Francuska kawiarenka literacka

sobota, 28 października 2017

Deszczowe wakacje w Opolu

Most Groszowy z 1903 r.
Tegoroczny wrześniowy urlop nie rozpieszczał pogodą. Dni dzieliły się na te, w których mżyło, te w których padało od czasu do czasu i te, w których lało. Takie zakrapiane deszczem dni mogą mieć swój urok. Przede wszystkim na ulicach  jest mniejszy tłok, a zdjęcia stają się ciekawsze, choć mniej folderowe. I jeśli tylko opadom nie towarzyszą wichury, a deszcz nie siecze po twarzy spacer może być przyjemnością, zwłaszcza, gdy w perspektywie czeka filiżanka aromatycznej kawy i pyszne ciacho w klimatycznej knajpce. Drugim (po Białymstoku) etapem mojego urlopu było Opole (Warszawy w zasadzie nie liczę, była jedynie krótką przerwą na spotkanie z Melpomeną). O ile Białystok mnie nie urzekł, o tyle Opole przypadło do gustu, pomimo tego, że przywitało lejącymi się z nieba strugami deszczu. Walizka w jednym ręku, parasol i notesik z informacjami dotyczącymi dojazdu do hotelu w drugim ręku - w takiej chwili raczej trudno o stoicki spokój. Jednak zaraz po zakwaterowaniu się i wypiciu kubka gorącej herbaty z cytryną wybrałam się na spacer. 
Opolska Wenecja nad Młynówką

Pierwszym miejscem, jakie zobaczyłam idąc gdzie nogi poniosą była leżąca nad Młynówką - starym korytem Odry kolorowa zabudowa nazywana Opolską Wenecją. Oczywiście nazwa mocno na wyrost, ale miejsce rzeczywiście urokliwe. Wygląda równie pięknie za dnia, jak i po zmierzchu, kiedy światło nocy nadaje kamieniczkom większej wyrazistości. Początek ciągu kamieniczek daje budynek Szpitala Św. Aleksego. Jest to najstarsza opolska lecznica, której historia niezwykle ciekawa i burzliwa sięga 1400 roku. Wówczas to opolski mieszczanin przekazał należące doń słodownię wraz z podwórzem pod budowę szpitala. W archiwach miejskich znajduje się dokument wystawiony przez Władysława Opolczyka, który potwierdza fundację. Przez ponad 600 lat w tym miejscu pełniono podobne funkcje - sprawując opiekę na chorymi i potrzebującymi. Zobowiązywał do tego Święty Aleksy, patron ubogich włóczęgów, pielgrzymów. Sam budynek wielokrotnie padał ofiarą pożarów, kilkakrotnie podlegał rozbiórkom i był przebudowywany. W swoich
Na pierwszym planie po lewej stronie dawny szpital Św. Aleksego
murach gościł zarówno schorowanych staruszków, dziewczęta pobierające nauki, weteranów napoleońskich kampanii, jak i radzieckich żołnierzy. Nieopodal w pobliskim domu parafialnym mieszkał papież Pius XI, który przed objęciem pontyfikatu przebywał w Opolu, jako urzędujący w Warszawie nuncjusz watykański. Odprawiał wówczas nabożeństwa w pobliskiej świątyni. Dzisiaj wśród zabudowań nad Młynówką sprawia wrażenie najmniej efektownego budynku z najbardziej imponującą historią. 
Opolska Wenecja od strony ul. Piastowskiej z budynkiem dawnego szpitala w głębi.

