Do najcudowniejszych wspomnień urodzinowych (po florencko-rzymskich) dołączyła wczoraj kolejna wizyta w Teatrze Muzycznym na spektaklu Notre Dame de Paris. Nie wiem, czy sprawił to mój nastrój, czy też wczoraj rzeczywiście wszyscy artyści byli w dobrej formie.
Nieodmiennie zadziwia mnie i wzrusza, że można aż tak emocjonalnie reagować na przedstawienie, które zna się na pamięć, które oglądało setki razy, słuchało jeszcze częściej, a nadal przeżywa się je, jakby to był ten pierwszy raz.
Może moje zauroczenie sprawia, że bywam czasami bezkrytyczna, bo choć ostatnim razem szwankowało nagłośnienie oraz reflektory świeciły mi prosto w oczy (chyba technik źle je ustawił), co nie było przyjemne to i tak wyszłam z teatru w świetnym nastroju.
Wczoraj po raz pierwszy trafiłam na pana Janusza Krucińskiego w roli Quasimodo, a czekałam na to od pierwszego obejrzanego spektaklu. Pan Grobelny świetnie odtwarza rolę Dzwonnika i bardzo dobrze śpiewa, ze spektaklu na spektakl coraz lepiej. Dla mnie jednak pan Kruciński nie ma sobie równych. Ten ciepły i niepowtarzalny głos ujął mnie już wówczas, kiedy usłyszałam go jako Jeana Valjeana i to on sprawił, że zaczęłam jeździć nie tyle na przedstawienia, ale także na aktora. Wiedziałam, że pan Janusz poradzi sobie z rolą znakomicie, ale nie spodziewałam się, że to będzie niepowtarzalny, jedyny w swoim rodzaju Quasimodo. Przede wszystkim udało mu się stworzyć własną, nie kreowaną na Garou postać nieszczęśliwego garbusa-potwora o gołębim sercu (postać może daleką od Hugowskiego pierwowzoru, ale jakże bliską tej musicalowej). A było to niemałe wyzwanie, gdyż nie tylko każdy wielbiciel musicalu, ale i każdy występujący w spektaklu ma mocno zakodowany sposób wykonania wszystkich partii w paryskim przedstawieniu, a w szczególności partii Dzwonnika. Głos Garou frapował i zachwycał, głos pana Janusza oczarowuje i na pewno zmiękczył niejedno kobiece serduszko. Słuchanie było jedną przyjemnością, a oglądanie garbusa drugą. Ponieważ poza umiejętnościami wokalnymi Quasimodo wykazał się także talentem aktorskim, czyli czymś, co nie często towarzyszy wykonawcom musicalowym, bo też trudno od nich oczekiwać tego rodzaju umiejętności. Jeśli ktoś oczekuje Quasimoda bardziej zbliżonego do wykonania Garou to powinien wybrać się na przedstawienie z panem Grobelnym (tyle, że kierowanie się obsadą w gdyńskim teatrze jest niemożliwe, bowiem bilety kupuje się na kilka miesięcy wcześniej- przynajmniej te lepsze miejsca, a obsada znana jest na kilkanaście dni wcześniej- co uważam za poważny zarzut w stosunku do Teatru). Natomiast kto chciałby posłuchać innej interpretacji Dzwonnika niech wybiera pana Krucińskiego. Ale można zdać się na los, bowiem i jedna i druga są ciekawe i bardzo dobrze wykonane.
Nawet, gdyby pozostali wokaliści wykonali swoje partie zaledwie poprawnie już byłabym w siódmym niebie. Tymczasem miałam szczęście gdyż trafiłam na obsadę marzenie ("moje marzenie" Kruciński, Gadzińska, Guza, Zagrobelny). W roli Esmeraldy wystąpiła Maja Gadzińska, która ze spektaklu na spektakl jest coraz lepsza. Tym razem jej wykonania ujęły mnie już od pierwszego utworu (Bohemienne, czyli Cyganka), a wspólne z Quasimodo wykonanie Mój dom jest domem twym (Ma Maison C`est Ta Maison) czy też utwory śpiewane w duecie z Frollo w trakcie tortur, czy więzienia mocno wzruszyły. Że o Ave Maria, czy Vivre (Żyć) nie wspomnę. W rolę Frolla wcielił się odkryty przeze mnie (i nie tylko) pan Artur Guza, o którym pisałam we wcześniejszej recenzji z przedstawienia. Nawet Fler de Lis, której rolę odgrywała Kaja Mianowana, co do której wcześniejszego wykonania miałam zastrzeżenia (bowiem moim zdaniem nie udźwignęła roli) tym razem wypadła nieźle. Właściwie trudno jest mi wymienić najlepiej wykonane utwory, bo wszystkich słuchałam z przyjemnością zapominając o Bożym (a może Diabelskim) świecie. Cudownie przetłumaczona Florencja za każdym razem ujmuje i treścią i wykonaniem. Za każdym też razem czuję rozbawienie, kiedy Esmeralda i Fler de Lis śpiewają hymn pochwalny dla ich bóstwa – Le solei (On jak słońce jest). Nie miałam jeszcze okazji posłuchać pana Traczyka w roli narratora - poety, czego żałuję, bowiem, choć pan Maciej Podgórzak śpiewa nieźle, to jakoś nie czuję powera w wykonaniu Katedr.
