Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 23 listopada 2025

Lunia i Modigliani, Planeta Woda oraz Wrogowie czyli hurtowo o książkach

Portret Jeanne Hebuterne (strona)
Lunia i Modigliani Ewa Ziętek

Po przeczytaniu Polek na Montparnassie nabrałam ochoty na więcej książek  autorki. Prawdę mówiąc poza nazwiskiem i jakimś mglistym wyobrażeniem nagich portretów o malarzu nie wiedziałam nic więcej. Uczucia po lekturze mam mieszane, bo z jednej strony jest tu klimat paryskiej bohemy, przewijają się znane mi już nazwiska, są echa I wojny i czasów powojennych, jest trochę Paryża z początku XX wieku, czyli to co bardzo lubię. Podobnie, jak w Polkach na Montparnassie i tu autorka wskazuje na przemiany obyczajowe dotyczące sytuacji kobiet. Z drugiej strony występująca w roli narratorki Ludwika  Czechowska młoda pochodząca z biednej rodziny Polka; przyjaciółka i modelka Amadeo z jej rozterkami i uczuciami determinuje opowieść. Oczywiście można opowiadać o człowieku poprzez stosunek doń drugiego człowieka, ale jeśli jest to zakochana młoda dziewczyna to obraz będzie nieco jednostronny. Nie mniej trzeba przyznać, iż nie jest to obraz wyidealizowany, to raczej narratorka wydaje się zaślepiona, nie zważając początkowo na przywary Amadeo (awanturnika, alkoholika, człowieka niesłownego i ekscentrycznego). Modigliani nie był człowiekiem, którego łatwo było polubić, choć miał jakiś urok, który sprawiał, iż nie brakowało w jego życiu kochających go kobiet (z których ostatnią była Jeanne Hebuterne matka jego dziecka).

Kobieta z wachlarzem (Lunia) -źródło

Powieść czytało się nieźle z zainteresowaniem śledząc losy malarza. Jak podczas lektury niemal każdej biografii malarza z niecierpliwością wyczekuję momentu, kiedy uda się sprzedać któryś z obrazów. Trzymam kciuki, aby wreszcie przestał cierpieć biedę, zwłaszcza, że wiem z perspektywy czasu, iż dziś jeden jego obraz wart jest fortunę. Niestety najczęściej zdobycie popularności i popytu na dzieła sztuki przychodzi zbyt późno. Można rzec, iż najlepszą reklamą dla malarza jest jego śmierć. W mojej ocenie nie  jest to książka na poziomie Polek na Montparnassie. Duży plus za klimat Paryża, zaciekawienie czytelnika, ale zdecydowanie lepiej autorce wychodzi pisanie książek "naukowych" niż tworzenie fabuły.

Borys Akunin Plateta Woda

Akunin - rosyjski pisarz kryminałów zyskał moją sympatię Tureckim gambitem i Lewiatanem, później czytałam całkiem dobry Świat jest teatrem i mój ulubiony Azazel. Planeta woda jest mini powieścią. Erast Fandornin którego dotąd ceniłam za inteligencję i spryt tutaj staje się super bohaterem o umiejętności pokonania kilku a nawet kilkunastu uzbrojonych ludzi gołymi rękoma, wstrzymania oddechu pod wodą na czas tak długi, jakby nic innego w życiu nie robił, przemieszczania się niezauważalnie, aż dziw, że nie posiadł sztuki teleportacji. W dodatku powieść jest powieścią z gatunku science fiction – naukowe fantasy. Czyli nie jest to mój ulubiony gatunek. Jest tu kryminalna intryga, ale z uwagi na owe nadprzyrodzone moce Erasta przenosimy się w świat fikcji. Szaleniec zamierza stworzyć idealny świat pod wodą, ale aby tego dokonać musi najpierw unicestwić kilkadziesiąt, a może kilkaset istnień. Pytanie czy Fandorinowi uda się pokonać szaleńca nie jest pytaniem o z góry znanej odpowiedzi, bowiem mimo super bohaterskich mocy sytuacja co chwila ulega przemianie i jak tylko wydaje się, iż szala zmagań przechyla się na którąś stronę pojawia się nowa zmienna. W sumie przeczytałam z zaciekawieniem zastanawiając się w jakim kierunku podąży autor, nie mniej muszę z żalem stwierdzić, iż Planeta woda to jedna ze słabszych powieści Akunina. Planetę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny.

