Francuska kawiarenka literacka

piątek, 29 marca 2013

Alleluja

Wszystkim stałym bywalcom, wszystkim wpadającym od czasu do czasu,wszystkim tym, którzy zaglądają tu sporadycznie, wszystkim tym, co tutaj zbłądzili, czytającym, słuchającym, oglądającym, komentującym, dyskutującym a nawet tym, co tylko się reklamują życzę tą drogą spokojnych, pogodnych i spędzonych a taki sposób, jak lubicie Świąt Wielkiej Nocy.

A teraz wybaczcie wracam do kuchni, bo w tym roku przypadłą mi w udziale zaszczytna funkcja gospodyni rodzinnej uroczystości, więc będę miała okazję wykazać się kulinarnym kunsztem:).

wtorek, 26 marca 2013

Vaya Con Dios pożegnalny koncert w Kongresowej

Pożegnania mają w sobie coś z ostateczności, niosą żal i pewien rodzaj nostalgii, że oto, już nigdy i że już na zawsze. Pożegnania jednak wcale nie muszą być smutne; mogą być nowym początkiem - tymi słowami wokalistka zespołu żegnała się ze stołeczną publicznością. Sala Kongresowej wypełniona była po brzegi. Publiczność zróżnicowana, sporo osób w wieku zbliżonym do wieku wokalistki, sporo też osób o dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, a nawet czterdzieści lat młodszych. A to chyba najlepszy dowód na to, że dobra muzyka się nie starzeje. Zespół powstał w 1986 roku, co oznacza że grają dla nas już ponad dwadzieścia pięć lat.
Charakterystycznego brzmienia zespołu nie sposób pomylić z żadnym innym. Nieco chropawy głos wokalistki jest / był jego znakiem rozpoznawczym. W repertuarze Vaya Con Dios znalazły się utwory nostalgiczne, kameralne, wyciszone, którym należy pozwolić się wybrzmieć do ostatniego akordu, zanim nagrodzi się je brawami. Ale znalazły się również utwory żywiołowe, latynoskie, takie przy których nogi same rwą się do tańca.

I takich utworów mieliśmy okazję wysłuchać na pożegnalnym koncercie. Były to the best of… Przebój gonił przebój, a każdy pierwszy akord wywoływał burzę oklasków. W dzisiejszy wieczór słuchaliśmy utworów w kilku wersjach językowych; francuskiej, hiszpańskiej, angielskiej. Zaczęło się kameralnie, lirycznie, klimatycznie, a skończyło żywiołowo i tanecznie. Nie zabrakło przebojów, nie zabrakło pięknego wykonania, nie zabrakło fantastycznego grania. To dopiero sztuka, wiedzieć, kiedy zejść ze sceny w blasku, pozostawiając po sobie, jak najlepsze wrażenie. Artystka zaprezentowała się publiczności w skromnej, eleganckiej kreacji. To kolejny argument na to, że nie ulega ona modom czy trendom.
Chyba nikt na sali nie mógł usiedzieć spokojnie: muzyka wyzwalała energię, nogi same podskakiwały, ręce klaskały, palce wystukiwały rytm granych melodii. Każdy współbrzmiał z zespołem, jak potrafił. Nie potrafię wskazać, który z utworów skradł moje serce, bowiem lubię w równym stopniu niemal wszystkie. Dużą słabość mam do utworu „What a woman”, czy „Don`t break my heart”.
Choć pewnie większości słuchaczy zespołu muzyka kojarzy się z gorącym latem i rytmicznymi przebojami; jak choćby „Nah Neh Nah”. Moje pierwsze skojarzenie z zespołem to podróż samochodem w ciemną, śnieżną noc pomiędzy szpalerami drzew i sączące się z kasety francuskie chanson i hiszpańskie flamenco.
Dzisiejszy wieczór to kolejne w tym roku niezapomniane przeżycie muzyczne.
Po raz pierwszy brałam udział w koncercie w Sali Kongresowej. Myślę, że to było odpowiednie otoczenie dla tego typu koncertu. Duża sala, a jednocześnie mogąca zapewnić pewien rodzaj kameralności wydarzenia. I duże brawa dla widowni; dojrzałej i pozwalającej wybrzmieć do ostatniego akordu muzyce.
Podczas całego koncertu obowiązywał całkowity zakaz robienia zdjęć, stąd tylko jedno w miarę przyzwoitej jakości zdjęcie.  
                                    Utwór przy którym nogi same chodzę. Tańczyłam, skakałam, śpiewałam. Cała sala śpiewała i to dużo głośniej niż na filmie

Vaya Con Dios oznacza Idź z Bogiem. A więc mówię dziś Vaya Con Dios członkom belgijskiego zespołu.


