pamięci potomnych to chwała im za to.

Czy Medyceusze byli tyranami? W pewnym sensie tak, bowiem obowiązywała zasada, kto nie z nami, ten przeciwko nam, a zatem, jeśli chciało się mieć jakiekolwiek znaczenie w historii miasta, jeśli chciało się wygodnie i bezpiecznie żyć i zostać objętym ochroną rodu należało być lojalnym. Nie wolno było się sprzymierzać z politycznymi przeciwnikami rodu.  Niestety, czasami układ sił politycznych zmieniał się tak szybko, że trudno było za tym nadążyć. Dzisiejszy sprzymierzeniec stawał się jutro wrogiem, aby za parę dni, lub tygodni znowu być przyjacielem. 

Czy sami parali się brudną robotą? Niezwykle rzadko. Najczęściej, przeciwników wykańczano finansowo - wysokimi podatkami czy konfiskatą mienia. Rozpowszechnioną była też kara wygnania z miasta (sami także jej doświadczyli). 

Czy byli kochliwi i niewierni? Bywali, choć nie odbiegli w tym od pozostałych przedstawicieli epoki. Mężczyźni po ich wyswataniu starali się przynajmniej pozornie dochowywać wierności współmałżonkom, mimo, iż nie zawsze takie polityczne układy sprzyjały udanym związkom.  

Katedra Santa Maria del Fiore z Kopułą Bruneleschiego
Kiedy szukano odpowiedniej żony dla Wawrzyńca Wspaniałego wyglądało to trochę, jak zakup klaczy, a nie aranżowanie małżeństwa. Z powodu choroby ojca Piero Medyceusza (zwanego Podagrykiem) wybrać żonę pojechała jego matka Lukrecja, która informowała małżonka o przyszłej synowej: Jest dość wysoka i ma jasną skórę, Szlachetna w obejściu, bez wyrafinowania Florentynek, lecz łatwo sobie je przyswoi… Twarz nieco okrągła, lecz miła. Nie mogłam dojrzeć jej piersi, gdyż Rzymianki je zakrywają, ale wydają się kształtne… Sądzę, że przewyższa przeciętne dziewczyny, lecz nie można jej porównywać do naszych córek. I dodała, jeśli Wawrzyniec ją zaaprobuje, poinformuję cię o tym. (str. 157) Wawrzyniec nie miał jednak wiele do powiedzenia, panna Orsini pochodziła ze starego rzymskiego rodu, nie dość, więc że była dobrze urodzona, mariaż z nią umożliwiał rodzinie awans społeczny, dodatkowo jej ród dysponował własną armią, której Medyceuszom  brakowało.

Książka zawiera tak ogromną ilość informacji na temat członków rodu począwszy od Giovanni Bicci, przez Kosmę (Pater Patrie), Piera Podagryka, Wawrzyńca (Il magnifico), Piera nieszczęśliwego, poprzez papieży Leona X i Klemensa VII, potomków rodu brata Kosmy (z Kosmą I na cele) aż po dwie francuskie królowe Katarzynę i Marię, że nie sposób napisać choćby po kilka zdań o każdym z nich. A mimo tego nie przytłacza nadmiarem. 

Z racji zainteresowań skupiłam się na mecenacie. Autor wskazuje nazwiska kilkudziesięciu osób, których ród objął swą protekcją. Byli to głównie artyści, a oni jak wiadomo bywają chimeryczni i kapryśni.

I tak Brunelleschi najwybitniejszy ówczesny architekt - twórca kopuły katedry Santa Maria del Fiore był człowiekiem drażliwym i zgryźliwym. Zanim dostał zlecenie na kopułę wziął udział w konkursie na drzwi do Baptysterium. Konkurs wygrał Lorenzo Ghiberti, zaś Fillippo dumny, łatwo obrażający się, skryty i obdarzony wybuchowym usposobieniem….(str. 111) tak się rozgniewał, że się spakował i wyjechał do Rzymu.  Jednym z jego ulubionych nawyków było wysyłanie ordynarnych i obelżywych anonimowych wierszy tym, którzy go urazili. (str. 111). Brunelleschi czuł się tak upokorzony, że postanowił porzucić sztuki piękne i pozostać architektem. Jak się okazało przegranie konkursu na drzwi okazało się brzemienne w skutkach, dzięki zmianie profesji, pobytowi w Rzymie, studiom nad antycznymi budowlami Filippo stworzył kopułę, która do dziś zachwyca i stała się wzorem dla jego następców.  