Wrogowie Isaac Beshevis Singer

Dawno temu, kiedy komentarze pod recenzjami książek były bardziej dyskusjami niż zdawkowym stwierdzeniami, że się czytało, lub nie pojawiło się czyjeś stwierdzenie, iż bohaterowie Singera są ciągle tacy sami, powtarzalni. Był to zarzut w stosunku do pisarza, iż nie potrafi wykreować innych postaci. Wszyscy byli okaleczeni przez Holokaust nie potrafiący znaleźć swego miejsca w życiu w czasach powojennych, rozedrgani, nieprzewidywalni, wkurzający. Mężczyźni zdradzający żony i kochanki oraz kobiety wymagające od mężczyzn czynów nieludzkich.

Wówczas nie mogłam tego ocenić, gdyż byłam po lekturze mojej pierwszej powieści Singera. Potem przeczytałam Sztukmistrza z Lublina. Dziś po trzeciej już książce tego autora muszę przyznać, iż jest w tym sporo prawdy – bohaterowie Singera bywają bardzo podobni. Pomijając już to, że bohaterowie się powtarzają z imienia i nazwiska poznajemy ich w innym miejscu ich życia (co akurat może być zachętą, dobrze się wraca do znanych bohaterów), ale powtarzają się ich cechy osobowościowe. Główny bohater powieści Herman Broder w swojej niezdolności do podjęcia decyzji niezwykle przypomina Jaszę ze Sztukmistrza z Lublina. Pamiętam, jak mnie ten Jasza wkurzał. Herman jest podobnie denerwujący. Uratowany przez Polkę w ramach wdzięczności żeni się z nią jednocześnie prowadząc drugi dom u Żydowskiej kochanki i jej matki. Żeby sprawę zagmatwać jeszcze bardziej okazuje się, iż pierwsza żona która według zeznań naocznych świadków miała zostać zamordowana podczas pogromu przeżyła wojnę i nagle  pojawia się w Stanach. A Herman lawiruje od jednej do drugiej a potem trzeciej kobiety nie potrafiąc podjąć decyzji, z którą chce pozostać. Zresztą jego niezdecydowanie przekłada się także na pozostałe sfery życia, nie tylko uczuciowego. Czekałam tylko, czy i tutaj wiara okaże się zbawienną, czy też nie odegra tym razem roli andidotum na wszelkie zmagania ze światem, z życiem.

To prawda bohaterowie Singera bywają podobni i bywają wkurzający swoim niezdecydowaniem, swoim ślizganiem się po powierzchni życia, lawirowaniem, kłamstwami, które zamiast rozwiązania przynoszą kolejne problemy, ale muszę przyznać, że mnie to nie przeszkadzało. Być może gdybym czytała powieści jedną po drugiej byłoby to nużące, jednak czytane w dużym odstępie czasu są interesujące. Trudno wymagać od ludzi którzy przeżyli wojenną gehennę racjonalnych zachowań (samych opisów owej gehenny na szczęście dla osób nazbyt wrażliwych nie ma za wiele, są raczej zasygnalizowane, choć bywają obrazowe na tyle, że pewne sceny zapadają w pamięć). 

Z tych trzech przeczytanych książek – które trudno porównywać gdyż każda jest innego rodzaju - Wrogów Singera oceniłam zdecydowanie najwyżej.

wtorek, 11 listopada 2025

Rodzina Van den Blocke - dalszy ciąg opowieści o gdańskich artystach

Brama Wyżynna w Gdańsku Wilhelm van den Blocke
Jakiś czas temu zamieściłam wpis o Abrahamie van den Blocke, gdańskim Berninim - architekcie i rzeźbiarzu, który wykonywał zlecenia na zamówienie rajców i bogatych patrycjuszy. Nie sposób przejść przez miasto, aby nie natknąć się na któreś z jego dzieł. Abraham był najwybitniejszym z rodu, co nie znaczy, że jedynym.

