![]() |
| Lublin Grodzka i Sztukmistrz pana Kędziory |
Kolejna w tym roku wycieczka do Lublina przez Warszawę okazała się strzałem w dziesiątkę. Najpierw był najlepszy w tym roku spektakl teatralny Żar w Teatrze Polonia, potem wystawa Co babie do pędzla w Lublinie. Tych doznań było już dość, aby uznać wycieczkę za udaną, a doszła do tego przepiękna, słoneczna pogoda, obejrzenie nowej rzeźby Mitoraja Tindaro w Warszawie, spacery po Starym Mieście w Lublinie, wizyta w Ogrodzie botanicznym, wejście na Wieżę Trynitarską i pyszne jedzonko w Mandragorze.
Wystawa Co babie do pędzla?
Jedna z lepszych tegorocznych wystaw, choć konkurencja była niezwykle wysoka (Konstancin, Warszawa, Mediolan, Drezno, Berlin, Poznań, Oliwa). W każdym razie wspaniałe przeżycie, możliwość poznania nowych nazwisk i nowych dzieł, a także powrotu do tych widzianych już wcześniej. O niektórych dziełach czytałam w różnych biografiach; na przykład Meli Muter (autoportret w księżycową noc, portret Staffa, portret ojca, Katalończyk, czy w końcu Smutny kraj). To właśnie obrazy Melani i Olgi B. dominowały na wystawie. Było ich zdecydowanie najwięcej. Choć sporo było też Anny Bilińskiej Bogdanowicz czy Zofii Stryjeńskiej. Ale zaskakująco wiele było nazwisk, o których nigdy nie słyszałam. Nie można oczywiście zapamiętać wszystkich. Ja w każdym razie zauważyłam, że najczęściej fotografowałam obrazy, które okazały się autorstwa pani Weissowej. Irena (Aneri) Weissowa prywatnie była żoną Wojciecha Weissa. Nazwisko będzie znane osobom interesującym się choć trochę sztuką. Niejednokrotnie spotykałam się z obrazami Wojciecha Weissa, ale do tej pory miałabym kłopot z wymienieniem tytułu jednego z nich. Dopiero niedawna wizyta w Pałacu Opatów w Oliwie na wystawie, o której już wspominałam Boznańska i inni twórcy XIX wieku (czy jakoś podobnie) wyryła w mojej pamięci Portret czeszącej się kobiety Wojciecha Weissa. Zieleń jej sukni przykuwa wzrok natychmiast po wejściu do Sali. Nie da się przejść obojętnie. Chyba lepiej to widać na wystawie, zdjęcie nie oddaje głębi owej szmaragdowej zieleni i jej powiedziałabym wszechobecności. Ale mogę się przecież mylić, siostra mojej przyjaciółki większą uwagę zwróciła na wiszący obok półakt kobiecy (też Weissa). Jak przeglądam obrazy Weissa pierwszy rzuca mi się w oczy Demon (skojarzenia ze Stanisławem Przybyszewskim jak najbardziej uzasadnione).
Wystawą tworzących pań byłam zachwycona. Ich ilość dorównuje ilości tworzących mężczyzn, choć jeśli odwiedzimy jakiekolwiek muzeum sztuki odniesiemy zgoła odmienne wrażenie. W tym roku odwiedzając różne muzea bawiłam się w szukanie obrazów kobiet, cieszyło mnie każde odkrycie, ale nie skłamię, jeśli napiszę, że stanowiły one zaledwie procent całości zbiorów. Może pomijając Willę Le Fleur gdzie przewaga panów nie jest aż tak dojmująca.
Jestem przekonana, że także w epokach wcześniejszych tworzących pań było dużo więcej, jednak upływ czasu spowodował, iż ich obrazy albo przepadły, albo też dziś są obrazami nieznanego autora (bądź zostały przypisane ojcu, mężowi, czy bratu). Ale nie będę się tu zagłębiać w tę tematykę. W dwóch sporych skrzydłach zamku na pierwszym piętrze w kilku, a może nawet kilkunastu salach możemy zapoznać się z obrazami namalowanymi przez kobiety. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się część pierwsza wystawy, ale i druga ta bardziej modernistyczna warta była obejrzenia. W końcu udało mi się obejrzeć obrazy Anieli Pająkówny (kochanki Przybyszewskiego i matki jego córki), Marii Dulębianki -pisarki, feministki, działaczki społecznej, przyjaciółki a może partnerki Marii Konopnickiej, a także Marii Gażycz – malarki, która uczyła się u Wojciecha Gersona, a także w paryskiej akademii Julian (gdzie uczęszczały jej przyjaciółka Bilińska-Bogdanowicz, a także wspomniane wyżej panie Aniela i Maria). Mogłam też obejrzeć kilka obrazów Alicji Halickiej, którą poznałam w konstancińskiej wili La Fleur. O wszystkich tych paniach można poczytać w książce Polki na Montparnassie Sylwii Ziętek (polecam).
