Francuska kawiarenka literacka

niedziela, 31 stycznia 2021

Borromini, czyli ten drugi po Berninim

Francesco Borromini
Kiedy myśli się o baroku natychmiast pojawia się nazwisko jego twórcy Berniniego, ale zaraz po nim, albo razem z nim pojawia się też Borromini. Francesco Borromini miał pecha, urodził się w epoce, w które żył i tworzył Gian Lorenzo Bernini. Miał on poza talentem te cechy, których brakowało Francesco. Był miły, układny, łatwo nawiązywał kontakty, potrafił wyczuć potrzeby odbiorców, był prawdziwym dyplomatą i wiernym dworzaninem na papieskim dworze. Borromini był samotnikiem, zrzędą, kłótliwy, obrażalski. Bernini potrafił zjednywać sobie najważniejszych  mecenasów sztuki -papieży, Borromini miał tylko jednego protektora. Był nim Innocenty X (z rodu Pamphili) i to tylko dlatego, że nienawidził swego poprzednika Urbana VIII z rodu Barberinich, a tym samym nienawidził jego protegowanych (w tym Berniniego). Maffeo Barberini, jeszcze zanim został papieżem, będąc kardynałem i prawą ręką Pawła V (z rodu Borghese) sprawował pieczę nad młodym Gian Lorenzo. 

Francesco urodził się w szwajcarskiej wiosce, był synem kamieniarza i przez matkę spowinowacony był z  Carlo Maderno (głównym architektem Fabryki Świętego Piotra). Zanim trafił do Rzymu praktykował w Mediolanie u architekta Bazyliki San Lorenzo Maggiore. Zajmował się tam też rzeźbą dekoracyjną. Do Rzymu przybył jako wykształcony architekt, pomagał Carlo Maderno wykonując różne architektoniczne detale w Bazylice Św. Piotra oraz pracując przy jej dekoracjach. Z czasem Maderno powierzał mu coraz bardziej odpowiedzialne zadania, tak więc kiedy Maderno umarł Francesco liczył, iż zostanie jego następcą i głównym architektem Fabryki Świętego Piotra. Chyba tylko on tego oczekiwał. Papieżem był Barberini, ten sam, który miał powiedzieć, iż szczęściem dla papiestwa jest to, że żyje i tworzy w jego czasach Bernini. Gian Lorenzo miał na swoim koncie fantastyczne młodzieńcze rzeźby wykonane dla Scipione Borgeshe, bratanka Pawła V (w tym Apollo i Dafne, Dawid, Porwanie Prozerpiny), na zamówienie Barberiniego wykonał fasadę kościoła Santa Bibiana oraz pod jego patronatem pracował nad Fontanną Trytona. Wybór wydawał się oczywisty, dla wszystkich poza Francesco, który poczuł się bardzo rozżalony, że oto powierzono zadanie architekta rzeźbiarzowi, a nie jemu który znał Bazylikę Św. Piotra, jak mało kto. Trafnie puentuje to Jake Morrissey w książce o rywalizacji dwóch artystów  Jak Borromini mógł nie widzieć tego, co wszyscy inni widzieli? Być może zdecydować się nie widzieć. A być może nie był w stanie tego ujrzeć. Widzieć świat zupełnie inaczej niż inni go widzieli, całkowicie błędnie ocenić zachowanie innych, było rozdzierającym serce zachowaniem Borrominiego. To jedna z ironii jego życia, że wizja, która uczyniła jego prace tak charakterystycznymi, była często tym, co czyniło jego życie nieznośnym. (str. 91 książki Bernini i Borromini. Rywalizacja, która zmieniła wieczne miasto)

Jeszcze przed śmiercią Carla Moderno pracowali we troje Carlo, Gian Lorenzo i Francesco przy tworzeniu Konfesji oraz przy Pallazzo Barberini. I choć Bernini miał najmniejsze doświadczenie architektoniczne to właśnie jemu powierzył papież kierownictwo przy obu zleceniach. Był to cios dla Maderno, a po jego śmieci też dla Borominiego. Znamienne jest to, że o Borrominim nie sposób opowiedzieć, nie używając nazwiska Berniniego, bowiem, jakkolwiek się nienawidzili często zmuszeni byli pracować wspólnie. Gian Lorenzo nie był dobrym szefem, nie potrafił dzielić się ani pieniędzmi, ani sławą. Swych współpracowników i pomocników wykorzystywał, nie wspominając o ich zasługach.

