Łączna liczba wyświetleń

środa, 19 lutego 2025

Kraków w lutym

A to Kraków właśnie


Lubię to miasto o każdej porze roku, choć muszę przyznać, że nawet w lutym jest tu tłoczno i głośno. Może powinnam napisać, zwłaszcza w lutym. Wszak to okres zimowych ferii, o czym zdaje się zapominać starsza pani, dla której nie ma znaczenia, jaki dzień wita o poranku, bo każdy niesie nadzieję przyjemnego spędzenia czasu, czy to poniedziałek, czwartek czy niedziela, dzień powszedni czy święto. Nie ważne, że tu strzyka, tam drapie, a ucho się zatyka i niedosłyszy.
Tym razem powodem odwiedzin były dwa spektakle w Teatrze Stu. Tak wiem, jechać przez cały kraj, aby pójść do teatru to może się wydawać dziwne. Nie dla mnie. Każdy pretekst jest dobry, aby odwiedzić miły memu sercu gród nad Wisłą.
Hotel mieścił się w białym narożnym budynku
Już zakwaterowanie w hotelu usytuowanym pod samiuśkim Wawelem wywoływało uśmiech na twarzy. Miało ono wiele zalet. Poza tym, że zapewniało całkiem przyzwoite i różnorodne śniadania, taras widokowy na szóstym piętrze z widokiem na zamkowe mury jego lokalizacja dawała bonusy w postaci bliskości miejsc, które zamierzałam odwiedzić, a jednocześnie o tej porze roku nie było tu tak wielu turystów (skupiali się oni raczej na Rynku i odchodzących odeń uliczkach). Sama świadomość nocowania pod Wawelem powodowała że czułam się fantastycznie. Jakoś tak splatały mi się różne nitki powiązań historyczno-artystycznych związanych z tym miejscem (Piastowie, Jagiellonowie, Witt Stwosz, Matejko, Wyspiański, Mehoffer).
Wawel - Tu wszystko jest Polską, każdy kamień i okruch każdy, a człowiek, który tu wstąpi staje się Polski częścią… Otacza nas Polska wieczyście nieśmiertelna. (to cytat z Wyzwolenia). Może i górnolotne to słowa, ale przecież pisane w czasie niewoli. Mające dawać i poczucie przynależności i nadzieję. Nie wiem, czy dobrze pamiętam, czy nie pisał także, że tu bije serce Polski, a może to moja imaginacja. Ale tak to odczuwam.
Uwielbiam takie widoki zza gałęzi drzew

Rzadko bywam w zamkowych wnętrzach, ale Katedrę odwiedzam niemal za każdym pobytem. Jakieś wzruszenie i podniosłość mnie tam ogarniają. Choć nie jestem osobą wierzącą odczuwam sacrum tego miejsca. Tak ważnego dla naszych przodków, naszej historii, naszej państwowości, a jak widać i dla nas samych.

Tutaj koronowano większość władców, tutaj spoczywają ich szczątki, tu składano wojenne trofea, tu modlono się o pomyślność królewskich przedsięwzięć, tu w okresie zaborów była ostatnia ostoja polskości.

Dawniej wizytę w Katedrze rozpoczynałam odwiedzinami nekropolii podziemnej oraz wejściem na dzwonnicę. Dziś wolę być w samej Katedrze, poczuć jej aurę. Bywałam tu wielokrotnie, ale chyba po raz pierwszy miałam ją niemal wyłącznie do swojej dyspozycji. I znowu wychodzi ze mnie egoistka. Ale myślę, że zrozumieją mnie zapaleni podróżnicy. Poza mną znajdowały się jedynie dwie pary. Taki fart. Jakieś pół godziny później widziałam wchodzące do gmachu spore grupy młodzieży. Ja mogłam oglądać przepiękne kaplice w ciszy i skupieniu, jedynie w towarzystwie własnych myśli. O wyobraźni, która podpowiadała przeróżne obrazy zamilknę.
Konfesja Św. Stanisława