Obecnie mieści się w tutaj Dom Pomocy Społecznej. Minąwszy Młynówkę wchodzi się na ulicę Katedralną, przy której za fragmentem dawnych murów obronnych znajduje się kościół katedralny pod wezwaniem Świętego Krzyża. Według tradycji ustnej pierwsza świątynia drewniana została wzniesiona w tym miejscu w 1005 r. jako fundacja Bolesława Chrobrego. Nazwa jej miała upamiętniać otrzymane przez polskiego władcę od wrocławskiego biskupa relikwie świętego krzyża. Pierwsze pisemne źródła potwierdzają istnienie w tym miejscu romańskiej świątyni z początku XIII wieku.  Dziś ma ona charakter gotycki i jest remontowana. Najbardziej spodobał mi się zapraszający do niej szyld Mój Dom jest też twoim domem. Przyjdź. Jakkolwiek niestosownie to zabrzmi skojarzył mi się z przepięknym utworem śpiewanym przez Quasimodo Mój dom jest domem twym
Zaproszenie do odwiedzenia katedry
Spiżowe drzwi katedry



Z Katedry na Rynek idzie się kilka minut. A tam oprócz neorenesansowego budynku Ratusza wzorowanego na florenckim Palazzo Vecchio  cały ogrom ciekawych architektonicznie i kolorystycznie kamieniczek. Nawiasem mówiąc to przyrównywanie Opola do włoskich pierwowzorów jest trochę na wyrost, co nie przeczy temu, iż jest to ładne i ciekawe miasto. I choć opolskiemu ratuszowi daleko do florenckiego Palazzo to nie można mu odmówić podobieństwa. 




Rynek opolski stanowi wdzięczny obiekt fotografii, a także chętnie przez turystów uczęszczane miejsce. Nawet przy niepogodzie.








Idąc ulicą Świętego Wojciecha można dotrzeć do barokowego gmachu dawnego kolegium jezuickiego, w których mieści się dziś Muzeum Śląska Opolskiego, a w nim niezwykle ciekawe zbiory. Mnie zainteresowała zwłaszcza porcelana, a także galeria malarstwa polskiego z przełomu wieków (XIX i XX). Sam gmach wygląda niezwykle smakowicie, koloru kremu z dodatkiem białych i czerwonych dekoracji. Minąwszy go kierując się schodkami do świątyni Matki Boskiej Bolesnej i Św. Wojciecha można dojść na wzgórze uniwersyteckie. Uważam je za najważniejsze odkrycie mojego pobytu w Opolu. Zwane Górą (Górką) Wapienną stanowi oazę zieleni w centrum miasta, przyozdobioną pięknymi rzeźbami i pomnikami. A sąsiedztwo Uczelni i świątyń stanowi ciekawe tło dla otaczającego je niewielkiego parku. Jest to niezwykle klimatyczne miejsce z widokiem na dziedziniec Collegium Minus oraz Mały Rynek. 
Mnie urzekła wąziutka alejka z posągami czterech pór roku oraz zakątek z rzeźbami muz.





Podobały mi się także pomniki artystów siedzących na ławeczkach i krzesełkach. Zdecydowanie bardziej do mnie przemawia ten sposób upamiętnienia ludzi, którzy schodząc z cokołów stają się bliżsi potomnym. Jako ostatni w parku pojawił się pan Wojtek Młynarski, usiadł na przeciwko Agnieszki Osieckiej i myślę, że mają sobie wiele do powiedzenia. Gdyby jednak zabrakło tematów całkiem niedaleko przysiedli Starsi Panowie dwaj a także Marek Grechuta, a w zasięgu głosu przystanęli Czesław Niemen z gitarą i Jerzy Grotowski.

Lubiłam także przechadzać się wzdłuż Młynówki w okolicy Mostu Groszowego, zwanego też Zielonym, albo Mostem Zakochanych (przymykam oko na szpecące go kłódki, które szybko pokryją się rdzą. Udaję, że ich nie dostrzegam.) Położona w pobliżu Mostu Crepeteria Grabówka to kolejny malowniczy punkt na mapie Opola. 