Brama Wyżynna
Jego ojciec Wilhelm (Willem) van den Blocke jak podaje nasza skarbnica wiedzy (Gedanopedia) był kamieniarzem i rzeźbiarzem. Wywodził się z niderlandzkiej rodziny malarzy i rzeźbiarzy. Pierwsze szlify zdobywał w warsztacie ojca w Mechelen, później pracował w Królewcu na zlecenie książąt pruskich, a następnie króla Stefana Batorego. To dzięki monarszej protekcji mógł osiedlić się w Gdańsku i otrzymać prawo pobytu i wykonywania zawodu. Miał warsztat przy ulicy Tkackiej, w miejscu gdzie dziś znajduje się Wielka Zbrojownia. Nie miał zatem daleko do pracy przy Bramie Wyżynnej. Do dziś stanowi ona wizytówkę jego twórczej działalności w Gdańsku.

Herby na bramie Prus, Polski i Gdańska
Brama Wyżynna była dla Gdańska tym, czym była dla Krakowa Brama Floriańska. Tu miała swój początek droga królewska, tędy też wjeżdżali do grodu najznakomitsi goście. Mijano Katownię, Złotą Bramę i już było się na ulicy Długiej prowadzącej do Ratusza i Dworu Artusa. Bramę zwano dawniej Bramą Wysoką. Konieczność jej budowy wymusiło przesunięcie fortyfikacji miejskich poza Bramę Przednią (przebudowaną na Katownię). Projekt przypisywany był Hansowi Kramerowi (architektowi działającemu w Dreźnie, między innymi przy przebudowie zamku drezdeńskiego oraz w Gdańsku, jego dziełem jest między innymi Brama Zielona). Obudowa i zdobienia rzeźbiarskie są autorstwa Wilhelma van den Blocke. Najnowsze badania stwierdzają, że całość jest dziełem Wilhelma, a Kramer był twórcą jedynie części wewnętrznej bramy.

Matthaeus Deisch grafika wiek XVIII - ze strony 
W XVI wieku, kiedy bramę wybudowano obwarowana była fosą, a prowadził do niej zwodzony most. Fosę zasypano a most rozebrano pod koniec wieku XIX. Brama wielokrotnie była poddawana renowacji, czy naprawom. W czasie II wojny zniszczeniu uległ dach i kamieniarka. Po wojnie Bramę odbudowano w kształcie nadanym jej przez van den Blocke`a.

Mnie zawsze najbardziej zachwycały znajdujące się od strony zewnętrznej; trzy herby; Prus Królewskich trzymany przez jednorożce, Królestwa Polskiego trzymany przez anioły, a także herb Gdańska trzymany przez lwy. Na bramie złotymi literami uwieczniono datę wykonania dekoracji - jest to rok 1588. Znajdują się tam też trzy sentencje łacińskie. Są one bardzo mądre i mają stanowić dewizę postępowania mieszkańców i ich związki z państwem, ale najciekawszą jest ta, która jest też wyrazem poczucia humoru gdańszczan (a może jej twórcy). Otóż napis Podstawą wszystkich królestw jest sprawiedliwość i pobożność pisany po łacinie został podzielony na dwa wersy. Drugi wers brzmi Rum omnium fundamenta (czyli podstawą wszystkiego jest rum). W XVI wiecznym mieście portowym pijało się go sporo.

W XIX wieku dodano po wewnętrznej stronie bramy herb cesarstwa Niemieckiego podtrzymywany przez jakiś bożków, herosów. Miał to być wyraz przynależności miasta do Prus (wówczas zjednoczonych Niemiec). Ale to były już zupełnie inne Prusy.

Wśród gdańskich dzieł Wilhelma wskazuje się często nagrobek rodziny Kosów znajdujący się w Oliwskiej Katedrze. Nagrobek zamówiła Justyna Kos. Rodzina Kosów była drugą po rodzinie Konarskiech rodziną na Pomorzu, stąd miała ambicje zostać uwiecznioną. I to w nie byle jakiej lokalizacji. Katedra Oliwska wybrana została nie przypadkowo. Mikołaj Kos był donatorem klasztoru oliwskiego ofiarując wysoką sumę na odbudowę zniszczonych organów, a jego syn był opatem pelplińskim. Nagrobek pochodzi z przełomu XVI i XVII wieku. Przedstawia on małżeństwo Kosów z trzema synami, starszym w zbroi, młodszym przedwcześnie zmarłym i trzecim Feliksem-opatem pelplińskim. Jest przypuszczenie, iż owa trzecia postać została dodana z epitafium samego Feliksa Kosa.