Tyle już razy byłam w Katedrze, a dopiero teraz zwróciłam uwagę na konfesję Św. Stanisława. Nigdy nie zwiedzam obiektu w sposób -powiedzmy- kompleksowy, aby zobaczyć wszystko i wszystko zapamiętać, zawsze jest to zwiedzanie wybiórcze. Moja pamięć mimo ćwiczeń coraz słabsza stara się zachować to, co zaciekawiło. Pamiętam słowa jednej z przewodniczek, jeśli zapamiętacie z tego pałacu choćby jedno pomieszczenie to oznacza, że warto było tutaj dotrzeć. Zatem i ja dokonuję selekcji. Do tej pory najczęściej skupiałam wzrok na pomnikach nagrobnych władców, tym razem – może z powodu owego braku zwiedzających – dojrzałam ogromną srebrną trumnę na pod baldachimem. Jest to barokowa konfesja w której spoczęły szczątki Św. Stanisława – patrona krakowskiej katedry. Skrzy się ona w odbiciu słonecznych promieni lub świateł z lampionów i żyrandoli. I jak na barokową konfesję przystało jest niezwykle dekoracyjna. Trumnę zdobną medalionami przedstawiającymi historię życia świętego podtrzymują cztery anioły, a na jej szczycie znajdują się infuła, pastorał i krzyż procesyjny. Miłą dla mnie niespodzianką był fakt, iż twórcą projektu był Gdańszczanin – Piotr von der Rennen. Ten XVII wieczny rzeźbiarz jest też twórcą projektu przepięknego relikwiarza Św. Stanisława znajdującego się w gnieźnieńskiej katedrze. Odkąd obejrzałam jego zdjęcie zamarzył mi się powrót do Gniezna.
Konfesja raz jeszcze tym razem wraz z baldachimem

Początkowo wokół ołtarza składano trofea zdobyczne w postaci nieprzyjacielskich chorągwi, w tym chorągwi spod bitwy pod Grunwaldem. Dziś chorągwi już tam nie ma (zostały zagubione, zrabowane lub zniszczone przez upływ czasu), lecz pamięć pozostała.
Do przechowywanych w pamięci obrazów moich ulubionych kaplic (zwłaszcza tej świętokrzyskiej- ufundowanej przez Kazimierza Jagiellończyka i Elżbietę Rakuszankę, która stanowi miejsce ich wiecznego spoczynku, w której znajdują się piękne XV wieczne polichromie malarzy ruskich w stylu bizantyjskim a także witraże projektu Józefa Mehoffera) dochodzi pewna konstatacja. Już w samej kaplicy Świętokrzyskiej jest pomnik Kazimierza Jagiellończyka, ba jest nawet pomnik biskupa Kajetana Sołtyka nie ma pomnika Elżbiety Rakuszanki (jest jedynie płyta nagrobna). A uwagę na to zwróciłam dopiero wówczas, kiedy stanęłam nad skromną płytą nagrobną upamiętniającą drugą żonę Władysława Jagieły Annę Cylejską (i jej córkę Jadwigę Jagiellonkę). Marmurowa płyta otoczona świecznikami. Nieco dalej stoi pomnik nagrobny pierwszej żony Władysława Jagiełły – Jadwigi Andegaweńskiej (pierwszej kobiety koronowanej w Polsce na króla, a późniejszej świętej kościoła katolickiego). Zastanowiło mnie, skąd taka różnica w upamiętnieniu królowych. Sprawę wyjaśnia tablica informacyjna. Otóż pomnik nagrobny Jadwigi pochodzi z 1902 r. Został wykonany przez Antoniego Madeyskiego (nazwisko wydawało się znajome, przeszukałam zasoby zdjęć i trafiłam na rzeźbę Ból znajdującą się w warszawskim muzeum).
Płyta nagrobna Anny Cylejskiej