A kiedy już wędrowiec przemoknie do suchej nitki snując się uliczkami i pobrzeżem Młynówki




dobrze jest udać się do jakiejś miłej knajpki na małe co nieco. 
Moim odkryciem jest kawiarenka Lwowska, gdzie oprócz przepysznych ciastek można też czasami wieczorami posłuchać muzyki. Jest trochę oddalona od historycznego centrum, ale była na mojej trasie do hotelu. Niestety nie załapałam się na koncert w kawiarni, gdyż w dniu występu artysty uczestniczyłam w koncercie Edyty Geppert w Filharmonii Opolskiej. Bo to on był pretekstem do odwiedzenia Opola. I jedno i drugie było tych odwiedzin warte. 




sobota, 21 października 2017

Kloszard

Widuję go od kilku miesięcy. Zapewne nie zwróciłabym na niego uwagi, gdyby nie fakt, iż to co robi, tak bardzo mi nie pasuje do postrzegania osób o jego wyglądzie. Jest zaniedbany, zarośnięty, ubranie ma poszarpane, wymięte i poplamione a wygląda tak, jakby przed chwilą wyszedł z altanki śmietnikowej. Podejrzewam też, że niezbyt ładnie pachnie. Czasami siedzą razem z nim inni, podobni mu panowie, niezbyt czyści i niezbyt trzeźwi. Rozmawiają, spierają się, kłócą. Nie jest to zatem człowiek stroniący od towarzystwa. Coś jednak go wyróżnia. Najczęściej widuję go samego, siedzącego na osiedlowej ławeczce; na nosie ma okulary, na ziemi stoi ortalionowa, granatowa torba, obok niego znajduje się termos, czasami coś do jedzenia, a w rękach ma … książkę. Pogrążony w lekturze nie zważa na otoczenie, siedzi i czyta, choć podejrzewam, że tak naprawdę to go tam nie ma. Jest gdzieś daleko, w innym miejscu i czasie, z innymi ludźmi. Może błąka się po paryskich uliczkach, może bierze udział w bitwie morskiej, a może zdobywa górskie szczyty. Książki w jego rękach się zmieniają, mają inny format, objętość, kolor okładki. Tylko raz, udało mi się dojrzeć tytuł. Był to Biały kieł Jacka Londona. Jestem bardzo ciekawa historii tego człowieka i listy jego lektur, tego jak żyje i skąd ma książki, ale brakuje mi odwagi, aby do niego podejść. Często zastanawiam się, czy nie jest to ten człowiek, który kiedyś zaczepił mnie w autobusie zachęcając do lektury książki, którą niedługo później zakupiłam. Ale zawsze, gdy go widzę chciałabym też usiąść na ławce i zanurzyć się w innym świecie. I w takich chwilach naprawdę mu zazdroszczę. Choć to przecież niemądre. Ja mam dom i pracę, czyste, pachnące świeżością ubranie, pełen brzuch i poczucie bezpieczeństwa. Względnego bezpieczeństwa. I tylko permanentny brak czasu i wyrwane z życia parę godzin bezsensu przez kilka dni w tygodniu. 
Nie ośmieliłam się porozmawiać, tym bardziej nie miałam odwagi zrobić zdjęcia, wydawało mi się to niestosowne. Dlatego posłużyłam się znalezioną w necie fotografią. 
źródło zdjęcia 