Nagrobek Kosów w Katedrze Oliwskiej Wilhelma van den Blocke
Kolejnym dziełem Wilhelma może być epitafium Edwarda Blemke w kościele Najświętszej Marii Panny w Gdańsku. Może się wydawać że to tylko epitafium, dzieło niewielkiej wielkości i znaczenia. Tymczasem, jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że jego wysokość wynosi 7,5 metra a szerokość niecałe 3 metry. To przecież prawie trzypiętrowy budynek, no wieżyczka. Składa się z kilku kondygnacji, a przez wszystkie przebiegają kolumny. Główną częścią epitafium stanowi zmartwychwstanie ciał z postaciami sprawiedliwości i roztropności po bokach. Poniżej znajduje się napis Śmierć zrównuje króla z biedakiem, jak wyschnięte nasiona rozwijają się, tak nasze ciała zmartwychwstaną. Kim zatem był Edward Blemke, którego uhonorowano w tak zacny sposób. Nie każdy może mieć tablicę w największej gdańskiej świątyni. Tablica głosi, iż był synem, mężem i ojcem 13 dzieci. W XVII wieku rodziny wielodzietne były częstym zjawiskiem, przy dużej śmiertelności dzieci nie wszystkie dożywały dorosłości. Ponadto przez cztery lata pełnił Edward Blemke funkcję ławnika i chyba to było powodem takiego zaszczytu.

Epitafium Edwarda Blemke na pierwszym planie Wilhelma van den Blocke

detal z epitafium Edwarda Blemke Wilhelma van den Blocke

Ale skoro piszę o rodzinach uwiecznionych przez mistrza Wilhelma wypada napisać słowo i o jego rodzinie. Dwukrotnie żonaty, ojciec siedmiorga dzieci, w tym wspomnianego wcześniej Abrahama oraz znanego malarza Isaaka. Dla mnie ciekawostkę stanowi fakt, iż dwie z jego córek (a miał ich trójkę) brały ślub w kościele Piotra i Pawła w Gdańsku, kościele, który był moim kościołem parafialnym.

Isaak van den Blocke to kolejny znany przedstawiciel rodziny. W przeciwieństwie do ojca i brata, którzy parali się rzeźbą i kamieniarką Isaak był malarzem i to nie byle jakim bo malarzem miejskim Gdańska działającym na rzec Rady Miasta, a zatem można powiedzieć, że działał w dziale propagandy. Tworzył obrazy o treści alegorycznej, mitologicznej i religijnej, a najważniejsza była ideologia. Większość odwiedzających gdański ratusz, a w nim Salę Czerwoną (najbardziej reprezentacyjne pomieszczenie - wielką salę rady) kojarzy imponujący wielkością a znajdujący się na sklepieniu obraz Apoteoza Gdańska. Na owalnym tle przedstawiono wizję miasta idealnego, wybranego przez boga i ludzi, zjednoczonego z Polską, a jednocześnie niezależnego i odrębnego. Panorama ujęta w łuku tryumfalnym mówi sama za siebie. Zero skromności. Ręka opatrzności bożej czuwa nad Ratuszem, dlatego decyzje Ratusza nie mogą być błędne. A jednocześnie Gdańsk to miasto dobrobytu. Pomyślność w handlu zapewnia żegluga, która sprawia, iż towary płyną tu szerokim strumieniem. 

Apoteoza Gdańska Isaak van den Blocke w Sali Czerwonej Ratusza

Obraz jest cenny dla Gdańska nie tyle z powodów ideologicznych, ale dlatego, iż ukazuje także zwykłe życie Gdańszczan; ich stroje,  ulicznych handlarzy, flisaków, muzykantów, a także panoramę miasta z jego głównymi wówczas budowlami usytuowanymi na szczycie tryumfalnego łuku. Widać tam między innymi Ratusz, kościół Mariacki a także na pierwszym planie Bramę Wyżynną, którą Gdańsk zawdzięczał w dużej mierze ojcu malarza.

Pokuta mieszkańców Niniwy Isaak van den Blocke (MNG)

Isaak malował sporo obrazów do kościołów. Ostatnio znalazłam wśród zbiorów Muzeum gdańskiego obraz Pokuta mieszkańców Niniwy. Pierwotnie znajdował się on w kościele św. Jana. Zgodnie z biblijną historią prorok Jonasz nawoływał mieszkańców Niniwy aby się nawrócili poprzez post i pokutę, aby uniknąć kary bożej. Na pierwszym planie widzimy mężczyzną pogrążonego w pokucie (modlitwie). W głębi najprawdopodobniej prorok przemawia do ludu.