Wcześniej szczątki królowej Jadwigi spoczywały pod zwykłą płytą nagrobną posadzki w okolicy ołtarza głównego. Podczas jednej z przebudów kościoła płyta znikła. Szczątki królowej po kilkukrotnych ekshumacjach (jednej w obecności Jana Matejki, który sporządził rysunek kości twarzy Jadwigi) umieszczono w 1949 roku w pomniku nagrobnym i przebywały tam do roku 1987. Następnie szczątki królowej umieszczono w relikwiarzu znajdującym się pod czarnym krucyfiksem po lewej stronie ołtarza. Tym sposobem dzisiaj pomnik nagrobny znajduje się w przeciwległym krańcu katedry do miejsca pochówku.
Pomnik nagrobny Jadwigi z 1902 r. 

Wizyta w Krakowie to szereg spacerów nabrzeżem Wisły, mniej uczęszczanymi uliczkami Starego Miasta no i oczywiście wizyta na Kazimierzu. Poza miejscami, do których wracam często chciałam też odwiedzić nowe. Tym razem była to Pracownia i Muzeum Witraży. Nastawiłam się bardziej na zbiory muzealne, tymczasem okazało się, iż wizyta w pracowni wytwarzania witraży była równie ciekawa. Pani przewodnik opowiadała o procesie tworzenia witraży od momentu powstania, a raczej otrzymania projektu, poprzez przeskalowanie go, wybór faktury i grubości szkła, dobór kolorów z bogatego wzornika, sposób wykrawania szkła, łączenia za pomocą spoin, malowania, utwardzania aż do powstania efektu końcowego. Polecam taką wizytę wszystkim, których podobnie jak mnie fascynuje oglądanie kolorowej, szklanej mozaiki. Oglądając witraże w świątyniach, czy kamienicach nie mamy możliwości przyjrzeć się im z bliska, umyka nam wiele szczegółów, widzimy jedynie całość w postaci barwnej kompozycji, rzadko dostrzegając niuanse, przedstawione nań historie, nad którymi pracowało tak wiele osób. Tutaj możemy dotknąć szkła, poznać jego fakturę, z bliska zobaczyć kilka zrealizowanych przez pracownię projektów tak znanych twórców jak Mehoffera czy Wyspiańskiego, albo mniej znanego Wojciecha Jastrzębowskiego. 
Apollo Wyspiańskiego w Muzeum i Pracowni Witraży

Oczywiście tym co przyciąga do odwiedzenia Pracowni i Muzeum jest realizacja Apolla Stanisława Wyspiańskiego. Byłam przekonana że Apollo znajduje się w Gmachu Towarzystwa Lekarskiego. I jest to prawda, ale .. okazuje się, że pierwsza realizacja Apolla wg oryginalnego projektu została zniszczona w trakcie wojny. Została odtworzona w 1972 r. Z informacji przekazanych przez przewodniczkę została ona odtworzona wg kopii projektu, co spowodowało, iż znajdująca się w Domu Towarzystwa Lekarskiego instalacja ma nieco inne kolory niż te, które znajdowały się na projekcie Wyspiańskiego. Po otrzymaniu oryginalnego projektu ze zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie Pracownia po raz trzeci zaczęła odtwarzać witraż Apolla i teraz znajduje się on (jak na razie jego część środkowa i najbardziej znana) w Muzeum Pracowni. Sama Pracownia istnieje od 1902 r. a prowadził ją przez jakiś czas Stanisław Żeleński (brat Boya Żeleńskiego). Pracownia zrealizowała większość projektów, które dziś możemy podziwiać w świątyniach czy kamienicach krakowskich.