Fantastyczne są natomiast wykonania zbiorowe – Fatum, Azyl, Bez papierów, czy Wolnym być, są takie energetyczne i uniwersalne w swej wymowie.
Ze spektaklu na spektakl zauważam nowe niuanse. Oczywiście pierwsze przedstawienia to było zachłyśnięcie się tym, że Dzwonnik jest w ogóle wystawiany i to tak blisko (w Gdyni). Podziękowania należą się panu Igorowi Michalskiemu – dyrektorowi teatru. Z tego co wiem uzyskanie zgody na wystawienie spektaklu (i granie go przez kilka lat) było rzeczą niezwykle trudną i "kosztowną". Biorąc pod uwagę frekwencję na przedstawieniach być może koszty się zwrócą. Najbardziej ciekawił na tych pierwszych przedstawieniach wokal. Choreografia wydawała się wówczas czymś drugorzędnym. Tymczasem jest ona kolejny atutem przedstawienia. Mimo zastosowaniu tej samej scenografii, czy kostiumów, co w paryskim wykonaniu gdyńskie jest odmienne w zakresie zastosowania różnych technik nowoczesnego tańca. Uatrakcyjnia to spektakl, a przy ich dużej różnorodności daje możliwość odkrywania nowych układów za każdym kolejnym przedstawieniem. A tancerze wykazują się kosmicznymi wręcz umiejętnościami.
Pełna sala i wyprzedane kilka miesięcy naprzód bilety świadczą o tym, że przedstawienie się podoba. Nie wiem, ilu jest takich opętańców, jak ja, którym ciągle mało i mało, ale cieszę się, że mimo wielości obejrzanych spektakli każdy kolejny cieszy, a niektóre jak ten wczorajszy powodują, iż wracając do domu zapomniałam o swym peselu, a drogę z teatru do domu przebyłam na skrzydłach mając w uszach utwory z NDDP.
Moje wrażenia to tylko subiektywna opinia laika, który bez musicali nie potrafiłby funkcjonować.
A wczoraj doznałam uczucia absolutnego szczęścia i osiągnęłam Faustowskie trwaj chwilo jesteś piękna, co przecież nie zdarza się często.
Zdjęcia ze strony
Tacy widzowie jak Ty, to prawdziwy skarb:) W tych czasach, czasach wiecznych pogoni za nowościami, chyba nieczęsto zdarza się, by ktoś wracał po wielekroć na ten sam spektakl.
OdpowiedzUsuńZ drugiej strony, tylko dzięki temu można zauważyć tyle niuansów jak te, na które zwróciłaś uwagę.
Próbowałam przypomnieć sobie czy kiedykolwiek byłam tak wiernym widzem jak Ty. Wyszło mi, że tylko raz, do tego w zamierzchłych czasach liceum. Nie pamiętam teraz ile dokładnie razy, ale na pewno więcej niż pięć byłam na "Brelu" w szczecińskim Współczesnym.
Czasami zastanawiam się czy ze mną jest wszystko w porządku tyle razy chodzić na jakiś spektakl, ale nie umiem z tego zrezygnować, bowiem daje mi mnóstwo pozytywnej energii, pozwala na całkowite oderwanie się od tego, co czyni nasze życie trudnym, a do tego pozwala prze jakiś czas fruwać nad ziemią. Daje takiego kopa energetycznego, uwrazliwia, daje radość a nawet poczucie sensu w świecie bezsensownych działań rządów, ludzi... Wiele razy myślałam nad tym permanentnym brakiem czasu na życie, to po co żyć skoro nie ma się czasu ani dla rodziny, ani dla siebie. Pozdrawiam i lecę na kolejne spotkanie z służba zdrowia złodziejem czasu.
OdpowiedzUsuńJa też zawsze po wyjściu ze spektaklu nucę sobie, niekiedy długie miesiące :) Zawsze mi mało, czuję niedosyt, że czas tak szybko upłynął, że znów będę musiała odliczać dni do kolejnego przedstawienia lub koncertu :)
OdpowiedzUsuńMam tak samo, że wciąż mi mało, a jeśli wychodzę z teatru bez uczucia chęci powrotu najlepiej dziś jeszcze to taki spektakl nie spełnia moich oczekiwań.
UsuńMałgosiu!
OdpowiedzUsuńPodziwiam Twoją fascynację musicalami. I bardzo dobrze, że nie potrafisz zrezygnować z kolejnego spektaklu. Najważniejsze jest jeszcze to, że one jak piszesz dają Ci prawdziwego kopa energetycznego.
Serdecznie pozdrawiam:)
O tak dają kopa, bez tego kopa ciężko byłoby mi przeżyć te kilka dni. Na szczęście już mam za sobą bliskie spotkania trzeciego stopnia. Pozdrawiam
UsuńAż kipi z Ciebie ta radość. Pięknie to przeżywasz i ładnie o tym piszesz.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)
Jeszcze wtedy nie wiedziałam, jak bardzo mi ta pozytywna energia będzie potrzebna dwa dni później :). Dobrze mieć taki zapas, z którego można czerpać w ciężkich chwilach.
OdpowiedzUsuńRaz byłam tylko w teatrze muzycznym we Wrocławiu na ,,Trzech muszkieterach" , niesamowite przeżycie :)
OdpowiedzUsuńŻyczę wielu takich niesamowitych przeżyć :)
Usuń