środa, 20 marca 2013

Hamlet w stanie spoczynku Gabriel Michalik



Chyba przeczytałam książkę w niewłaściwym momencie. Chyba spodziewałam się po niej czegoś innego. A może po prostu jestem za bardzo zmęczona pracą, jej tempem, codziennością i nadmiarem obowiązków.  Oczekiwałam po książce, pewnie niesłusznie, ale oczekiwania swoje budowałam na interpretacji tytułu - pewnego rodzaju rozprawy na temat zmagania się człowieka z własnymi ograniczeniami, ze starością, z zapomnieniem, z odchodzeniem i to nie przez człowieka zwyczajnego, a przez człowieka  obdarzonego wielkim ego, wszakże artystę, czyli wrażliwca, a może nadwrażliwca. Tymczasem książka jest raczej rodzajem monografii dotyczącej w takim samym stopniu, a może nawet większym stopniu – Domu w Skolimowie, jak i jego mieszkańców. Ponad połowa książki obejmuje historię budowy Domu Aktora Weterana, opis problemów biurokratycznych, ekonomicznych, kłopotów z personelem, kwestii opieki medycznej, duszpasterskiej posługi, politycznych i personalnych wojen podjazdowych w kierownictwie związku (ZASP). W tym wszystkim gdzieś od czasu do czasu przemyka zagubiony, zapomniany; były Hamlet, Otello, Kordian, solista baletu, primabalerina, diva operowa, albo zwyczajny inspicjent, III Halabardnik, czy statysta. Może taki był celowy zabieg pisarza, aby mieszkańcy domu stanowili zaledwie tło opowieści, byli jedynie nieistotnym wypełnieniem, wszakże oni odejdą, Dom zostanie. A może trudno było namówić na szczerą wypowiedź mieszkańców Domu zachodzącego słońca. Choć z drugiej strony autor sam pisze, że chętnych na rozmowy nie brakowało. I chyba nie mogło być inaczej; artystyczna dusza potrzebuje publiki, choćby jednoosobowej. To takie ludzkie, że chce się przetrwać, choćby w pamięci potomnych, a parę linijek w książce daje choć namiastkę, złudzenie nieśmiertelności. Tego właśnie od książki oczekiwałam; rozmów z mieszkańcami  domu; co czują dzisiaj, jak przygotowują się do tej największej w życiu roli, jak widzą przeszłość i co jest dla nich ważne dzisiaj. Odchodzenie, starzenie się, godzenie z fizycznymi i psychicznymi ułomnościami to przecież także sztuka. Książka zawiera kilka szczerych i bardzo wzruszających historii, jak choćby ta o reżyserze, który zamieszkał w Skolimowie ze strachu przed samotnością, a został wykluczony z towarzystwa, czy ta o tancerzu, którego rozpierała energia, a życie przykuło do balkonika. Jest też parę ciekawych anegdotek, jednak jak dla mnie to trochę za mało. Z wielką przyjemnością przeczytałam natomiast wypowiedź Andrzeja Łapickiego na temat kondycji współczesnego teatru. Wypowiedź z którą zgadzam się w zupełności, a której wyraz daję często opisując swoje wrażenia z oglądania spektakli teatralnych.
Chociaż właśnie uświadomiłam sobie, że być może autor nie miał o czym pisać, bowiem mieszkańców Domu ogarnęła apatia, marazm, niechęć do działania, odizolowanie się, powolne zasklepianie się w sobie, w odchodzeniu. Książka jest gorzką refleksją na temat zaprzepaszczenia idei powstania Domu, refleksją pełną goryczy, iż  Skolimów utracił  swoją niezwykłość, rodzinną atmosferę, że zabrakło poczucia więzi, chęci do działania. Z jednej strony autor podkreśla rodzinną atmosferę odchodzenia, jaka towarzyszy każdemu pensjonariuszowi, a z drugiej strony wskazuje na marazm, niemożność poderwania do działania, apatię mieszkańców domu, zamykanie się w sobie z lęku przed nieuniknionym. Teraz dochodzę do wniosku, że tak mała ilość wspomnień na temat pensjonariuszy domu to wyraz zmian, jakie nieubłaganie czyni czas zarówno w ludzkiej pamięci, jak i sprawności intelektualnej oraz fizycznej. To bardzo smutna książka. Rozwiewa ona też pewien mit, jakiego ofiarą przyznaję i ja sama padłam. Mit Skolimowa będącego rajem dla odchodzących ze sceny aktorów.
Autor włożył sporo pracy w zebranie pełnego katalogu mieszkańców Domu w Skolimowie. Z powodów rodzinno-sentymentalnych (bywał tu od dzieciństwa, tu zakończyły życie jego dwie ciotki, ojciec, macocha, z wieloma mieszkańcami się zaprzyjaźnił) przejawia on niezwykle emocjonalny stosunek do tematu.