niedziela, 15 października 2017

Kot Georges Simenon

Żyli więc obok siebie, ale osobno, drażniąc się nawzajem każdym gestem, każdą intonacją (Str.90)
Ten cytat doskonale oddaje klimat opowieści.
Dwoje starych ludzi mieszka w jednym domu; ona krucha, dystyngowana, właściciela kilku domów, wdowa po muzyku Opery Paryskiej, on emerytowany murarz, lubiący dobrze zjeść i od czasu do czasu zabawić się z kobietą, także wdowiec. Od kilku lat przestali ze sobą rozmawiać, porozumiewają się wyłącznie za pomocą karteczek z krótkimi komunikatami. Każde ma własny kredens i samo przygotowuje sobie posiłki i choć bacznie się obserwują, kiedy to drugie nie patrzy, to do perfekcji opanowali sztukę unikania się, tak, aby żadnej czynności nie wykonywać wspólnie, tak, aby nigdy się nie dotknąć. Skąd ta obojętność podszyta nienawiścią. Każde zna (lub wydaje mu się, że zna) doskonale myśli i niewypowiedziane słowa drugiego. Będący zarzewiem tego tragikomicznego konfliktu kot (jedyny przyjaciel Emila), czy papuga (powiernica Małgorzaty) stanowili jedynie pretekst. Narastająca od kilku lat gęsta atmosfera w domu Małgorzaty i Emila nieuchronnie prowadziła do wojny. 
Ona – żyła we własnym, nierzeczywistym świecie, który ubarwiała po swojemu. I nagle okazało się, że musi znosić mężczyznę z krwi i kości, hałaśliwego, o ciężkim chodzie, który pali cuchnące cygara i wydziela zwierzęcy zapach. (str. 90).
On – po ślubie poczuł się, jak tania siła robocza, służący, który naprawi cieknący kran, narąbie drewna, rozpali w kominku i bezszelestnie zniknie z pola widzenia.
Zachowanie dwojga staruszków jest irytujące, ile lat można tak chować urazę. Emil nie daje nawet dojść do głosu Małgorzacie. Naprawdę nie wiadomo, czy kobieta dopuściła się tego, o co oskarża ją mąż. Tylko, czy może to jeszcze mieć jakiekolwiek znaczenie.
Kot stanowi doskonałe studium dwojga ludzi, którzy choć się nienawidzą nie mogą bez siebie żyć. Z przyzwyczajenia? strachu? uzależnienia, a może jakiegoś rodzaju miłości? 
Warto poświęcić kilka godzin, aby przeczytać tę 140 stronicową mini powieść. 
Simenon potrafi doskonale zagłębić się w psychikę swych bohaterów, co można też zauważyć czytając inną mini powieści tego autora Premier
I znowu problem z kwalifikacją (literatura francuska czy belgijska; z pochodzenia Belg, pisał po francusku).
Książka przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny.


niedziela, 8 października 2017

Twój Vincent najbardziej malarski obraz, jaki oglądałam w kinie

Vincent
O filmie słyszeli pewnie już niemal wszyscy. Powstały w polsko-brytyjskiej koprodukcji film z dużymi szansami na nominacje do Oskara, w dodatku film, który nie podzieli rodzimej widowni (choć tutaj niczego nie można być pewnym), to nieczęste ostatnio wydarzenie.
Film animowany stworzony techniką malarską, co oznacza, iż gra aktorów (ucharakteryzowanych na sportretowane przez Vincenta postaci mu współczesnych) została namalowana farbami olejnymi w stylu twórczości Vincenta. 65 tysięcy obrazów namalowanych przez ponad 100 malarzy składa się na przepiękny obraz całości. Bohaterowie poruszają się wewnątrz autentycznych obrazów Vincenta; dla przykładu w kawiarni nocnej, pod rozgwieżdżonym niebem Arles, na topolowej alejce wiodącej na stare cmentarzysko Alyscamps, na żółtozłotych polach Prowansji, pod kościołem w Auvers i w wielu innych dobrze znanych wielbicielom Van Gogha
Armand Roulin syn przyjaciela Vincenta naczelnika poczty Josepha Roulin
miejscach. Obrazy ożywają na ekranie, aktorzy sprawiają wrażenie, jakby byli wciąż od nowa malowani. Oglądamy aktora, aby za chwilę oglądać jego portret, który porusza się, mówi, żyje. A wszystko nasycone barwami, pulsujące, wirujące, w ruchu, jakby malowane na naszych oczach tylko w przyspieszonym tempie. Oglądanie tego filmu to prawdziwa uczta duchowa, myślę, że nie tylko dla wielbicieli sztuki, a dla nich absolutne must see. Dla osób, które trochę znają dzieła Van Gogha dodatkową atrakcją będzie rozpoznawanie obrazów wykorzystanych w filmie, a dla podróżników odnajdywanie namalowanych przez Vincenta widoków Prowansji. 
Co do warstwy fabularnej ta jest zdecydowanie słabsza. Malarz został przedstawiony dość jednowymiarowo, jako; wrażliwy, subtelny, zalękniony, introwertyk, niezwykle osamotniony. Zupełnie pominięto te cechy malarza, które charakteryzują jego osobę w powszechnym odbiorze; furiata, awanturnika, pijaka, bywalca burdeli. Rozumiem motyw działania pomysłodawców, skupienie się na człowieku i jego dramacie niezrozumienia przez otoczenie, ale jednak taki obraz jest nie do końca prawdziwy. Tylko, myślę, że pomysłodawcom nie o to tutaj chodziło. Nie o