![]() |
| Portret czeszącej się W. Weiss |
Zdziwiło mnie, iż w środowisku artystycznym tak wiele pań posługiwało się podwójnym nazwiskiem (Zofia Szymanowska-Lenartowicz, Stanisława Kraszewska-Kaniowa, Tekla Nowicka - Kwiatkowska, Małgorzata Łada-Maciągowa, Bronisława Rychter- Janowska, Maria Czajkowska-Kozicka. Ręka w górę kto zna któreś z tych nazwisk. No bo już Anna Bilińska-Bogdanowicz jest dobrze znana).
Czy podwójne nazwisko oznaczało „podczepienie się” pod męża czy też było oznaką feminizmu (pozostawiam swoje rodowe nazwisko, a przyjmuję nazwisko męża, bo inaczej byłoby nie do pomyślenia).
Jak wspomniałam moim odkryciem była Irena Weissowa. Na portalu Niezła sztuka określona została jako żona, matka i kobieta oddana domowemu ognisku. Malarką była tak trochę na marginesie życia. Urodziła się w 1888 r. a zmarła w 1981 r. Staram się unikać dat, ale te są znamienne. Raz że żyła bardzo długo (ponad dziewięćdziesiąt lat), a dwa, że żyła jeszcze za mojego życia, a dowiedziałam się o niej dopiero kilka tygodni temu. Urodzona w Łodzi, szybko przeniosła się do Warszawy, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych między innymi u Konrada Krzyżanowskiego i Xawerego Dunikowskiego. Krótko studiowała w Monachium, po czym wróciła do Krakowa. A ponieważ w Krakowie Akademia Sztuk Pięknych była jeszcze dla kobiet niedostępna uczyła się w pracowni Wojciecha Weissa. Nauczył w pracowniach na Kanoniczej i na Podzamczu, a zatem u stóp Wawelu. Irena po latach wspominała z nostalgią tamte lekcje w otoczeniu książek i z akompaniamentem skrzypcowej muzyki.
Tańczące dzieci I. Weissowa
Po wyjściu za mąż starała się łączyć role żony, matki i malarki. Często określano jej obrazy, jako pozostające pod dużym wpływem sztuki męża. Przejrzałam jej obrazy na wspomnianym wyżej portalu Niezła sztuka. Najbardziej spodobała mi się Hanusia jedząca jabłko. Hanusia była córką malarki. Państwo Weissowie tworzyli zgodne i szczęśliwe małżeństwa, co w rodzinach artystów nie zdarza się chyba często.
Na lubelskiej wystawie moją uwagę zwróciły Tańczące dzieci. Mimo, iż dzieci kojarzą się nam ze zgiełkiem i hałasem mnie ten obraz tchnie spokojem i ciszą. Najpierw widzę pejzaż, a dopiero za chwilę trzymające się za ręce dwie dziewczynki i leżącego w trawie chłopca, który jest ledwie zarysowany. Patrzy na siostry czy koleżanki, a może czyta książkę. Uroczy obrazek.
Wnętrze I. Weissowa
Szalenie lubię obrazy wnętrz. Czy to pracownia malarska czy wnętrze dawnego salonu, wszystko wydaje mi się interesujące. Na obrazie Wnętrze widzimy krakowskie mieszkanie artystów przy ul. Straszewskiego 2 z pozującą na pierwszym pranie siostrą Ireny. Przepięknie odbija się światło słoneczne w zacienionym wnętrzu mieszkania na niebieskich ścianach. A mówią, że to zimny kolor. A ja bardzo go lubię, także na ścianach mieszkań. Co prawda nie widać tu okna, ale wiadomo, że jest. Wnętrze symbolizuje poczucie bezpieczeństwa.