Dwaj mniej sławni bracia Jakob i Dawid też mieli związki ze sztuką. Jakob van den Blocke był cieślą i budowniczym. Odbudowywał hełm wieży kościoła św. Katarzyny a także wzniósł nieistniejącą szkołę fechtunku (dziś w miejscu jej lokalizacji znajduje się Teatr Szekspirowski). Ponadto brał udział przy budowie czy odbudowie wielu świątyń i budynków miejskich. Zaś Dawid (Daniel) van den Blocke był malarzem. Nie był tak sławny jak bracia, jego prace obejmowały drobne zlecenia malowania detali, ścian, ram obrazów, prętów metalowych czy dachówek. Największych zleceniem było wykonanie polichromii prospektu organów w kościele Św. Jana (dziś znajduje się ona w kościele Najświętszej Marii Panny).

niedziela, 2 listopada 2025

Na szlaku architektury ceglanej Grudziądz

 

Spichlerze grudziądzkie

Kilka lat temu zobaczyłam na portalu społecznościowym zdjęcia mojej koleżanki. Byłam przekonana, że przedstawiają one jedno z małych włoskich miasteczek. Zdziwiłam się ogromnie, kiedy okazało się, że jest to Grudziądz. Najwięcej zdjęć pochodziło z ulicy Kolorowej oraz spod murów spichlerzy, pełno było tam kwiatów, roślin doniczkowych, no i te kolorowe parasolki. Te, co prawda spotyka się i w innych miejscach, ale nigdzie wcześniej nie wydawały mi się tak urokliwym połączeniem koloru, flory i cegły. Zdjęcia są może złudne, bo kiedy przybędzie się do miasteczka, okazuje się, że po zrobieniu niedługiego spaceru zwiedziło się całą historyczną zabudowę i zobaczyło, wszystko to co przewodniki polecają obejrzeć. Nie mniej mimo niesprzyjającej pogody (w dniu przyjazdu) Grudziądz wywarł na nas dobre wrażenie. Poza tym byłam z moją przyjaciółką, więc nie narzekałyśmy na nudę, spacery, rozmowy, knajpki i czego trzeba więcej. No trochę słoneczka by nie zawadziło, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma.
ulica Kolorowa w Grudziądzu

Nazwa miasta pochodzi prawdopodobnie od średniowiecznego określenia cegły (gruda) i trzeba przyznać, iż jest bardzo adekwatna do tego co można tutaj obejrzeć. Grudziądz leży na Europejskim Szlaku Gotyku Ceglanego. Najlepiej widać to przechodząc od Wieży Klimek ulicą Spichrzową do Bramy Wodnej. Wg przewodników miasto najpiękniej prezentuje się wieczorem, kiedy ogląda się oświetlone mury miejskie stojąc po drugiej stronie Wisły. Nie miałyśmy okazji tego sprawdzić, bowiem bez samochodu trudno (i chyba mało bezpiecznie) byłoby nam znaleźć dobry punkt widokowy, ponadto w dobie oszczędzania energii nie miałyśmy pewności, czy mury będą oświetlone. Nie mniej widok dzienny też był całkiem przyjemny. Dodatkowo drugiego dnia pobytu trafiłyśmy na moment startu balonów. Po raz pierwszy miałam okazję obejrzenia tego zjawiska z dość bliska i przyznam iż palący się gaz wywarł na mnie groźne wrażenie i bałabym się wsiąść do kosza. Choć zapewne widok z góry jest bajeczny.
Wznoszące się balony