 Konfesja Berniniego, Borrominiego i Maderno

Kiedy patrzymy na Konfesję (zwaną też Baldachimem) rzadko kto myśli o Borrominim. Tymczasem, gdyby nie on, a wcześniej Maderno  projekt Gian Lorenzo mógłby nie zaistnieć.  Zresztą czy był to pomysł wyłącznie Berniniego, czy nie wzorował się on, nie czerpał z wcześniejszych pomysłów; w tym  Maderno trudno dziś stwierdzić, bowiem w dokumentacji pisano o powierzeniu zadania zespołowi pod kierownictwem Berniniego. Miał on umiejętność czerpania z doświadczeń swoich współpracowników i rywali. Podpatrywał, uczył się i doskonalił warsztat.  I choć to Borromini dokonał przeskalowania modelu na rysunki i prawdopodobnie jemu zawdzięczamy zwieńczenie konfesji kulą z krzyżem, a nie posągiem Chrystusa, który zagroziłby stabilności konstrukcji to dla potomnych Baldachim zostanie dziełem Berniniego. A bez architektonicznej wiedzy Carla i Francesca olbrzymia 28 metrowa budowla (odpowiadająca wysokością wieżowcu o dziewięciu piętrach) mogłaby runąć. Tak się nie stało, co nie zmienia faktu, iż przeciwnicy Gian Lorenzo niejednokrotnie oskarżali go o to, że prace przy budowie baldachimu osłabiły konstrukcję Bazyliki. Francesco będzie cierpliwie czekał, ale za parę lat wykorzysta owe pogłoski i weźmie odwet na swoim rywalu.

Po doświadczeniu wspólnej pracy znienawidził Berniniego jeszcze bardziej, zwłaszcza, że oprócz kwestii artystycznych doszła nieuczciwość w zarządzaniu pieniędzmi.

Podsumowaniem tej współpracy niech będzie cytat z Baldinucciego (biografa Berniniego zamieszczony w książce Geniusze Rzymu)

Obiecując, że uzna wiele jego prac i godnie nagrodzi, Borromini dał się przekonać jego ofertom i obiecał kontynuować już wcześniej rozpoczęte prace w Bazylice Świętego Piotra (...) Zatem Bernini skłaniał się ku jego architekturze i pozostawił ją Borrominiemu i odgrywał rolę architekta przed papieżem i Świętym Piotrem, podczas, gdy naprawdę w tym czasie Bernini był bardzo nieoświecony w tej dziedzinie. Jednak skoro Borromini wykonywał prace budowlane podczas tego pontyfikatu tak dobrze Bernini wyciągał wynagrodzenia i pensje za prace budowlane zarówno przy Bazylice, jak i Pallazzo Barberini, jak również zapłaty za sporządzanie pomiarów. Nigdy nic nie dał Borrominiemu za jego prace przez tyle lat, poza dobrym słowem i wielkimi obietnicami. Widząc jak się go zwodzi i śmieje z niego Borromini całkowicie opuścił Berniniego mówiąc "Nie mam nic przeciwko temu , że to ona ma pieniądze, ale sprzeciwiam się, że cieszy się sławą mojej pracy".  (Geniusze Rzymu Bernini i i Borromini Jake Morrissey str. 96). To, że Bernini nie płacił nic Borrominiemu za jego pracę chyba jest przesadnym stwierdzeniem, bowiem to z własnych zasobów Borromini będzie finansował kolejne zlecenie.