Muszę przyznać, iż nie bardzo przypadł mi do gustu język, jakiego używa autor, trochę archaiczny. Czasami musiałam czytać zdanie po kilka razy, aby zrozumieć jego sens. Ale to mogę położyć na karb przepracowania ostatnich tygodni.

Książka bardzo ładnie wydana, w twardej oprawie. Dodatkowym atutem są ciekawe czarno-białe fotografie oraz indeks mieszkańców Domu w Skolimowie; niestety tylko tych, którzy odeszli. Autor wyjaśnia powody braku indeksu żyjących mieszkańców Domu.
I jeszcze jedna uwaga. Chyba nie nadążałam za autorem, bo wydawało mi się, iż raz używał narracji w pierwszej osobie liczby pojedyncze;
Z Domem Aktora Weterana mam więc do czynienia od lat przeszło trzydziestu. Odkąd zamieszkał tu mój ojciec, przyjeżdżałem tu i nadal przyjeżdżam, jeśli jestem w Polsce kilka razy w tygodniu. …
- innym razem w pierwszej osoby liczby mnogiej
Zaznaczmy tu jeszcze, że idea schroniska rodziła się (o jej narodzinach, wbrew chronologii piszemy jednak nieco dalej) w czasach, gdy życie aktora nie było usłane płatkami róż.
Ale może to także celowy zabieg, którego nie zrozumiałam. 

Dla wyrobienia sobie pełniejszej opinii o książce podaję link do opinii u montgomerry, której książka bardzo się spodobała.

wtorek, 19 marca 2013

W kanałach Lwowa Robert Marshall- książka wymarzony scenariusz filmowy


Najpierw obejrzałam film W ciemności Agnieszki Holland, potem wysłuchałam audiobooka, którego film jest ekranizacją. Myślę, że była to dobra kolejność. Nie wiem, czy wysłuchawszy książkę zdecydowałabym się na obejrzenie filmu.

Mimo, iż W kanałach Lwowa to spisane na „chłodno” przez pisarza wspomnienia kilkorga ocalałych z lwowskiego getta bohaterów tej niewiarygodnej historii to jednak ładunek emocjonalny tych wspomnień mocno porusza. Można to powiedzieć o niemal każdej pozycji opisującej zagadnienie holokaustu. Tutaj jednak dochodzi coś jeszcze; poza ludobójstwem i niewyobrażalnym zwyrodnieniem oprawców (które poraża w opisie życia obozowego na ulicy Janowskiej) mamy opis życia kilkunastu osób uwięzionych w kanałach. Kanały są ich więzieniem, a jednocześnie ich ocaleniem. Poznajemy historię ich bytowania w wilgoci, fetorze, ciemnościach, głodzie, strachu, chorobach, klaustrofobii, w otoczeniu szczurów, robactwa i ludzi, z których człowiek człowiekowi nie zawsze bywa bratem, a często wilkiem. Historia jest tak niesamowita, że nie wymyśliłby jej żaden pisarz, czy scenarzysta.