W Muzeum znajduje się także wystawa witraży z motywami kwiatowymi zaprojektowanymi przez znanych krakowskich artystów. To był niezwykle mile spędzony czas.
No i to, co było pretekstem odwiedzin w Krakowie, czyli wizyty w teatrze Stu. Pierwsza rzecz, jaka mnie zaskoczyła i jednocześnie uradowała to ogromna ilość młodzieży na przedstawieniach. Nawet, jeśli była to młodzież szkolna przyprowadzona przez nauczycieli to chwała tym nauczycielom. Na pierwszym z przedstawień Tartuffe, czyli oszust Moliera – sztuce zdecydowanie lżejszej i dającej mnóstwo powodów do śmiechu młodzież wypełniała niemal całą widownię. Publiczność bawiła się fantastycznie (w pewnym momencie aktorzy również, kiedy Maria Seweryn zamaszyście zdejmując buta kopnęła go w stronę publiczności - niezamierzenie). Mocno się ubawiłam i chyba będę musiała zmienić moje przekonanie, iż ciężko jest mnie rozbawić, bowiem ostatnio zdarza się to coraz częściej. Bardzo podobał mi się sposób przedstawienia sztuki, a brak ostatniej sceny, która wymuszona została koniecznością przypodobania się władcy, sceny w której oficer królewski aresztuje oszusta sprawia, iż sztuka jest bardziej realistyczna. Nikt nas nie wybawi od zła, jeśli sami go nie dostrzegamy. Sztuka przedstawiona została nieco bardziej współcześnie (kostiumy i sposób gry) ale z zachowaniem wierności oryginałowi. Bardzo też podobała mi się gra aktorów; i samego Tartuffa w wykonaniu Radosława Krzyżowskiego i Marii Seweryn jako Elmiry, a także Aleksandry Sroki jako Doryny. Zauważyłam też, że młodzież doskonale reagowała salwami śmiechu, a pewien młody człowiek musiał rękoma zasłaniać usta, by jego radość nie przesłoniła odbioru innym. Jeśli nie znacie układu sceny i widowni w krakowskim Teatrze Stu to muszę napisać, iż scena znajduje się pośrodku, otoczona z trzech stron widownią. Jest dość kameralna, więc aktorów ma się niemal na wyciągnięcie ręki.
Na Kazimierzu

Kolejne przedstawienie to Biesy wg Dostojewskiego. Kto zna powieść, wie, iż przełożenie jej na sztukę wymaga sporej ekwilibrystyki. Przedstawienie z dwoma przerwami trwa niemal cztery godziny. Byłam na nim kilka lat wcześniej i pomna pozytywnych wrażeń, wręcz zachwytu chciałam skonfrontować swe wspomnienia z teraźniejszością. Tym co mnie najbardziej zachwyciło był występ chóru staro-cerkiewno-słowiańskiego w przerywnikach. I o ile kilka lat temu parę osób nie podołało długości sztuki i wyszło po drugiej części przedstawienia, o tyle tym razem wszyscy dotrwali do końca, choć nie wszyscy znali sztukę, czy choćby jej opis na stronie teatru zaczynając owacje po drugiej części i zabierając płaszcze z szatni na pierwszej przerwie. Okazało się, że było to 150 przedstawienie Biesów, a na widowni zasiadł sam reżyser i dyrektor teatru zarazem pan Krzysztof Jasiński. Ponieważ siedział niemal vis a vis mnie miałam okazję obserwowania też i jego reakcji. I albo jest świetnym aktorem, albo naprawdę był zadowolony z gry zespołu. Przedstawienie jest trudne w odbiorze, bo i mentalność rosyjskiego społeczeństwa tak dobrze oddana przez Dostojewskiego może być dla nas mniej zrozumiała. Liczne rozważania, bicie piany, poczucie bezsensu, abnegacja, dużo słów a mało czynów, albo czyny, które bywają odrażające. Nowa obsada znakomicie wywiązała się ze swych ról; jako Mikołaj Stawrogin wystąpił Karol Bernacki, jako młody Wierchowieński Kamil Pudlik, a jako Liza Katarzyna Cichosz. To tylko niektórzy z wykonawców, ale chyba oni najbardziej mi zapadli w pamięć. Oczywiście porównywałam z poprzednią obsadą sprzed lat, kiedy w rolę Stawrogina wcielał się Radosław Krzyżowski a w rolę Lizy Urszula Grabowska. Ale nie umiem ocenić, która kreacja podobała mi się bardziej. Obie były świetne.
Przedstawienie warte obejrzenia, choć trzeba nastawić się na długie siedzenie, co nie każdy dobrze znosi. Chciałam zamieścić zdjęcie widowni niestety są tam widoczne twarze, więc pomysł zarzuciłam. Zamiast tego malutki kawałek Kazimierza, a jakże urokliwy i pusty, co niesamowite dziedziniec wawelski).
Pusty dziedziniec na Wawelu
Z innych atrakcji kulturalnych udało mi się odwiedzić ponownie Muzeum Wyspiańskiego, gdzie główną atrakcją była wystawa poświęcona obrazowi Elizy Pareńskiej. Nie wiem, czy pamiętacie, iż jej siostry Maryna i Zosia zostały uwiecznione w Weselu Wyspiańskiego. Zofia została żoną Boya Żeleńskiego i pozowała do znanego obrazu Macierzyństwo Wyspiańskiego. Eliza od najmłodszych lat odczuwała lęk przed interakcjami społecznymi i dość szybko popadła w alkoholizm i zaczęła mieć problemy psychiczne. Nieobecny wzrok i smutek na twarzy nadają tajemniczości, a skrywają wielką tragedię, której finałem będzie samobójstwo w wieku 35 lat. Niewątpliwie ten obraz przyciąga wzrok. Miała siedemnaście lat, kiedy pozowała malarzowi.
Portret Elizy Pareńskiej 1905 r.