Kościół Świętego Karola przy Czterech Fontannach

Widząc, że cały spendor związany z budową Konfesji oraz Pallazzo Barberini i tak spada na Berniniego Francesco nie wytrzymuje i rzuca pracę. Jest to szalenie nierozsądne zachowanie, bowiem nie ma ani nazwiska, ani koneksji. Ale Borromini, widzi świat inaczej, nie taki jaki jest, a takim, jak chce go widzieć. Mając skromne oszczędności z zarobionych przy wcześniejszych zleceniach pieniędzy decyduje się podjąć budowy kościoła Świętego Karola przy Czterech Fontannach bez wynagrodzenia.  Będzie to jego jedyne, całkowicie samodzielne od początku do końca zlecenie. Świątynią ufundowaną przez Barberinich zarządza zakon trynitarian bosych. Tak szczodrobliwi dotychczas Barberini w tym przypadku nie okazali się hojnością, stąd fundusze przeznaczone na jego budowę i wystrój były niezwykle skromne. Francesco liczy, że w końcu będzie mógł pokazać, co potrafi. Odtąd będzie nazywany mistrzem małej działki, bo niemal wszystkie budowane przez niego świątynie będą musiały zmieścić się na małej przestrzeni. Kościół Św. Karola przy Czterech Fontannach jest tak wciśnięty pomiędzy uliczkę, a kolejną budowlę, że trudno objąć go aparatem. Pomysły Francesco są oryginalne i świeże, te obłe kształty i falujące linie będące w kontrze do klasycystycznej zabudowy nie przez wszystkich zostaną docenione, ale pojawią się pierwsi zwolennicy i posypią się kolejne zlecenia. Budowla została zaprojektowana na planie owalnym, (co nie dziwi, w przypadku Borrominiego, który nie cierpi ostrych kształtów), pokryta elipsoidalną kopułą, a wymuszone brakiem funduszy białe ściany i biel kopuły dały świątyni lepsze doświetlenie. Światło przedostające się przez znajdujące się pod rantem kopuły okna oraz latarnię znajdującą się na jej szczycie doskonale odbijało się w białym wykończeniu świątyni. Odtąd biel zostanie ulubionym kolorem Francesco. Kościół sprawia wrażenie skromnego, zwłaszcza, że jego jedyną ozdobą zostaje obraz ołtarzowy poświęcony jego patronowi Karolowi Boromeuszowi.

Szczególnie ciekawie prezentuje się kopuła, w której ośmiokąty, sześciokąty i krzyże od większych po mniejsze tworzą coś w rodzaju plastra miodu, jej pomysł to optyczna sztuczka, która sprawia, że kopuła wydaje się wyższa niż jest w rzeczywistości. Nie można od niej oderwać wzroku. Prostota, pomysłowość, przemyślenie każdego detalu, falujące formy wszystko to sprawia, że świątynia jest jedyną w swoim rodzaju.  Zleceniodawca przywódca zakonu trynitarian bosych jest zadowolony, dostał dostojnie wyglądającą świątynię, skromną, a jednocześnie majestatyczną i w dodatku za darmo. 

Obok zdjęcie kopuły ze strony. 

Moje zdjęcie nie oddaje piękna tej konstrukcji. 

Borromini zyskuje nowe zlecenia. Po śmierci Urbana VIII nadarza się w końcu okazja, aby odpłacić Berniniemu za doznane od niego krzywdy.  Zwłaszcza, iż na papieskim tronie zasiada Innocenty X, który chce pozbyć się ludzi swego poprzednika. Wykorzystuje krążące od dawna pogłoski o pęknięciu w konstrukcji budowli i oskarża rywala o błędne obliczenia w budowie wież przy fasadzie Bazyliki Świętego Piotra. Oskarżony o zaniedbania i ryzyko zawalenia wieży a także pozwany o zapłatę odszkodowania Bernini chwilowo schodzi z placu boju, jednak jak to Bernini trafia wprost do kaplicy Cornaro w Santa Maria della Victoria, gdzie stworzy jedną z najwspanialszych Ekstaz w swoim dorobku, będzie to Ekstaza Świętej Teresy.  Tymczasem  Innocenty X zleca Borrominiemu przebudowę Bazyliki Świętego Jana na Lateranie oraz kontynuowanie prac przy Bazylice Świętego Piotra.  

Zanim Francesco przyjmie zlecenie dokończenia Kościoła Świętej Agnieszki z Agone na Piazza Navona jego pomysł budowy fontanny czterech rzek zostaje przejęty przez Berniniego. Papież postanowił przekształcić Piazza Navona (przy którym stoi Pałac rodziny Pamphili) w miejsce bardziej reprezentacyjne. Planuje postawienie na środku Placu zamiast stojącego (w miejscu dzisiejszej fontanny del Moro) koryta z wodą dla koni i osłów fontanny. Borromini  dla uczczenia rzek nowo odkrytego świata (reprezentujących jego cztery kontynenty) zaproponował fontannę czterech rzek. Pomysł spodobał się papieżowi i ogłosił konkurs na projekt fontanny. Do konkursu nie dopuszczono Berniniego, którego papież zaliczał do protegowanych swego poprzednika. Złożono kilka projektów, jednak papież nie podjął wiążącej decyzji. Wówczas przyjaciele Berniniego poprosili go o sporządzenie modelu fontanny, który postawili w apartamentach odwiedzanych przez Innocentego X. Model fontanny tak zachwycił papieża, że mimo niechęci do Berniniego właśnie jemu zlecił wykonanie fontanny. 