W chwili likwidacji lwowskiego getta grupka ludzi postanawia przeczekać najgorsze tygodnie w kanałach. Niestety nie są przygotowani ani na to, że kilka tygodni zamieni się w kilkanaście miesięcy życia pod ziemią, ani na warunki, w których będą zmuszeni przebywać, bez jedzenia, leków, ubrań, ciepła, intymności, bez nadziei. Warunki zewnętrzne okazują się papierkiem lakmusowym, który w zależności od tego, co ukryte głęboko w człowieku wydobywa to na wierzch, raz to co najlepsze, innym razem, to co najgorsze. Przerażające wydaje się to, że nawet w tak koszmarnych warunkach ludzie próbują zamiast walczyć przeciwko czemuś, walczyć ze sobą, walczyć o przywództwo.

Książka ma dwóch bohaterów; tych, którzy usiłują przeżyć, przeżyć za cenę niewyobrażalnych cierpień i upokorzeń, grupę ukrywających się w kanałach Żydów oraz Leopolda Sochę, osobę, dzięki której udało się ocalić kilkoro istnień. Socha to lwowski kanalarz, cwaniaczek, były kryminalista, złodziejaszek, który zwietrzył dobry interes, pomaganie Żydom, acz ryzykowne wydaje się opłacalne. Książka ukazuje portret psychologiczny Sochy, który pod wpływem doświadczeń i okoliczności zaczyna zmieniać swoje życiowe credo, a uratowanie Żydów ma być dla niego odkupieniem dawnych win. Postać wielce niejednoznaczna, aczkolwiek budząca sympatię i szacunek.

Największą zaletą książki jest jej autentyzm, tam gdzie wspomnienia uczestników wydarzeń różnią się między sobą, autor podaje różne wersje wydarzeń z podaniem ich źródeł. Niezwykle ciekawe są wzajemne relacje pomiędzy ludźmi skazanymi na wspólne wegetowanie na ograniczonej przestrzeni. Żaden z bohaterów nie jest doskonały. I właśnie ta niedoskonałość czyni ich postacie autentycznymi, ludzkimi.

Niezwykle porusza historia urodzenia dziecka w kanałach, którego pojawienie się w tym miejscu i w tych okolicznościach oznacza wyrok śmierci dla całej grupy. Rozwiązanie, na które zdecydowała się matka dziecka okazuje się szokujące, choć zapewne jest jedynym możliwym rozwiązaniem. Warunki, w jakich przyszło żyć bohaterom tej historii abstrahują od dzisiejszych ocen moralnych.

Kiedy oglądałam film W ciemności jego tytuł wydał mi się bardziej adekwatny dla opowiadanej historii. Daje on pole do interpretacji; ciemności będącej w opozycji do jasności, ciemności oznaczającej brak światła i słońca, ciemności, jako okresu dziejów w historii ludzkości, w których tryumfuje zło a także ciemności, jako ślepoty ludzkiej, która nie pozwala odróżnić tego, co dobre, od tego co złe.

I wreszcie ciemności, jako pewnego rodzaju ograniczenia umysłowego, które najwłaściwiej puentuje komentarz na pogrzebie Sochy.

Osobom wrażliwym odradzam czytania opisu dotyczącego obozu na Janowskiej, gdyż poziom okrucieństwa jest przerażający i porażający. Tak drastycznych scen nie ma w filmie.

Uważam książkę za wartą polecenia. O literaturze czasów zagłady trudno mówić, że jest dobra, czy że się ją lubi. Jest za to poruszająca i wstrząsająca. I to, co można zarzuć autorowi, ta pozornie chłodna relacja, jest moim zdaniem jej zaletą i najwłaściwszym sposobem opisu zdarzeń przez osobę, która nie była uczestnikiem zdarzeń, a jedynie umożliwiła im wypowiedzenie się, bowiem książka ma kilku narratorów.

Książka jest też idealnym materiałem na scenariusz filmowy, co wykorzystała Agnieszka Holland tworząc nominowany do Oskara film W ciemnościach.