Oprócz portretu Elizy na wystawie pokazano też rysunki dekoracji kościoła Mariackiego. Oczywiście muzeum posiada wiele prac Wyspiańskiego, w tym mój ukochany Poranek nad Wawelem. Taki widok miałam przed oczyma kilkakrotnie podczas lutowego w Krakowie pobytu.
Głowa Chrystusa rysunek Wyspiańskiego frag. ołtarza Wita Stwosza

No i jak tu być w Krakowie nie nawiązując do Wyspiańskiego, Wawelu, historii i sztuki.


Poranek nad Wawelem (albo Planty o poranku)

To tylko wybiórczo parę krakowskich wrażeń. Nie chciałam się powtarzać, a zwłaszcza powtarzać moich ciągłych zachwytów nad tym miastem, ale nie wiem, czy mi się to udało. Oczywiście odwiedzonych miejsc i powodów do zapamiętania jest o wiele więcej, ale kiedy pisanie nie nadąża za życiem trzeba dokonywać selekcji. Wspomnę jedynie, iż udało mi się w końcu dotrzeć do miejsca pochówku Teodora Talowskiego, odwiedzić wystawę drzeworytów japońskich Utamaro w Muzeum Narodowym, napić się kawy w klimatycznej Mleczarni na Kazimierzu, delektować  na tarasie widokowym w hotelu nie tylko widokiem, wejść do kościoła Mariackiego (i jeszcze szybciej zeń wyjść z powodu olbrzymiej ilości ludzi), odwiedzić kościółek romański Św. Andrzeja, zajść na Kleparz w poszukiwaniu blogerki Ady (która niestety w piątek okazuje się na Rynek nie jeździ) i tak całkiem przyziemnie pobuszować w Domu towarowym Jubilat, który bardzo lubię odwiedzać, aby nie było, że tylko sztuka i kultura.