Borromini był rozgoryczony, że jego pomysł będzie realizował  największy rywal. 

Tymczasem on został poproszony o dokończenie budowy Kościoła Świętej Agnieszki z Agone po stwierdzeniu szeregu błędów w pomysłach realizujący ją braci Rainaldich. I znów na małej działce architekt dokonuje cudów. Poprawia projekt, rozbiera część zbudowanej już fasady, rozciąga ją do przylegających budynków, cofa budowlę, nadając jej wklęsłą formę. Podnosi kopułę. Czyni harmonijną całość o dostojnym wyglądzie i falującym kształcie. Kościół Świętej Agnieszki miał szansę być najlepszym z dzieł Francesco,  niestety, po śmierci jego zleceniodawcy Innocentego X Borromini opuszcza plac budowy (bądź, wg innej wersji zostaje zwolniony). Budowę kończy kilku kolejnych projektantów i budowniczych; między innymi Carlo Rainaldi, który zmienia projekt wież Borrominiego oraz jego największy rywal Bernini, który tworzy przeróbki fasady. Ale tak, jak Baldachim w Bazylice Świętego Piotra w pamięci potomnych jest baldachimem Berniniego, tak Kościół Świętej Agnieszki z Agone jest kościołem stworzonym przez Borrominiego.

Kościół Świętej Agnieszki z Agone na Piazza Navona

I chociaż Francesco pracował przy wielu zleceniach i stworzył wiele nowatorskich rozwiązań (w tym perspektywa zastosowana w Pallazo Spada) najważniejszym jego zleceniem pozostał kościół świętego Karola przy Czterech Fontannach, jedyny od początku do końca wykonany według jego pomysłu.

czwartek, 28 stycznia 2021

ZŁoty róg Maryla Szymiczkowa (Jacek Dehnel i Piotr Tarczyński

Książkę przeczytałam w ramach losowania uAnny, przeczytałabym ją i bez tego, bowiem z ogromną przyjemnością pochłonęłam trzy wcześniejsze książki o dochodzeniach profesorowej Szczupaczyńskiej – wścibskiej pani Dulskiej, która inteligencją i zdolnością rozwiązywania kryminalnych zagadek dorównuje Pannie Marle. Przed lekturą zostałam ostrzeżona, iż Złoty Róg zbiera mało entuzjastyczne recenzje, więc nie powinnam oczekiwać po książce zbyt wiele. Ja, jednak założyłam, że książka będzie miłą lekturą i nie dam wiary głosom rozczarowanych czytelników. Profesorowa Szczupaczyńska sobie jedynie znanymi sposobami zdobywa zaproszenie na wesele Rydla z Mikołajczykówną, to wesele, które uwieczni w narodowym dramacie Stanisław Wyspiański. Oczywiście wykorzystuje swoją znajomość z Tadeuszkiem Żeleńskim i wyprawiwszy wpierw szanownego małżonka do dalekiej rodziny na wieś udaje się do Bronowic, choć myśli zaprząta jej znaleziony w sąsiedniej kamienicy niedający oznak życia młodzieniec i znaleziony przy nim tajemniczy kluczyk. Docierając na wesele zaczyna żałować, że tłukła się tyle czasu do miejsca, w którym nikt nie jest w stanie należycie docenić jej starań włożonych w przygotowanie odpowiedniej toalety i koafiury, a miastowi spoufalają się z chłopstwem, tak, że żal patrzeć. Szybko jednak myśli profesorowej zajmują tajemnicze postaci, które dostrzega na drugim planie. Są one bardziej interesujące niż bohaterowie pierwszego planu; państwo młodzi i ich goście. Profesorowa aspirując do miana kobiety obytej kulturalnie i nowoczesnej, zna (przynajmniej ze słyszenia) zarówno Wyspiańskiego, jak i Tetmajera. Wyspiański zachowuje się dziwnie, chowając gdzieś po kątach i obserwując gości, w czym pomaga mu żona. Okazuje się jednak, iż nie był tak dobrym obserwatorem, jak Zofia, bowiem umknęło mi to, co nie umknęło jej. Dostrzegając tajemnicze postacie podążyła ich tropem, dzięki czemu odkryła nić, która poprowadzi się do rozwiązania kryminalno-patriotycznej zagadki.Tym samym prawdziwym będzie jej stwierdzenie po premierze Wesela, iż to w ogóle nie tak było, no ale co tam Wyspiański może wiedzieć.
Wszystko to przeplatane dialogami z Wesela, zaprawione Plotką o Weselu Boya oraz tłem obyczajowo-historycznym daje lekturę lekką, łatwą i przyjemną. Nieco nużący jest wątek kryminalno-patriotyczny, dość mocno rozbudowany i zawikłany. Stanowi on niezwykle trafny komentarz do dzisiejszej sytuacji społeczno-politycznej (podobnie skomplikowanej). Nie pozostaje to bez uszczerbku dla poczynań detektywistycznych duetu Szczupaczyńska – sędzia Klossowitz.
Zofia Szczupaczyńska zaskoczy swych wiernych czytelników, kiedy dostojna matrona na chwilę pozwoli sobie na okazanie emocji.
Kolejny kryminał retro duetu Dehnel Tarczyński przenoszący do Krakowa z początku zeszłego wieku to całkiem przyjemna lektura, choć życzyłabym sobie, aby w kolejnym tomie mniej było komentarza do naszej rzeczywistości. Ale co tam pani Szymiczkowa napisze to przeczytam, nadal ma u mnie duży kredyt zaufania.