W ogrodzie I. Weissowa
Kolejnym obrazem Aneri, który bardzo mi się spodobał był obraz zatytułowany W ogrodzie. Skojarzenie z świetlistymi obrazami Gierymskiego czy Mehoffera wydaje się jak najbardziej uzasadnione.
Wieża Trynitarska
Wieża Trynitarska
Podczas zeszłorocznej wizyty w Lublinie nie udało się wejść na Wieżę. Postanowiłam zebrać wszystkie siły i zmierzyć się ze wspinaczką, mimo, iż nie cierpię wchodzenia pod górę. Miałam duże wątpliwości czy uda mi się pokonać 207 schodków (z czego część była wąska i kręta). Udało się, choć dyszałam jak stary parowóz kiedy znalazłam się na szczycie. I zanim zabrałam się za podziwianie panoramy miasta musiałam najpierw dłuższą chwilę odpocząć. Widok ze szczytu rekompensował trudy wspinaczki. Wejście zaowocowało solennym przyrzeczeniem złożonym samej sobie, nigdy więcej wchodzenia po więcej niż stu schodach. Tydzień później wlazłam na wieżę Klimek w Grudziądzu. Jak widać słowność nie jest moją zaletą. Na moje usprawiedliwienie mam to jedynie, iż wejście na Wieżę Klimek było szerokie, wygodne i wcale niemęczące. Oczywiście trochę przesadzam z tym trudem wspinaczki, dla młodej, zdrowej osoby wejście nie wieżę nie będzie nawet wyzwaniem.
Widok z wieży
Sama wieża stanowiła początkowo część zabudowań kolegium jezuickiego, a dokładnie furtę klasztorną, czyli wejście do budynku. W XVII wieku podwyższono ją i przebudowano na dzwonnicę. Po kasacie klasztoru przekazano wieżę zakonowi trynitarzy (stąd nazwa). Na początku XIX wieku przejęło ją miasto.
j.w.
Wieża ma 40 metrów wysokości i jest doskonałym punktem widokowym. Mieści się w niej Muzeum Archidiecezjalne, a na szczycie znajduje się kawiarenka. Wchodząc na wieżę można obejrzeć rysunki i obrazy starego Lublina, rzeźby stanowiące niegdyś wyposażenie świątyń oraz jak na dzwonnicę przystało 4 dzwony (w tym Michał z lubelskiej fary i Marię największy z lubelskich dzwonów), znajdowała się też wystawa zbiorów z Muzeum KUL. Mnie najbardziej ucieszył portret Daniela Chodowieckiego litografia na papierze wg Antona Graffa - taki gdański akcent w Lublinie, a także litografie Wyczółkowskiego i rysunek Gierymskiego przedstawiające Lublin z XIX wieku. Te ryciny przedstawiające XIX wieczne miasta zawsze napawają nas nostalgią za czasem, który odszedł bezpowrotnie, czasem dorożek i gazowych latarni. Oczywiście w naszej wyobraźni nie ma miejsca na spływające nieczystościami rynsztoki, tony brudu i śmieci i inne mniej malarskie widoczki.
Gierymski Podwale (w tle wieża)
Myślę, że malarze kadrowali swoje widoki podobnie, jak my kadrujemy zdjęcia.
Ogród botaniczny
Ponieważ sporo odwiedzam różnego rodzaju galerii, postanowiłam dla odmiany podjechać do Ogrodu Botanicznego, zwłaszcza, iż znajduje się tam Dworek Kościuszków, o czym nie miałam pojęcia. Sam Dworek pochodzi z początków XVIII wieku, a od połowy wieku zamieszkiwał go stryj Tadeusza Kościuszki Jan Nepomucen Kościuszko- starosta krzemieniecki. Tadeusz przebywał u stryja dwukrotnie. Majątek nosił nazwę Sławinek i wielokrotnie potem zmieniał właścicieli i przeznaczenie. W związku z odkryciem źródła mineralnego pełnił też funkcję uzdrowiska, niestety przegrał konkurencję z Nałęczowem. Majątek ulegał rozdrobnieniu i degradacji. Po wojnie odkupił resztówkę Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej i przeznaczył go na Ogród Botaniczny, a pod koniec lat sześćdziesiątych przystąpiono do rozbudowy i renowacji Dworku.