Armand w kawiarni nocą w Arles
tworzenie psychologicznego portretu Vincenta, a raczej złożenie hołdu malarzowi poprzez ożywienie jego twórczości, zaciekawienie osobą twórcy, ocieplenie funkcjonującego w świadomości powszechnej obrazu szaleńca, obrazu także nieprawdziwego, bo Vincent to przecież postać dużo bardziej złożona i wymykająca się prostym etykietom. Ponadto pomysłodawcy filmu chcieli skupić się na próbie wyjaśnienia zagadkowej śmierci malarza, dlatego fabuła opiera się na detektywistycznej historii poszukiwania adresata ostatniego listu Vincenta przez Armanda Roulin. Rzecz dzieje się dwa lata po śmierci Vincenta. Młody człowiek początkowo nie darzy sympatią nieżyjącego malarza (jak większość mieszkańców miasteczka uważa go za wariata i dziwaka, niezasługującego na szacunek), zostaje jednak przekonany przez ojca, aby spełnić ostatnią wolę Vincenta. Udaje się na poszukiwanie; najpierw Theo, potem doktora Gacheta, a w końcu Jo Van Gogh. Spotykając się z ludźmi, którzy znali malarza próbuje wyjaśnić zagadkę tajemniczej, samobójczej (?) śmierci artysty. Tyle, że poznając kolejne hipotezy wcale nie przybliża się do rozwiązania zagadki. Niemniej każda z przedstawionych hipotez wydaje się prawdopodobna i do nas należy, w którą uwierzymy.
Adeline Ravoux
Jak wspomniałam fabuła jest dosyć prosta, co pozwala w pełni skupić się na warstwie wizualnej filmu. Osoby zaznajomione z biografią malarza nie dowiedziały się z filmu niczego nowego, jednak dla osób, które nazwisko malarza kojarzą jedynie ze słonecznikami, gwieździstą nocą i obciętym uchem będzie to okazja do lepszego poznania jego historii.
Wśród aktorów wystąpił w roli tytułowej jedyny Polak w obsadzie Robert Gularczyk. Kolejne polskie akcenty to reżyser Dorota Kobiela (we współpracy z Hugh Welchman). Ta dwójka wraz z Jackiem Dehnelem są twórcami scenariusza. Należy także wspomnieć przepięknie harmonizującą z opowiadaną historią muzykę Clinta Mansella. 
O ile staram się nie używać określenia magiczny, które uważam za nadużywane w blogosferze, tak tym razem zrobię wyjątek. Twój Vincent jest dla mnie obrazem magicznym, a jego magię może oddać w pełni jedynie duży ekran kinowy. Ogromna (tytaniczna) praca twórców (artystów) przyniosła wspaniały efekt. 
Gorąco polecam, zwłaszcza, iż ze zdziwieniem zauważyłam, że drugiego dnia emisji sala kinowa w sobotę wypełniona była jedynie w około 30 procentach. Za mała reklama, czy też etykieta filmu animacyjnego? 
Zwiastun filmu

Poniżej jak zmieniał się wizerunek aktora grającego Josepha Roulin na potrzeby filmu

Powiązane wpisy - Listy Vincenta do brata
Lektury Van Gogha - cz.1  (czyli co czytał i myślał na temat książek)
Lektury Van Gogha - cz. 2
Kobiety w życiu Van Gogha
Biografia I. Stone Pasja życia
W Muzeum Van Gogha w Amsterdamie
Śladami Van Gogha w Arles