11 komentarzy:

  1. Bardzo ciekawa relacja z zimowego Krakowa. Znalazłem też kilka fragmentów łączących też nasz pobyt w Krakowie sprzed kilku lat. Byliśmy w styczniu, poszliśmy do Katedry na mszę św. akurat w ten dzień przypadała nasza rocznica ślubu. W ten dzień mieliśmy Katedrę prawie tylko dla siebie. Dość spory mróz spowodował, że wszędzie było praktycznie pusto. Znam wszystkie opisane przez Ciebie miejsca i zawsze z chęcią do nich wracam i też zawsze staramy się znaleźć coś nowego. Mam takich kilka miejsc, w których byłem, bardzo lubię a nie mam relacji na blogu i niestety Kraków do nich należy. Zawsze przeraża mnie ilość materiału. Pozdrawiam serdecznie i ciepło :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Msza w Katedrze przy okazji rocznicy ślubu musiała być dla was podniosłą wielce uroczystością. W takim otoczeniu i z taką historią w tle. Aż zazdroszczę. Piękny sposób na uczczenie tego ważnego dnia. Będąc w Krakowie często jestem w tych samych miejscach. Ale nawet tam zdarza się dostrzec coś nowego, jak w tym roku konfesję (nie rozumiem, jak mogłam jej nie dostrzec wcześniej, nie zwrócić nań uwagi, i centralne położenie i dekoracyjny charakter, i baldachim. Pozdrawiam serdecznie

      Usuń
  2. W Krakowie już dawno byłam, kiedy jeszcze pracowałam. Jeździłam służbowo. A jeden pobyt kilku dniowy był niesamowity. Była może i jeszcze jest strona "Senior klub café" . Skrzyknęliśmy się i kilkadziesiąt osób przyjechało poznaliśmy się na miejscu. Ile było śmiechu, sporo zwiedziliśmy. Fajnie, że mogłam z Tobą powędrować obecnie po Krakowie. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cieszę się, że przywołałam wspomnienia. Myślę, że takie spotkanie w realu z ludźmi znanymi wirtualnie to ciekawe doznanie. Kiedyś bym się na takie nie odważyła, dzisiaj owszem. Z ciekawości zajrzałam na stronę Klub senior cafe - istnieje strona. :) Pozdrawiam

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. Małgosiu bardzo mi się podoba Twój wpis, bo o Krakowie można w nieskończoność. Kiedy czytałam przypominały mi się inne Twoje wpisy, posty Łucji i Ady, ale choć czasem o tym samym to nigdy nie jest to tym samym zawsze jest inny nastrój lub inne spojrzenie. Ja bardzo popieram takie wycieczki połączenie zdarzeń kulturalnych ze zwiedzaniem. Kiedy napisałaś że jedziesz do teatru w pierwszej chwili myślałam że tylko na spektakl i wracasz nocnym pociągiem jednak zafundowałaś sobie naprawdę bogaty program. Przy okazji przypomniało mi się jak parę lat temu pojechałyśmy z Martą do Poznania na wystawę Fridy Khalo, bagatela - pięć godzin jazdy w jedną stronę, wyjazd wcześnie rano i powrót późno wieczorem bo jeszcze chciałyśmy pozwiedzać. Przy okazji spotkałyśmy się z koleżanką Marty, która dla odmiany przyjechała na tę wystawę z Warszawy i było super.Co do Twojej wycieczki bardzo ciekawie piszesz o pracowni witraży, jest to bardzo interesująca opcja. Szkoda, że w Kościele Mariackim wizyta nie wypaliła, ale zwiedzanie w tłumie jest męczące i niewiele zostawia w pamięci. Twoje zdjęcie Wawelu zza zasłony magnoliowych gałązek przypomniało mi posta Ady o krakowskich magnoliach, aż nie chce się wierzyć ile to już lat minęło od tamtej pory...Małgosiu, dzięki za tę szczegółowa reakcję, serdecznie pozdrawiam, Ela