Film podobnie jak książka wywarł na mnie duże wrażenie. Zarówno pomysł wykorzystania opisanej historii, gra aktorska, scenografia, poetyczność obrazów, muzyka wszystko to razem sprawiło, iż film zdecydowanie zasługiwał na Oscarową nominację. 
Moja ocena książka 4,5/6, film 6/6

sobota, 16 marca 2013

Il Divo w Ergo Arenie w Gdańsku


Po raz pierwszy z zespołem zetknęłam się przy okazji moich fascynacji brytyjską wokalistką (głównie musicalową, ale nie tylko)  Sarah Brightman. Poszukując jej wykonań na Youtubie trafiłam na utwór En Aranjuez Con Tu Amor wykonywany wspólnie z Sarah przez czterech utalentowanych śpiewaków. To było to. Miłość od pierwszego usłyszenia. Potem płyta kupiona podczas zagranicznych wojaży i całkiem niedawno informacja o koncercie w Gdańskiej Ergo – Arenie. Czyż mogłam nie pójść? To oczywiście pytanie retoryczne.
Grupa składająca się z trzech tenorów (Urs Toni Buhler, David Miller, Sebastian Izambard) i barytona (Carlos Marin) już od dziesięciu lat wykonuje znane utwory muzyki operowej, popowej i (tu ogromny ukłon w stronę panów) musicalowej. Ba, ale jak wykonuje. Tego się nie da opowiedzieć. 

  En Aranjuez Con Tu Amor
Tego trzeba posłuchać. Nawet najbardziej banalny szlagier muzyki pop w takim wykonaniu powoduje, że słuchacza przeszywa dreszcz emocji (potoczne powiedzenie, że ciary chodzą po plecach jest tu jak najbardziej na miejscu). Siedziałam wbita w krzesełko i chłonęłam muzykę i śpiew całą sobą; każdą komórką i każdym nerwem. Operowo - symfoniczne wykonania w harmonii z pięknymi głosami powodowały, iż słuchanie było ucztę nie tylko dla ducha, ale i dla ciała, które ogarnęło przyjemne uczucie rozluźnienia i zawieszenia w czasoprzestrzeni. Nie będę się powtarzać, nie będę pisać o fruwaniu pod sufitem, o motylach w brzuchu, o braku słów, o ekstazie wzruszeń. 
Napiszę jedno, to był kolejny najpiękniejszy koncert, w jakim miałam okazję uczestniczyć.
Można sobie zadać pytanie, czy wykorzystanie takiego talentu do wykonywania popularnych, wpadających w ucho utworów to nie marnotrawstwo kapitału, jakim obdarzył ich stwórca, można też zapytać, czy nie więcej jest pożytku z popularyzowania (co za brzydkie słówko) klasycznego śpiewu przy okazji muzyki lekkiej, łatwej i przyjemnej. Być może więcej osób będzie kojarzyć zespół oraz słuchać z przyjemnością takich utworów, jak Can`t help falling in love (z repertuaru Presleya) czy My heart will go on (z Titanica) niż nieco bardziej wyrafinowanego repertuaru klasycznego, ale cóż z tego. Muzycy mają niewątpliwie duży talent, a słuchanie ich daje radość i odprężenie. 
Somewhere West Side Story
Słuchanie pięknego śpiewu powoduje lekkość na duszy i oddychanie pełną piersią.
Wokalistom towarzyszyła brytyjska artystka operowo-popowa Katherine Jenkins. Przyznam, iż nazwisko było mi dotąd zupełnie obce i troszkę obawiałam się, iż będzie to jedynie miły dla oka dodatek, zwłaszcza, że kobieta jest urodziwa. Okazało się jednak, że Katherine śpiewa równie pięknie, jak wygląda. Jak rzekł jeden z wokalistów; wygląda jak anioł i śpiewa jak anioł. Aria z Carmen (Habanera) wykonana została w sposób perfekcyjny (to oczywiści moje skromne zdanie, no i jeszcze tylko paru tysięcy widzów wczorajszego wieczoru). W programie nie zabrakło pięknych pieśni romantycznych w klasycznym-operowym wykonaniu.