Widok na Katedrę ze wzgórza Michealangelo
Znana jest historyjka (może prawdziwa, a może legenda aurea) związana z jego przystąpieniem do konkursu na budowę Kopuły. Niemal pół wieku katedra funkcjonowała bez niej, bowiem nie było architekta, który podjąłby się tego karkołomnego zadania. Wydawało się, że twórcy świątyni zaprojektowali ją zbyt ogromną, aby znalazł się śmiałek, któremu uda się zaprojektować takie jej zwieńczenie, które nie spowoduje katastrofy budowlanej. Filippo zaproponował jajowatą kopułę podtrzymywaną przez kamienne żebra. Kiedy komisja zażądała dokładnych projektów zapytał, czy ktoś potrafi postawić jajko w pionie. Wówczas wszyscy zaprzeczyli, a on mocno uderzył jajkiem o stół i pęknięte postawił w pionie. Kiedy zaczęto oponować, iż każdy by tak potrafił Brunelleschi stwierdził, że nie pokaże planów, bowiem wówczas uzyska taką samą odpowiedź. Wiele metod, które zastosował przy budowie było wcześniej nieznanych, a on sam nie był pewny czy jego praca się powiedzie. Nie wdając się w techniczne szczegóły stworzył dzieło spektakularne bez którego nie wyobrażamy sobie dziś krajobrazu Florencji, bez którego mogłoby nie być Kopuły Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie.

Kiedy Brunelleschi wyjeżdżał do Rzymu po przegranym konkursie na drzwi Baptysterium wyjechał  z nim młody Donatello, człowiek o równie wybuchowym charakterze. Donatello na zamówienie pewnego genueńskiego kupca, któremu polecił go Kosma Medyceusz wykonał rzeźbioną z brązu głowę naturalnej wielkości. Kupiec odmówił zapłaty i odmawiał jej nadal, kiedy Kosma polecił ustawić głowę na gzymsie swego pałacu, aby ją lepiej obejrzeć. Wówczas Donatello wpadł we wściekłość i zepchnął głowę z gzymsu. Kupiec widząc roztrzaskaną rzeźbę (zapewne w obawie przed reakcją Kosmy, który był protektorem rzeźbiarza) obiecał zapłacić dwa razy tyle za wyrzeźbienie drugiej. Donatello nie ugiął się i odmówił. Kosma nie potępił takiego zachowania swego pupila, bowiem zdawał sobie sprawę z odmienności artystycznej duszy … należy traktować tych nadzwyczaj genialnych ludzi jak niebiańskie duchy, a nie juczne zwierzęta.. (str.117).

David Donatella
Sprzeczność osobowości Donatella wyraża też opisana poniżej historyka. Prezentował średniowieczną pogardę dla doczesności, nie dbał ani o stroje ani o pieniądze. Co zarobił wkładał do koszyka w pracowni i mówił uczniom, aby brali bez pytania, jeśli potrzebują gotówki. Wymagał natomiast lojalności. Kiedy jeden z pracowników uciekł Donatello gonił go aż do Ferrary, chcąc go zabić. Donatello podobnie, jak wielu ówczesnych artystów był homoseksualistą. Nie można mieć co do tego wątpliwości, kiedy się spojrzy na jego Dawida, choć znawcy twierdzą, że nie jest to wyłącznie artystyczny manifest. Donatello nie musiał robić coming outu, bowiem nie krył się ze swoją orientacją. Homoseksualizm był częściowo tolerowany z uwagi na surowe normy obyczajowe zakazujące zbliżeń z niezamężnymi kobietami i brak domów publicznych w okolicy. Rzeźba Dawida stanowi połączenie piękna dwóch pierwiastków męskiego i żeńskiego (ma coś z hermafrodyty), a zatem platoński ideał równowagi.