    OdpowiedzUsuń
  5. Przez to że o Krakowie pisze się często i pisze niemal każdy obawiałam się kolejnego wpisu, bo trochę trudno uniknąć powtórzeń. Np. kiedy piszę o katedrze mam wrażenie, że wcześniej już zachwycałam się kaplicą świętokrzyską i pisałam i o nagrobku Jagiellończyka, polichromiach, witrażach Mehoffera, ale to dla mnie tak istotne i ciekawe informacje, że powtórzyłam je tutaj, a przecież dla kogoś mogą być mało znaczące. Tak jak zachwyt nad konfesją. Ale to racja, że zawsze nasz zachwyt będzie nasz, odrębny, będzie wypadkową chwili, oczekiwań, nastroju, stanu zdrowia, sytuacji domowej czy nawet światowej. A przez to niepowtarzalny i jedynie czasami pokryją się nam pewne ulotne wrażenia (moje i czytelnika, a lubimy odnajdywać własne przeżycia w czyjejś pisaninie, tak jak lubimy i tę odrębność spojrzenia).
    Na sam spektakl to wybrałam się kiedyś do Warszawy, czy do Poznania, kiedy przedstawienia kończyły się o takiej porze, że zdążyłam złapać pociąg powrotny, ale to z reguły było nieco stresujące, bowiem było na styk. Nie cierpię wychodzić z teatru przed zakończeniem braw, bo to niegrzecznie, niekulturalnie i nie po mojemu, ale w takich sytuacjach nie miałam wyjścia. Ale już na wystawę to i owszem, zdarzyło mi się jechać z Warszawy do Lublina na Łempicką a potem troszkę poszwendać się po mieście. Ale to nie było pięć godzin w podróży, tak więc podziwiam waszą determinację. Z mojej wycieczki poza Łempicką i zachwytem Lublinem, w którym byłam po raz pierwszy pamiętam, że jak tam jechałam był niesamowity upał, więc wybrałam się w przewiewnej bluzce i krótkich spodniach, a jak wróciłam do Warszawy - ulewa i zakup bluzy :)
    Co do Kościoła Mariackiego mam ten komfort, iż byłam w nim wielokrotnie, łącznie ze zwiedzaniem części pod ołtarzem, więc nie martwi mnie, kiedy czasami nie uda się obejrzeć ponownie. Ale gdybym była po raz pierwszy byłabym zawiedziona, bo nawet część biletowana była zatłoczona bardzo. Ale to nauczka, aby pamiętać, iż podczas ferii będzie tu tłoczno, jak latem podczas wakacji. A Kraków jest podobnie, jak Gdańsk, Wrocław, czy Warszawa bardzo chętnie odwiedzanym miejscem przez turystów i krajowych i zagranicznych.
    Skojarzenie mojego wpisu z Adą i jej blogiem to najwyższa dla mnie forma pochwały. Choć przyznaję, że nie pamiętam jej wpisu o magnoliach, natomiast doskonale pamiętam wpis o świetlnych refleksach na Wiśle, ba, nawet sama poszłam je obserwować i robię to za każdym razem. Pozdrawiam także serdecznie

    OdpowiedzUsuń
  6. Małgosiu, bardzo trafne są Twoje refleksje, zresztą ja też czasem mam podobne obiekcje, bo w moich włoskich wpisach często wspominam Jezioro Como, które było dla mnie bardzo ważnym miejscem, nie tylko dlatego że jest tak piękne, ale ponieważ przeżyłam tam coś w rodzaju iluminacji a to pozwoliło mi rozpocząć nowy etap w życiu. Osobiście myślę że to dobrze jeśli człowiek ma takie miejsce, które go buduje i daje mu dobrą energię, Takie wizyty pozostawiają w naszej psychice trwałe ślady, które bym porównała do słonecznych plam w ciemnym pomieszczeniu. Czym i kim byśmy byli, gdyby nam to odebrano? Pisanie o tym jest ważne, bo nie tylko pozwala lepiej zrozumieć własne odczucia, ale również utrwala ulotne wrażenia. Na blogu Ady odnalazłam jej magnoliowe wpisy, więc przesyłam linki https://krakowiokolice.blogspot.com/2011/04/magnolie-na-wawelu.html i więcej magnolii tutaj https://krakowiokolice.blogspot.com/search?q=magnolie sama też sobie poczytam z przyjemnością. Przesyłam uściski !