Polecam też publikowane w Płaszczu zabójcy przez Piotra fragmenty listów Vincenta 

poniedziałek, 2 października 2017

Kapelusz cały w czereśniach Oriana Fallaci

Wydawnictwo literackie, wydanie pierwsze, rok 2012.
Kapelusz cały w czereśniach to wielopokoleniowa saga rodu Fallacich oraz wszystkich przodków ze strony matki, których geny dały życie i ukształtowały autorkę. Saga obejmuje okres od 1773 roku do dnia samobójczej śmierci prababki Oriany - Anastazji w 1889 rok, choć opowiadana historia wykracza poza sztywne ramy czasowe i momentami zazębia się ze zdarzeniami współczesnymi. Historia zaczyna się od wspomnienia przedmiotów znalezionych w przekazywanej z pokolenia na pokolenie skrzyni posagowej zawierającej najcenniejsze rodzinne pamiątki, a należącej do spalonej na stosie Ildebrandy. To owe pamiątki, albo raczej ich wspomnienie (bowiem sama skrzynia zaginęła w 1944 r. podczas działań wojennych) stanowią asumpt to poszukiwań w kronikach, dokumentach, księgach parafialnych, prasie sprzed wieków i coraz bardziej szwankującej pamięci najbliższych historii praszczurzyc i praszczurów. Oriana w niezwykle ciekawy sposób opowiada historię swych krewnych twierdząc, iż sama doskonale pamięta pewne zdarzenia z przeszłości, tak jakby była po części każdym ze swoich wcześniejszych wcieleń, tak jakby uczestniczyła w tych bolesnych i wzniosłych wydarzeniach, w których przyszło im brać udział. Przeczytawszy książkę doszłam do wniosku, że historia mojego kraju, mimo jej powikłania i wielu bolesnych kart, nie była aż tak skomplikowana i pokręcona, jak historia Włoch. Dziesiątki władających oddzielnie państewek włoskich, napadających na siebie nawzajem i napadanych przez obcych agresorów, ciągłe najazdy, powstania, rewolucje, zamieszki, bitwy, wojny, tumulty, wzajemne mordowanie się i zamykanie w więzieniach. Początek historii rodu wywodzi się od Carla Fallaci, młodego rolnika, wyjątkowo jak na koniec XVIII wieku wykształconego, bo potrafiącego czytać i pisać. Carlo miał ambicje zmienić swoje życie, uciec od ciasnych poglądów bogobojnych rodziców do Ameryki, poznać inny świat i rozpocząć nowe życie. Niestety splot okoliczności sprawił, iż chłopak pozostał w rodzinnej wiosce Panzano i związał swe dzieje z Cateriną, dziewczyną równie wyjątkową. Caterina szła pod prąd swoim czasom, jako wnuczka Ildebrandy nienawidziła księży i religii, zgodziła się oddać swoją rękę tylko takiemu człowiekowi, który nauczy ją czytać i pisać. 
Pisarka dokonała olbrzymiej pracy w poszukiwaniu źródeł dla odtworzenia historii rodu. Zbieranie materiałów oraz pisanie sagi, będącej rodzajem autobiografii zajęło jej dziesięć lat. Historia każdego z przodków osadzona jest w historii miasta/ państwa. Każda obejmuje rys historyczny, społeczny i obyczajowy, otoczenie, w którym żyli przodkowie pisarki nabiera kolorytu w taki sposób, że przenosi kilka wieków wstecz: na wybrzeża morskie, gdzie mieszkają ofiary pirackich napaści, na pokłady statków, na których jedni drugim gotują haniebny los niewolników, do miasteczek, w których purytańskie obyczaje skazują ludzi niepokornych na tułaczkę i poniewierkę, w sam środek bitew i rozlewu krwi, czy wreszcie na drugi kontynent, gdzie dogasa wojna północy z południem, a Indianie skalpują poszukiwaczy złota. 