Dworek Kościuszków
W Dworku odbywała się wystawa malarstwa pani Krystyny Rudzkiej Przychody pod apetycznym tytułem Zaowocowało malarstwo. Pani Krystyna maluje niezwykle dekoracyjne, ładne obrazki kwiatów. Dobrze się komponowały z tym stylizowanym na XIX wieczne wnętrzem nadając mu barwnych akcentów. W dworku znajdują się też pamiątki po Tadeuszu Kościuszce, główne jego portrety i szable oraz obrazy prezentujące Naczelnika. Są tutaj także pamiątki po patronce Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej.
Salon z wystawą obrazów pani Krystyny Rudzkiej Przychody
Pewnym zaskoczeniem okazała się pozorna nieobecność kogokolwiek w środku. Weszła, światła były zgaszone, okiennice ledwie otwarte i ani żywego ducha. Wołałam dzień dobry i nic. Nie było komu pokazać biletu. Dopiero kiedy wchodziłam do trzeciej salki wyszła jakaś pani i pozapalała światła twierdząc, że przemykam się tak cichutko, że nie słychać mnie wcale.
Salon z pamiątkami po Kościuszce
Urocze te kwiatki pani Krystyny
Sam Ogród jak to w Ogrodach Botanicznych bywa jest niezwykle urokliwy i mimo jesieni jeszcze dość barwny. Jego największą atrakcją są stawy i łączące je małe mostki.
Ogród botaniczny zejście do stawów
I parę jeszcze zdjęć
Aniela Pająkówna Autoportret
Maria Dulębianka Uwięziona
Maria Gażycz Portret kobiety
Alicja Halicka Rodzinna kolacja
Wanda Chełmońska Procesja
Wanda Chełmońska była córką Józefa Chełmońskiego (nieuznaną przez ojca), choć już jak mowa była o talencie słynny tata przyznawał że talent odziedziczyła po nim.




















A to dopiero - Lublin oferował naprawdę wspaniałą podroż przez malarstwo, może załapię się na coś podobnego w przyszłym roku. Fajnie jest nie gubić się w nazwiskach artystów, w tytułach dzieł to już u mnie znacznie gorzej. Pani Wiess też mi się spodobała w Tańczących dzieciach, ostatnie portrety również piękne a mnie rzadko urzekają portrety - za wyjatkiem czeszącej się kobiety w szmaragdach - zaparło mi dech. Ogród Botaniczny z Dworkiem Kościuszķów postaram się znaleźć jak i wdrapać na Wieżę Trynitarską - nie wiedziałam w ogóle, że był taki zakon jak trynitarze. Dzięki zatem za podpowiedzi - może gdzieś trafię na te obrazy, które opisałaś. Maraton po Lublnie mam zatem zapewniony z dobrym przewodnikiem. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńW Lubelskim muzeum często odbywają się ciekawe wystawy, trzeba tylko na nie trafić. Portrety były początkowo jedynymi poza martwą naturą tematami prac kobiecych, bowiem brak solidnego wykształcenia uniemożliwiał np. sceny rodzajowe, malarstwo historyczne, religijne, że o aktach nie wspomnę. Stąd duża ilość portretów, za którymi też nie przepadam. Te często są ciekawe bo są dokumentem epoki (duża ilość autoportretów lub portretów znanych i mniej znanych ówcześnie osób). Ja nazwę trynitarze słyszałam już wielokrotnie i nawet mi się ona spodobała, ale żebym mogła coś więcej na ich temat powiedzieć - to już nie. Przeczytałam, iż byli zakonem żebraczym, zajmującym się wykupem chrześcijan z obcej niewoli (np. Polaków z niewoli tatarskiej). Nie mylić z tercjankami (z tą nazwą słuchając wykładów o Rzymie).