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo dziękuję za linki. Zajrzę po południu na spokojnie. Za chwilkę wychodzę, a nie chcę tego robić z biegu. Od razu gdzieś sobie zapiszę link, bo ostatnio długo szukałam strony Ady. W końcu znalazłam, ale zajęło mi to sporo czasu.
    To prawda, że takie ulotne chwili są dla nas bardzo ważne, budują nas, dają radość, którą zrozumie tylko drugi taki zapaleniec. Może dlatego tak dobrze mi się podróżuje z koleżankami, które mają podobne zainteresowania i choć każda z nas z reguły staje pod innym obrazem i go rozkminia, to zdarzają się nam i zbieżne miejsca zachwytu. :)

    OdpowiedzUsuń
  8. Cóż za niespodzianka - przyszłam podziękować za piękną kartkę, a zastałam świeżutki, krakowski post będący rozszerzeniem tego, co mi napisałaś :) Cieszę się, że udało Ci się tak sprawnie przygotować tę fotorelację, bo dzięki temu mogę jeszcze bardziej wczuć się w Twoją podróż na południe kraju.
    Wyspiańskiemu bardzo dobrze udało się uchwycić ten przykry, depresyjny stan Elizy, bo obraz aż ocieka smutkiem.
    Czterogodzinna sztuka to faktycznie wyzwanie, przynajmniej dla mnie. Antrakty na pewno pomagają, ale i tak pewnie by mnie nosiło w tym fotelu. Nie lubię trzygodzinnych filmów, bo to dla mnie za dużo, a co dopiero czterogodzinnych...
    Młodzież na pewno znalazła się tam za przyczyną kadry nauczycielskiej, sama też miałam w liceum wyjazd do Krakowa na "Carmen". Fajnie jednak, że sztuka bawiła publiczność, może dzięki temu wysiłek nauczycieli nie pójdzie na marne i młodym uda się połknąć bakcyla.
    Pozdrawiam serdecznie z kapryśnej wyspy.

    OdpowiedzUsuń
  9. A ja się cieszę że kartka dotarła, bo to różnie z nimi bywa (z pocztą). Sztuka trwała 3,40 h i miała 2 15 minutowe przerwy. To rzeczywiście jest wyzwanie. Jeszcze do niedawna ledwie mogłam wysiedzieć półtorej godziny w jednym miejscu, a podróże pociągiem do Krakowa dzieliłam na dwa etapy z noclegiem w Warszawie. Nie będę się tu rozpisywać na temat przyczyn, napiszę tylko, że masaże zdziałały cuda i udało się wysiedzieć 5 godzin w pociągu bez problemów.
    Jeśli chodzi o Biesy też się dziwiłam odwadze opiekunów, że udało się młodzież tyle utrzymać w teatrze na ciężkiej sztuce. Co innego Tartuff (sztuka dużo krótsza i w dodatku zabawna). Ale jak widać czasem się udaje. Tyle, czy efekt tego będzie pozytywny, czy wręcz przeciwnie- okaże się po latach. Kiedy byłam w liceum nauczycielka zabrała nas na Traviatę do Teatru Wielkiego w Poznaniu- byliśmy na nią wkurzeni, więc na złość psorce nie oglądaliśmy tylko ziewaliśmy znudzeni. Ale kiedy nauczycielka w podstawówce zabrała na operę pamiętam, że może nie byłam zachwycona, ale też nie byłam znudzona. Trudno dociec kiedy jest ten właściwy czas, ale kto nie próbuje ten się nie dowie.
    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Jestem bardzo rada z każdego komentarza, ale nie będę tolerować komentarzy agresywnych, wulgarnych, czy obrażających moich gości (innych komentatorów).