Każda z historii mogłaby dostarczyć materiału na odrębną opowieść i z wszystkich tych opowiadań trudno byłoby wybrać najciekawszą. Bo jak porównać los Francesco, którego ojca porwali algierscy piraci robiąc zeń niewolnika, który odbył morderczą służbę na statku, aby stać się żeglarzem, a następnie stracił czterech synów, z losem rzeźbiarza Giobatty, uczestnika krwawych bitew, z losem nieślubnego dziecka polskiego bojownika walk o niepodległość. Tak, bo w żyłach Oriany płynęła też domieszka polskiej krwi. Stanisław, który nie dowiedział się o posiadaniu córki był prapradziadkiem Oriany. 
Historia przodków przeplata się z historią Włoch za czasów Napoleona, Garibaldiego, Wiktora Emanuela II. Przyznam, iż szczegółowość opisu owego historycznego tła, wielość nazwisk, potyczek, zdarzeń (istotnych dla ich uczestników, ale już mniej ważnych dla potomnych) nadawała realizmu opisu, ale momentami powodowała zmęczenie czasami bezowocną próbą przyswojenia informacji. Trud przebrnięcia przez te meandry opisów został wynagrodzony czytelnikowi odtworzeniem klimatu czasów, w jakich żyła Oriana w wszystkich swych wcześniejszych wcieleniach.
Autorka szczególną estymą darzy swoją prababkę Anastazję. Była ona nieślubnym dzieckiem Stanisława i Marguerite. Na jej życiorysie zaważył fakt, iż była osobą, która formalnie nie istniała, gdyż jako nieślubne dziecko musiała żyć w ukryciu. Jako młodziutka baletnica powiela historię swojej matki; ona także w ukryciu rodzi nieślubne dziecko i podrzuca je do przytułku (po latach odzyska córkę i będzie próbowała zrekompensować małej stracony czas). Następnie płynie do Ameryki, gdzie po wielu perypetiach (między innymi uniknięciu losu piątej żony Mormona, czy po napadzie Indian na wiozący ją dyliżans) prowadzi dom publiczny, zbiwszy majątek wraca do Włoch odzyskać córkę, stracić fortunę oraz zobowiązać kochanka do poślubienia przyszłej babki Oriany. Historie przodków Oriany aż proszą się o sfilmowanie. 
W opowieści zachwyca także opis drobiazgów, które dało tło opowieści, jak np. opis podróży Anastazji z Turynu, do Ceseny, dokąd ciężarna kobieta jechała urodzić swe nieślubne dziecko, z dala od wścibskich oczu znajomych.
Z Turynu do Ceseny można było dojechać bardzo dobrym pociągiem, który wyruszał o siódmej czterdzieści pięć rano. Przez Asti-Alleksandrię-Piacenzę-Parmę_Reggio_Emilię docierał o drugiej czterdzieści po południu do Bolonii, tutaj trzeba było przesiąść się do pociągu jadącego przez Imolę- Faenzę-Forli-Cesenę do Rimini, i docierało się do celu o szóstej po południu. Komfortowe były … wagony pierwszej klasy, wybudowane na wzór pociągów Bitish Railways. Bardzo eleganckie. W każdym przedziale, odizolowanym od innych, bo dostępnym tylko z zewnątrz, znajdowały się cztery miękkie czerwone fotele z podgłówkami, ozdobionymi brukselską koronką. Przed każdym fotelem stoliczek z dzbankiem świeżej wody, szklankami i serwetką. Na wykładzinie w stylu Aubusson szkandela z gorącą wodą, aby złagodzić zimno, i błyszcząca mosiężna spluwaczka. Na ścianach wyszukana mahoniowa boazeria. U sufitu żyrandol. W oknach muślinowe firanki. (str. 588). 
Jedyne uwagi, jakie mam do książki tyczą się wydawcy. Po pierwsze książka liczy ponad osiemset stron, co czyni ją szalenie nieporęczną w czytaniu. Trudno zabrać ją w podróż, jest ciężka i mdleją ręce od jej trzymania. Po drugie zabrakło mi rozpisania rodowodu – drzewa genealogicznego. Z posłowia wynika, iż w oryginale znajduje się rodowód rodu Fallacich. Liczne odniesienia w treści do wątków pobocznych mogły sprawić, iż poszczególne gałęzie rodu trochę się rozjechały.

Polecam lekturę.
Przeczytana w ramach stosikowego losowania u Anny.