OdpowiedzUsuńMałgosiu świetny post i bardzo ciekawa wycieczka. Malarstwo kobiet, o których piszesz dobrze świadczy o ich talencie, chociaż nie osiągnęły takiej sławy jak ich koledzy płci męskiej a ich prace są rzadziej prezentowane. Byłam w Lublinie w latach 90 i bardzo mi się podobało to miasto, a od tego czasu chyba jeszcze wypiękniało. Jednak po przeczytaniu kryminałów Marcina Wrońskiego, których akcja toczy się w przedwojennym Lublinie, zdaję sobie sprawę, że kiedyś wyglądał on zupełnie inaczej. Ja uwielbiam widoki z góry, więc wież nie omijam, jednak faktycznie lata lecą i jest to trochę trudniejsze niż parę dziesiątków lat temu. Byłam w Ogrodzie Botanicznym ale do dworku Kościuszków nie dotarłam i nawet nie wiedziałam o jego istnieniu. Serdecznie pozdrawiam, dzięki za relację!
OdpowiedzUsuńJa poznałam Lublin przy okazji wystawy Łempickiej Kobieta w podróży, byłam wtedy zaledwie kilka godzin, ale przez ten krótki czas miasto mnie zainteresowało na tyle, że po roku pojechałam na kilka dni z koleżanką i zakochałyśmy się w nim. Trudno mi zatem porównywać z tym Lublinem z lat 90 tych. Nie znam kryminałów pana Wrońskiego, ale że ostatnio częściej sięgam po kryminały, których wcześniej nie lubiłam czytać, to może i po te sięgnę (czyżby na starość gust się zmieniał, czy łakniemy lżejszej lektury :) O Dworku Kościuszków dowiedziałam się studiując mapę Lublina a dokładnie gps - już na miejscu, spojrzałam że jest Ogród botaniczny, a że ogrody lubię szukałam jakiś zdjęć, aby mieć pogląd i trafiłam na zdjęcie dworku.
UsuńPierwszy akapit zrobił na mnie wielkie wrażenie bo już kilka zdań wystarczy, żeby sobie uświadomić jak fajnie i ciekawie żyjesz. I że wśród wszystkich aktywności koncentrujesz się na tych, które sprawiają Ci najwięcej radości, łącząc podróżowanie ze sztuką i z kulturą.
OdpowiedzUsuńPamiętam jak kiedyś pisałaś o tym, że większość znanych i uznanych malarzy to mężczyźni i że to ich obrazy przważają w galeriach i muzeach. Uświadomiłaś mi wtedy, że faktycznie tak jest a jak jakoś nigdy się nad tym nie zastanawiałam. I nawet jeśli ktoś nie jest znawcą malarstwa to potrafi wymienić kilka znanych nazwisk i jestem pewna, że wszystkie będą nazwiskami znanych malarzy a nie malarek.
Fajnie, że w dworku byłaś sama, to jest zawsze wielki przywilej. A Lublin jest przepięknym miastem o czym mam nadzieję przekonam się kiedyś osobiście.
W końcu mam czas, aby robić to co lubię (środki i zdrowie też w miarę), więc korzystam, może nie tyle, ile bym chciała, na to musiałabym chyba znaleźć sponsora, więc znajomi radzą sanatorium i znalezienie jakiegoś zamożnego pana (co jakby się wyklucza, bo jaki bogaty emeryt będzie jeździł do sanatorium z nfz- oczywiście to są żarty) w każdym razie udaje mi się czerpać z życia, ile mogę, bo jak nie teraz to kiedy. Staram się na wyjazdach łączyć moje zainteresowania teatralne, malarskie, muzyczne, zainteresowanie architekturą i naturą z wypadami kulinarnymi i oczywiście jeśli jadę z przyjaciółkami mamy dużo czasu na rozmowy. Być samej w Dworku rzeczywiście było fajnie, choć początkowo miałam wątpliwości, czy powinnam była wchodzić. Lublin jest bardzo klimatycznym miasteczkiem, coś jak krakowski Kazimierz
UsuńBardzo ciekawa wycieczka bogata w obrazy oraz ciekawe miejsca w Lublinie. Na wystawie zaciekawiły mnie dwa obrazy I. Weissowej - Wnętrze i W ogrodzie mają w sobie takie ciepłe światło i coś z impresjonizmu. Natomiast z innych spodobał mi się Portret Kobiety M. Gażycz. Nie pamiętam już dlaczego nie wlazłem na wieżę, gdyż raczej nie omijam tego typu atrakcji a byliśmy pod nią. Lubię oglądać widoki z pewnej wysokości i dzisiaj miałem taką przyjemność dzięki Tobie. Pozdrawiam serdecznie :)
OdpowiedzUsuńTeż mi się wydają impresjonistyczne, choć Weissowa w Paryżu chyba nie była, ale w końcu zarówno jej mąż, jak i przyjaciele mogli widywać obrazy tego nowego wówczas nurtu.