My zadowoliłyśmy się widokiem z wysokości trzydziestu metrów, na które prowadzi dwieście spiralnych, ale dość szerokich schodków. Wieża Klimek to jedyna pamiątka (obok fragmentu fundamentów) po pochodzącym z XIII w. zamku krzyżackim. Po bitwie grunwaldzkiej został on zajęty przez wojska polskie, po inkorporacji Prus Królewskich do Polski stał się siedzibą starostów grudziądzkich, a zniszczony podczas potopu szwedzkiego oraz kolejnych wojen został pod koniec XVIII wieku rozebrany. Zamek za czasów jego świetności gościł zarówno królów polskich, jak i cara Piotra I czy króla szwedzkiego Karola X Gustawa. O paradoksie - tego samego, który potem zdecydował o najechaniu na Polskę (zwanym przez potomnych potopem) i spowodowaniu zniszczeń, równych tym, które spowodowała II wojna światowa.
widok z wieży Klimek


ja już wieżę zdobyłam

Kiedy mowa o zamku krzyżackim wspomina się znajdujący się w zamkowej kaplicy poliptyk grudziądzki z końca XIV wieku. Znajduje się on w Muzeum Narodowym w Warszawie. Tak mnie ta informacja zainteresowała, iż podczas najbliższej wizyty w muzeum muszę go obejrzeć i wówczas uzupełnię wpis o zdjęcie poliptyku.

Dzisiejsze pozostałości po zamku krzyżackim są może niewielkie (odbudowana Wieża Klimek), ale to i tak dużo więcej, niż fragment muru zamkowego w Gdańsku.

Tym co wyróżnia Grudziądz spośród innych miast są spichlerze. Ja przyznam, po raz pierwszy zetknęłam się z taką ich ilością i takim ulokowaniem, że stanowiły one część fortyfikacji obronnej miasta. Dziś (odbudowane po części, po części nadal czekające na odbudowę) pełnią funkcję Muzeum Miejskiego, a częściowo magazynów.
Pomnik ułana i dziewczyny na murach miejskich

Odwiedziłyśmy dwa muzea; muzeum malarstwa (ks. dr Łęgi) oraz muzeum historii miasta. Mnie jako wielbicielce sztuki malarskiej bardziej spodobało się muzeum malarstwa. Dostępne były jedynie zbiory mieszczące się na parterze z powodu odbywającego się na piętrze koncertu. Nie byłabym sobą, gdybym nie wynalazła sobie przynajmniej jednego artysty, o którym chciałam dowiedzieć się czegoś więcej poza nazwiskiem. Otóż trafiłam na kilka obrazów pana Gustava Breuninga. Był to malarz niemiecki mieszkający przez 42 lata w Grudziądzu i tu tworzący. Malował głównie portrety, weduty, a także obrazy o tematyce sakralnej do kościoła ewangelickiego. 
Widok na Bramę Toruńską Gustav Breuning 1901 r.

Posiadał atelier i sklep z przyborami malarskimi i tapetami. Był raczej dobrym rzemieślnikiem, niż wybitnym malarzem, ale zdołał utrwalić parę widoków miasta z końca XIX wieku. Malarz był niemiecki, bowiem na początku XX wieku zgodnie z polityką germanizacyjną (Grudziądz w wyniku rozbiorów trafił pod zabór pruski) miasto zamieszkiwało ponad 85 % Niemców. Nie mniej można go nazywać malarzem grudziądzkim, bowiem najwięcej jego dzieł pochodzi z czasów kiedy zamieszkiwał to miasto. Utrwalił on między innymi widok na nieistniejącą dziś Bramę Toruńską. Niedawno archeolodzy odkryli pozostałości ziemne owej bramy.
Brama Wodna

Architektura ceglana jest bardzo ciekawa i miło się na nią patrzy, nie mniej ogromnie lubimy spacery po parkach i ogrodach, dlatego jak tylko dowiedziałyśmy się, że Grudziądz takowe posiada pojechałyśmy je obejrzeć. Park Miejski jest dość rozległy i przy sprzyjającej pogodzie można by spędzić tam sporo czasu, natomiast Ogród botaniczny, albo raczej ogródek botaniczny mimo niewielkich rozmiarów zachwycał mnogością barw i uporządkowaniem.
W parku miejskim

W ogrodzie botanicznym

I jeszcze parę zdjęć z Grudziądza;

Ulubiona uliczka Kolorowa i parę poniżej detali










Pierwszy dzień deszczowy 


Widoki spod parasola (Wieża Klimek)



ulica spichrzowa


Drugi dzień bez deszczu (hurra), ale słońca ani widu:

w parku



W ogrodzie


Gustav Breuning kolejny z pejzaży Grudziądza 


Przerwa na kawę (jedna z nas może sobie pozwolić na słodkości, druga popija wodę

A tu dodatek do komentarza dla Eli