sobota, 23 stycznia 2021

Gorzko, gorzko Joanna Bator

Zagłębiona w biografiach i literaturze dziewiętnastego i dwudziestego stulecia rzadko sięgam po literackie nowości. Wątpię, abym sięgnęła po najnowszą powieść Joanny Bator jeszcze w tym dziesięcioleciu, gdyby nie wywiad z autorką przeprowadzony przez Michała Nogasia w mojej ulubionej stacji radiowej.

Saga czterech pokoleń kobiet to spotkanie z niezwykle złożonymi, doświadczonymi przez życie, momentami mocno irytującymi, a jednak (mimo wszystko) budzącymi, jeśli nie sympatię to empatię - bohaterkami. Berta wychowywana przez wdowca Hansa Kocha w Langwaltersdorf uczy się od ojca sprawiania mięsa. Ich wyroby szczególnie chętnie sprzedawane są do pobliskiego sanatorium dla gruźlików Görbersdorf, które już za parę lat zmieni nazwę na Sokołowsko. Berta staje się mistrzynią w swoim fachu, zajęcie to dzieli z czytaniem romansów. Ma osiemnaście lat i marzy o wielkiej miłości. To marzenie będzie towarzyszyć wszystkim bohaterkom Gorzko, gorzko. Barbara Serce, córka Berty, która wcześnie trafi do sierocińca próbuje stać się niewidzialna, mając nadzieję, że tylko dzięki temu i pewnym próbom przekupstwa zostanie zaakceptowana przez świat, stanie się godna jego uwagi, której zresztą panicznie się obawia. Nawet po adopcji przez nowych nie-rodziców najbezpieczniej będzie czuła się w ukryciu i niemal do końca chowa się rzeczami ukrywając się  na strychu poniemieckiej kamienicy przy placu Górnika w Wałbrzychu, a to w zakładzie pogrzebowym Styks, a to w altance na działce a to pod hałdą przydasiek, które będzie do końca gromadzić w klitce składającej się z pokoju i kuchnio-łazienki. A mimo to kiedy pozna pewnego miłego stolarza da się porwać uczuciom. Violetta, córka Barbary będzie się dawała im porywać permanentnie, choć chyba bardziej od bycia kochaną pragnie dobrze wypaść we wciąż nowej roli na scenie życia. Violetta jest najbardziej irytującą postacią i jednocześnie budzi największe współczucie, bo nikt nie będzie w stanie skrzywdzić jej tak bardzo, jak ona sama, nie będzie też umiała dostrzec szczęścia, jakie ją spotyka i przejdzie obok niego obojętnie a nawet z uczuciem udręczenia. Kalina, córka Violetty idąc w ślady matki /nie -matki, kochanej babci Buni i nieznanej jej prababki Berty również gotowa jest dla miłości poświęcić siebie. Gorzko, gorzko nie jest jednak książką o miłości, a raczej o jej braku, o poszukiwaniu i błądzeniu, o traceniu, pragnieniu wolności oraz o poznawaniu samej siebie.   