OdpowiedzUsuńMy rok temu nie weszłyśmy na wieżę, bo było przed sezonem, a zdaje się była czynna od maja dopiero i myślę, że gdyby moja przyjaciółka nie chciała na nią się wdrapać, to mnie nie wpadłby nawet taki pomysł do głowy, zważywszy, jak nie lubię się wspinać. Ale było warto, zawsze jest warto pokonywać słabości, choć w moim wieku i z moim stanem zdrowia czasem lepiej odpuścić :)
Wspaniale że trafiłaś do Lublina, prawie jak filmowcy ostatniego oscarowego filmu. Zareklamowałaś na naszym blogowisku 👏👍
OdpowiedzUsuńZnam miasto od zawsze, bo poza Warszawą i Krakowem, to ulubione miejsce do studiowania dla młodzieży z mojego miasta oraz do leczenia się. Wszyscy tam jeżdżą. To równe 100 km ode mnie. Nawet w czasach przed demokracją było to duże miasto, ponad 300 000 mieszkańców, ale z bardzo zaniedbanym opuszczonym Starym Miastem. Teraz to perełka i duma Lublina.
Córka mieszkała tam rok w latach 2021-22, jeszcze w czasach pandemicznych. Bardzo często do niej jeździłam, gdy była potrzeba i nie tylko. Miałam wtedy przerwę na blogu, Ale pamiętam jak bardzo chciałam opisać wystawę Tamary Łempickiej. To było ogromne wydarzenie kulturalne.
Do ogrodu botanicznego jeździłyśmy często z wnuczką, bo tam były bardzo fajne place zabaw. Dworek również bardzo nam się podobał. Mam zdjęcia. Naszym ulubionym miejscem było bardzo nowoczesne Centrum spotkania kultur.
Wokół Lublina jest również mnóstwo innych atrakcji. Bardzo żałowałam, gdy córka zrezygnowała z pracy. Jej rezygnacja z Islandii, to też jest mój ogromny żal 😭 ja z nimi jak siostra syjamska, narzekam, a potem tęsknię.
Podsumowując, Lublin to bardzo dobry wybór na city- break.
A jeszcze jedna ciekawostka, wczoraj przyjechałam do Wrocławia, pociągiem relacji Lublin - Wrocław o nazwie Stryjeńska. A parę dni temu na kulturze oglądałam bardzo ciekawy dokument o Oldze Boznańskiej.
Pozdrowienia już z okolic Gryfowa ♥️
Moje pierwsze spotkanie z Lublinem było właśnie za sprawą wystawy Łempickiej (o której to wystawie pisałam na blogu). Można powiedzieć, że gdyby nie owa wystawa nie zawitałabym do Lublina, bo jakoś mnie tam nic nie ciągnęło. A teraz to jedno z ulubionych miast w Polsce (choć jest ich tak wiele). Mnie Centrum Spotkania Kultur nie przypadło do gustu. Nie lubię takich betonowych bunkrów, w środku pusto, żadnych ludzi, w punkcie informacji także, bar, który miał był na parterze, gdzieś mi się schował. Głodna, więc zła musiałam szukać jadłodajni gdzieś dalej, może to wpłynęło na moją ocenę i ten pomnik pod bunkrem z takim strawestowanym cytatem z Bartoszewskiego- zniesmaczył mnie, nie tyle pomnik, co cytat wykorzystany w ten sposób.
OdpowiedzUsuńWrocław to kolejne ulubione miasto :)
Pozdrowienia z Gdańska
Do Lublina pierwszy raz trafiłem zupełnym przypadkiem. Wywiozłem rower do Opola Lubelskiego z myślą o wycieczce do Kazimierza, ale jak już dojechałem na miejsce, to stwierdziłem, że Kazimierz widziałem już parę razy, a Lublina nigdy. Było warto nakręcić blisko dwa razy dłuższy dystans. Piękny Zalew Zemborzycki (a nad nim wielkie i pyszne lody z Manufaktury Sandomierskiej), Zamek z wystawą Łempickiej (nie widzianą, bom nie miał co zrobić z osakwowanym rowerem, poza tym "pachniałem" mocno podróżniczo, gdzie mi tam było do Świątyni Sztuki :P ), Starówka (włóczenie się uliczkami, obiad i kawa).