Na początek zabrzmiało My heart will go on. Choć nie przepadam za tym utworem muszę przyznać, że w takim wykonaniu miło się go słuchało. Przez chwilę miałam wrażenie, jakbym to już gdzieś słyszała i to całkiem niedawno. Ten sam utwór kilka dni wcześniej wykonywali Gregorianie w Hali widowiskowo-sportowej w Gdyni. Jak widać utwór stanowi świetny materiał do przeróbki. Oba wykonania bardzo różne, ale oba całkiem udane. Popularne pieśni romantyczne wykonywane po włosku, hiszpańsku, angielsku przeplatane były klasycznym repertuarem. Mnie oczywiście kupili cudownym wykonaniem Music of the Night z Phantom on the Opera oraz Somewhere z West Side Story. Kiedy usłyszałam jak Katherine śpiewa partię Christine łezki popłynęły z oczu.




Habanera z Carmen
Zespół miał szczęście współpracować z tak utalentowanymi artystkami, jak Celine Dion, Toni Braxton, Barbrą Streisand, Sarah Brightman.
Jedynie organizator się nie spisał. Brak telebimów uniemożliwiał osobom siedzącym w dalszych rzędach czerpanie radości z udziału w koncercie. Mam nadzieję, że muzyka i wokal zrekompensowały im brak efektów wizualnych. Koncert skończył się trochę po dwudziestej trzeciej i okazało się, że Gdańsk o tej porze staje się komunikacyjną pustynią.

wtorek, 12 marca 2013

Tortilla Flat John Steinbeck (audiobook)


Tortilla Flat to niewielka książeczka o grupce kumpli, których łączy niechęć do pracy oraz zamiłowanie do napojów wyskokowych. Danny, który przez przypadek stał się właścicielem małego domku zaprosił do wspólnego „gospodarstwa domowego” kilkoro przyjaciół; Pilona, Jezusa Marię, Wielkiego Joe Portugalczyka i psa Pirata. Razem tworzą oni swego rodzaju komunę. Okazuje się jednak, że i od przybytku może zaboleć głowa. Wspólne mieszkanie oraz fakt, iż jeden z kumpli posiada więcej niż inni stwarza konflikty i wywołuje brzydkie uczucia zawiści. Grupka pijaczków nazywająca się paisanos (rodakami pochodzącymi z tego samego regionu - potomkami hiszpańskich konkwistadorów mieszańcami krwi hiszpańskiej i indiańskiej) spędza dnie na wspólnym piciu wina, żywieniu się odpadkami z pobliskich restauracji, opowiadaniu sobie historyjek, uwodzeniu kobiet oraz obmyślaniu sposobów na zdobycie funduszy bez konieczności zhańbienia się pracą. Bohaterowie to nieudacznicy, cwaniaczki i drobni złodzieje, którzy wyznają swoisty kodeks honorowy, w którym dominuje poczucie współodpowiedzialności za członków grupy. Jeden za wszystkich - wszyscy za jednego. Wystąpienie przeciwko temu kodeksowi powoduje surową karę - odrzucenie. Steinbeck pod pozorem opowiedzenia historyjki grupki meneli pisze o moralności dostosowywanej do własnych potrzeb, tłumaczeniu swego postępowania dobrymi intencjami (jakże często bohaterowie tłumaczą, iż zrobili coś dla dobra innych - zabrałem mu pieniądze, bo i tak nie wiedziałby co z nimi zrobić więc wybawiłem go z kłopotu, zjadłem jego posiłek- bo mógłby mu zaszkodzić).
Steinbeck pisze w taki sposób, że nawet banalna historyjka wydaje się ciekawą. Jest tu i ironia i jest groteska i humor. Po raz kolejny wreszcie powtórzę też, że jestem pod wrażeniem prostoty przekazu. Myślę, że gdyby nie umiejętności pisarza nie przebrnęłabym przez temat, który nie jest pasjonujący.
Muszę jednak przyznać, że z czytanych przeze mnie książek tego autora ta wypadła w mojej opinii najsłabiej.

Moja ocena 4/6 
W tej opinii - czytana oznacza wysłuchana. 

Opinie do Na wschód od Edenu, Grona Gniewu, Myszy i ludzie.