Każda z postaci jest inna, choć wszystkie połączone są tragiczną historią. Pozna ją niemal w całości dopiero Kalina, która dzięki temu będzie mogła uwolnić się od przeszłości. Przeszłości, której nie znały jej poprzedniczki i której wpływu na własne życie nie uświadamiały sobie. Najsmutniejsze jest to, że każda z tych nie-matek i nie-córek, które powielają swoje losy mając możliwość wyboru innej drogi wybierają tę, którą wybrała poprzedniczka. Dopiero Kalina decydując się na poznanie historii rodziny, a potem opowiadając o niej będzie miała możliwość przełamania rodzinnej traumy.

Mężczyźni są tutaj jedynie bohaterami drugiego planu, choć gdyby nie ich pojawienie się w życiu bohaterek życie mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. Panowie w zdecydowanej większości nie są miłymi i interesującymi; piją, łajdaczą się, często nie mają pracy, źle traktują kobiety.

Opowieść toczy się nielinearnie, przeszłość przeplata się z teraźniejszością i przyszłością, a losy czterech kobiet splatają ze sobą i rozdzielają. Ciekawy jest sposób narracji; Kalina czasami jest wszystkowiedzącym narratorem i występuje w pierwszej osobie, aby za chwilę pojawić się w trzeciej. Pozwala to na przybliżanie się do bohaterki i nabieranie dystansu. Kalina nie pozna wszystkich rodzinnych sekretów, a to co niedopowiedziane pozostawi czytelnikowi margines na snucie własnej wersji wydarzeń.  

Przeplatanie realizmu z magią nadaje opowieści dodatkowego uroku, jak choćby seans spirytystyczny (choć ten po czasie okazuje się wydarzeniem całkiem realnym).

Mam wrażenie, że wszystko w tej powieści jest ważne, nie tylko historia kobiet, nie tylko miejsce, gdzie się ona rozgrywa, nie tylko tło społeczne, ale także każda najbardziej drobiazgowa scenka, niby mało istotna, a wbijająca się w pamięć (jak choćby scena, w której Barbara kupuje sobie nowe buty na obcasie i zbiega po schodach kamienicy z uczuciem nieznanej dotąd wolności, jakby na chwilę wyszła z ukrycia, czy scena w której Violetta przyjeżdża do hotelu na spotkanie z kolejnym mężczyzną swego życia, który ma odmienić jej los, a tymczasem nic nie potoczy się tak, jak to zaplanowała, ani sceneria, ani kostiumy, ani ten wyśniony, wymarzony.

Losy bohaterek osadzone są na tle wydarzeń historyczno-społecznych, historia Berty toczy się tuż przed wybuchem II wojny Światowej, czas Barbary przypada na okres komunistycznej Polski powojennej, występy Violetty to okres przemian ustrojowych –gospodarka wolnorynkowa, Kalina urodzona w 1990 roku to bohaterka najbliższa naszym czasom. Tłem sporej części opowieści jest powojenny Wałbrzych, z którego wysiedlono większość jego dawnych mieszkańców (poza Agnieszką, tą Niemrą, która została), na których miejsce przychodzą ci, których też wysiedlono, tyle, że z innych obszarów kraju, bądź ci, którzy szukali swego miejsca, aby zacząć wszystko od nowa. Weszli w dopiero co opuszczone lokale starej kamienicy, wybierając sobie pozostawione przez poprzedników meble i sprzęty.

Troszkę baśniowe wybrała autorka zakończenie dla opowieści, ale może  należało się Kalinie po całej serii samotności, rozczarowań i strat, jakie spotkały kobiety z rodu Koch/ Serce chcemy, aby spotkało ją coś dobrego. Jakaś mała rekompensata od losu.

Dawno nie czytałam tak dobrze napisanej książki. Bohaterki stały się tak bliskie, jakby mieszkały za ścianą i tak ciekawe, że chciało się czytać i czytać. Historia wciągnęła tak mocno, że nie mogłam doczekać się, aż splątane nici zostaną rozplątane i znikną wszystkie białe plamy, a z drugiej strony starałam się dawkować lekturę, aby przyjemność wystarczyła na dłużej. Przyznam, że korciło mnie, aby przeczytać najpierw historię Berty, potem Barbary i dalsze. Doszłam jednak do wniosku, iż skoro autorka nadała powieści taki a nie inny kształt to wiedziała co robi. Natomiast kiedy będę czytała ponownie (a będę na pewno) poeksperymentuję. 

Polecam, bo to świetna książka jest. 