OdpowiedzUsuńDrugi raz już w pełni zaplanowany. Rowerami, z Kitkiem, z Nałęczowa. A na miejscu: Muzeum Wsi Lubelskiej, Ogród Botaniczny (wersja skrócona, bo olbrzymi, a jak słusznie zauważyła PŻona, to miała być wycieczka rowerowa, nie piesza :D ), a potem jak wyżej. Piękne miasto, kiedyś muszę zawitać w wersji z wejściami do przybytków :)
Kazimierz widziałeś kilka razy- a to zazdraszczam, ja widziałam dwa razy (raz trzy dni i raz dwa dni), a nadal mi mało, ale rozumiem chęć zobaczenia czegoś nowego. Zalew Zemborzycki może uda się kolejnym razem wybrać, bo lubię takie odskocznie na łono natury. W Muzeum Wsi Lubelskiej też byłam, bo moja przyjaciółka bardzo chciała, a ja chętnie zobaczyłam, bo takich skansenów nie miałam okazji oglądać. Przeglądając zdjęcia pomyślałam, że powinnam zrobić wpis o tym skansenie, bo niezwykle fotogeniczny.
OdpowiedzUsuńGość powyżej wspomniał Zalew Zemborzycki, A moja córka podczas swojej w pracy w Lublinie mieszkała zupełnie niedaleko tego miejsca. Często tam spacerowałyśmy, podjeżdżając autobusem, szczególnie w tej drugiej części, która była tak współcześnie urządzona, z fajnymi knajpkami na plaży. Też od Zalewu wjeżdżało się ze strony mojego miasta. Zatrzymywałam się tam sama pospacerować, zanim podjechałam do córki, która zawsze mnie czymś zdenerwowała 🤣 nieraz z Matyldą wspominamy Lublin, cztery lata temu ona miała 5 lat, a bardzo dużo pamięta.
OdpowiedzUsuńNo to koniecznie muszę nad Zalew zajrzeć. Córka która zawsze czymś zdenerwuje, no zupełnie, jak moja mama, która zawsze czymś mnie zdenerwuje. Może matki i córki tak mają, że się nawzajem denerwują :)
OdpowiedzUsuńWspaniała wycieczka, zwłaszcza cudowna wystawa. Dziękuję Ci za zwrócenie uwagi na malarstwo Weissowej. Kojarzę jej nazwisko, ale teraz bardziej się przyjrzałam jej obrazom, są znakomite! No niestety, kobiety zawsze miały pod górkę ze zdobywaniem wiedzy, doświadczenia i uznania, więc tym bardziej podziwiam artystki, które osiągnęły taki poziom.
OdpowiedzUsuńJa ze zdziwieniem, ale i zadowoleniem odkryłam że w mini serii kieszonkowej albumików malarskich wydano poza innymi bardziej znanymi nazwiskami też obrazy pani Łady Maciągowej. To kolejne nazwisko, z którym zetknęłam się na tej wystawie. Nie wiem, wg jakiego klucza wydawnictwo dobiera nazwiska malarzy, których albuminki wydaje, ale może trafią tam też kolejne panie, bo na razie na 54 albumy pięć to malarstwo kobiece (zaledwie pięć).
UsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuńZaakceptowałam komentarz, choć nosi znamiona reklamy, ale przynajmniej jest na temat. Często komentarze zawierają tak nachalną reklamę, iż nie mają u mnie najmniejszych szans. Choć i tak ta strona jako potencjalnie niebezpiecznie się u mnie nie otwiera.
OdpowiedzUsuńSpokojnie usuwaj. Tekst, mimo że wygląda na merytoryczny stworzyła najprawdopodobniej SI, żeby zareklamować wyszukiwarkę lotów i hoteli :)
UsuńNo proszę, to dałam się nabrać. A powinno mi dać do myślenia zachwycanie się obrazami malarki - jednak powszechnie nie znanej. A dziś przyszedł mail z tego samego adresu, więc od tej pory wszelkie obcojęzyczne komentarze będą przechodziły jeszcze gęstsze sito
Usuń