Kolejnym protegowanym Medyceuszy był Fra Filippo Lippi wcześnie osierocony syn rzeźnika, którego wychowywała ulica. Kiedy ciotka umieściła go w klasztorze musiał złożyć  śluby zakonne. Tam zafascynowany pracą Masaccia przy malowaniu fresków w kaplicy Branacaccich odkrył w sobie talent do malowania. Niestety brat Lippi był niezwykle kochliwy, co było przyczyną wielu jego problemów; ucieczki i uwięzienia nie omijały utalentowanego artysty. Tylko ów niepospolity talent Lippiego tłumaczy niewyczerpaną cierpliwość, jaką Cosimo de`Medici miał do tego krnąbrnego artysty.  Jego mecenasów spotykała ustawiczna niewdzięczność- była to jedna ze stałych cech charakteru Lippiego. Przy tym malarzu patronackie skłonności Medyceuszy były ciągle wystawiane na próbę. Kosma, a potem Piero nauczyli się wstrzymywać zapłatę za zlecenia do chwili ich ukończenia, choć czasami nawet to okazywało się nieskuteczną zachętą. Ostatecznie Lippi dostał pracownię w Palazzo Medici i został tam uwięziony. Dostarczano mu posiłki i materiały malarskie, lecz nie mógł nigdzie wyjść, dopóki nie skończył zamówionego obrazu…. Kiedyś podarł prześcieradła, związał je w linę i na tej linie uciekł przez okno. (str. 147) Zniknął na kilka dni, a służący Kosmy przeszukiwali domy publiczne oraz spelunki w jego poszukiwaniu. Jednak talent malarza zjednał mu nie tylko Kosmę, bowiem za jego wstawiennictwem papież Piccolomini (sam doskonale rozumiejący Lippiego, gdyż słynął z ogromnej ilości kochanek) zwolnił go ze ślubów kościelnych wraz z Lukrecją, siostrą zakonną, która spodziewała się ich dziecka. Lippi szybko porzucił żonę i dziecko i udał się realizować kolejne religijne zamówienia i prowadzić jeszcze bardziej hulaszcze życie. Umarł otruty przez rodzinę dziewczyny, którą uwiódł.

Pico della Mirandola

Protegowanych Medyceuszy były dziesiątki, jeśli nie setki. Przewijają się wśród nich tak wielkie nazwiska jak dla przykładu Ficino, Polizziano, Pico Della Mirandola, Boticelli, Michał Anioł, Rafael Santi, Cellini, Galileusz, Rubens. Medyceusze - mecenasi sztuki, tyrani, kochankowie to książka do której wracam niezwykle chętnie, bowiem jej lektura jest dla mnie nie tylko niewyczerpanym źródłem informacji, ale też daje ogromną przyjemność czytania. Same  nazwiska jej bohaterów rozbudzają wyobraźnię; rody Pitti, Strozzi, Pazzi, Collona, Borgia,  della Rovere, Piccolomini, Cibo, Sforza, Ferrante, Walezjusze – ci wszyscy rozpustni, wojowniczy, przekupni papieże, spiskujący możnowładcy, skrytobójczy książęta. Dziś po latach czyta się o ich spiskach, układach, występkach, wojnach i zbrodniach jakby to był niezły kryminał. A na przeciwnym biegunie zależni od nich malarze, rzeźbiarze, architekci, złotnicy, filozofowie, odkrywcy, naukowcy, humaniści i myśliciele.Bardzo dobrym pomysłem jest zamieszczenie w książce drzewa genealogicznego, do którego często sięgałam podczas lektury. Ciekawe są też portrety i fotografie miejsc. Najbardziej zainteresował mnie portret Pico della Mirandola. Wg relacji Poliziano był on herosem, któremu natura nie poskąpiła przymiotów i ciała i ducha. Dla przypomnienia był filozofem, humanistą, naukowcem, astronomem, poetą - człowiek wszechstronnie wykształcony. Również autor książki stwierdza, na podstawie zamieszczonego w Galerii Uffizi portretu (powyżej), iż był niewyobrażalnie piękny. Zdziwiło mnie to, gdyż wydał mi się mocno zniewieściały, co okazuje się nie znajdywało potwierdzenia w upodobaniu młodzieńca do ryzykownych przygód z mężatkami. 

Madonna z dzieciątkiem Lippi w Palazzo Medici

fragment jednego z moich ulubionych fresku Botticellego (Luwr)











Ta książka to dla mnie fantastyczna przygoda i duża przyjemność. Napisana przystępnym językiem i mimo sporej ilości informacji nie przytłacza. 

Kolejny raz mam problem z ujednoliceniem czcionki. Poprawiałam kilka razy i jak widać bez efektu. Czuję się pokonana przez bloggera.