I jak mówiła autorka we wspomnianym wywiadzie ma tak przepięknie skomponowaną okładkę, że patrzenie na nią to sama przyjemność. Dodam jeszcze, że mimo sporej objętości (650 stron) dobrze się trzyma w ręku. 

sobota, 2 stycznia 2021

Podsumowanie roku czyli życie coraz bardziej wirtualne, ale nie tylko

Teatr Narodowy w Warszawie
W tym roku odkrycia podróżnicze tylko w retrospekcji. Jedyny wyjazd miał miejsce w lutym i był kulturalnym wypadem do stolicy (dwie sztuki teatralne, wystawa grafiki pana Łopiańskiego oraz film w kinie Atlantic).  W teatrze 6 piętro obejrzałam spektakl ART w obsadzie Żebrowski, Szyc i Chabior. Trzech przyjaciół dyskutuje o sztuce, ponieważ jeden z nich zakupił za horrendalną cenę obraz przedstawiający na białym tle białe paski. Dwaj pozostali próbują to zrozumieć, prowadzą dysputy, dochodzi do ostrej wymiany zdań, od tematu sztuki po zagadnienia egzystencjalne. Błyskotliwe dialogi przeplata humor sytuacyjny. Zróżnicowani bohaterowie świetnie zostali zagrani. Dawno nie widziałam tak dobrej komedii. Mam wrażenie, że wystawienie dobrej komedii jest o wiele trudniejsze niż wystawienie dobrego dramatu. W przypadku ART to zasługa to zarówno autorki sztuki Yasminy Reza, jak i aktorskiego kunsztu wykonawców. Muszę przyznać, że nie spodziewałam się tak dobrej gry po panu Szycu (za którym nawiasem mówiąc nie przepadam). Natomiast w Teatrze Narodowym miałam przyjemność (wreszcie - polowałam na bilety długie miesiące) obejrzeć sztukę Garderobiany. Jest to mistrzowski popis genialnych aktorów; Janusza Gajosa i Jana Englerta albo Jana Englerta i Janusza Gajosa. Naprawdę trudno byłoby mi ocenić, który z panów był w tym duecie lepszy, bowiem obaj grali wspaniale. Choć oni nie grali, oni byli postaciami ze sztuki Ronalda Harwooda. Englert - odtwórca sztuk szekspirowskich, zadufany w sobie egocentryk, rozedrgany i depresyjny oraz Gajos - jego garderobiany, a zarazem sługa i wierny druh, który bez słowa znosi skargi i humory mistrza, a pozwala sobie na chwilę słabości, kiedy okazuje się, że mistrz w swojej wielkiej księdze życia pomija go w podziękowaniach. Występujący w przedstawieniu pozostali aktorzy, choć grali dobrze, stanowili jedynie tło dla dwójki bohaterów. Miałam dodatkową przyjemność oglądać sztukę z pierwszego rzędu.
 Kupiec wenecki
W tym roku miałam wielokrotnie przyjemność oglądania sztuk teatralnych z pierwszego rzędu wygodnej kanapy, niestety były to spektakle online. Na temat wirtualnego teatru można by wiele pisać, że to nie to samo, że brak kontaktu aktora z widzem, że nie ma tej niepowtarzalnej atmosfery odświętności i tego czegoś, co górnolotnie nazywam sacrum, ale jest jedna niepodważalna zaleta takiego przedstawienia, iż bez niego nie mielibyśmy okazji obcowania ze sztuką (nieco odmienną, nie taką za jaką tęsknimy, ale jednak sztuką). Natomiast dla części widzów, co podkreślano na spotkaniach z twórcami podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych te przedstawienia online były jedyną możliwością obejrzenia sztuki. Mieszkańcy małego miasteczka, czy wioski nie mają możliwości korzystania z dobrodziejstwa teatru, natomiast mieszkańcy Gdańska nie wybiorą się do Krakowa, Warszawy czy Poznania, aby pójść tam do teatru. Oczywiście są wyjątki. Czytając te entuzjastyczne podziękowania za możliwość obejrzenia przedstawień myślę sobie, że powinno się na przyszłość także rozważyć tę kwestię. Dzięki wirtualnemu teatrowi udało mi się obejrzeć całkiem sporo przedstawień, z których za najciekawsze uznałam obejrzane na warszawskich spotkaniach Kupca weneckiego z Nowego Teatru im. Witkacego w Słupsku, Fedrę z Teatru Wybrzeże w Gdańsku oraz Panny z Wilka Teatru Starego w Krakowie a także  Ucho, gardło, nóż na portalu themuba (internetowy teatr prowadzony przez wspomnianego wyżej Borysa Szyca). Ta ostatnia sztuka to monodram w wykonaniu świetnej Krystyny Jandy.
W oczekiwaniu na koncert dla Piotra S.
Podobnie było z koncertami, na żywo udało mi się uczestniczyć jedynie w koncercie pani Alicji Majewskiej w Filharmonii Bałtyckiej. Piosenkarka była w świetnej formie, a jej nowe utwory były równie dobre, jak te starsze. Połączenie ciekawego głosu, perfekcyjnego wykonania ze znakomitymi tekstami sprawia, że wieczór z panią Alicją to sama przyjemność. Kolejne koncerty oglądałam w wersji streamingowej. Tyle, że w przypadku koncertu brak publiczności jest bardziej dojmujący a szklana ściana pomiędzy wokalistą a odbiorcą bardziej przeszkadza. Z kilkunastu koncertów, jakie obejrzałam i wysłuchałam największe wrażenie zrobiły na mnie Koncert Piwnicy pod Baranami w 90 rocznicę urodzin Piotra (przy okazji polecam platformę kina Piwnicy pod baranami, na której można obejrzeć też ciekawe filmy), koncert Janusza Krucińskiego na platformie Wirtualny Teatr oraz koncert z okazji 50 lecia pracy na scenie Andrzeja Sikorowskiego (na you-tubie). No i last but not least odbywający się na przełomie roku- jak obietnica normalności koncert Jeana Michela Jarre w wirtualnej katedrze Notre Dame de Paris. Uwielbiam Jarre`a - jego muzyka jest tak ożywcza, energetyczna, jest w niej powiew świeżości. I choć elektroniczna, jest harmonijna. W tej muzyce i tym przedstawieniu był i niepokój i obawa, smutek i radość, zamyślenie i nierealność, piękno i odczłowieczenie, różnorodność i nadzieja. (link)
Udało mi się również odwiedzić parę galerii online. Fantastycznie było pospacerować po Orsay`u czy Uffizi. Polecam ciekawą stronę na której można nie tylko obejrzeć zbiory kilku galerii i muzeów, ale i pospacerować wśród obrazów i rzeźb.  
Na szczęście jest coś co można robić poza ekranem komputera. A jest to dla mnie czytanie książek papierowych. Niestety większa ilość czasu wcale nie przełożyła się na większą ilość przeczytanych pozycji. Nie mniej parę książek udało mi się przeczytać, napisałam zaledwie o kilku. Może w tym roku zacznę zapisywać choć tytuły przeczytanych lektur, będzie można podać w kolejnym podsumowaniu jakąś cyfrę. Cóż to za podsumowanie bez cyferek. Rok 2020 był dla mnie rokiem, w którym zapoznałam się z prozą naszej noblistki. Przeczytałam Prowadź swój pług przez kości umarłych oraz Prawiek i inne czasy. Obie zrobiły na mnie dobre wrażenie, ale przed napisaniem paru słów sparaliżowała mnie niemoc (powiedzmy, że twórcza). Może zmieni to kolejna książka, którą dziś zaczęłam czytać Anna In w grobowcach świata. Zarówno wśród recenzji na blogu, jak i wśród przeczytanych a nie opisanych książek nadal przeważają biografie. W zeszłym roku zapoznałam się też z nowym gatunkiem, jakim są reportaże (Zrób sobie raj). Najczęściej czytaną recenzją według statystyk są Gdańskie wspomnienia młodości Johanny Schopenhauer. Na drugim miejscu znalazła się Włoska podróż Goethego z ilością odsłon niemal o połowę mniejszą, oraz Bogowie, groby i uczeni na miejscu trzecim. Nie przebiły ich nawet takie zapchaj dziury, jak bożonarodzeniowe wspomnienia, wpis o biblioteczce, czy świątecznych prezentach. Mimo ciężkiego dla wszystkich roku (u mnie przejawiło się to mniejszą ilością wpisów na początku pandemii) udało mi się opublikować łącznie dwadzieścia siedem wpisów, co oznacza, iż zaczynam odbijać się od dna, jakim było dla mnie dziesięć wpisów (w roku 2018).
 
Życzmy sobie, aby nowy rok poza poznaniem wirtualnym pozwolił nam wzbogacić osobisty bagaż doświadczeń kulturalnych także o doświadczenia realne. I z tą nadzieją udaję się w Krainę Łagodności, gdzie przy dźwiękach chilloutowej muzyki z nowej płyty zanurzę się w świecie grobowców wraz z Anną In.