Francuska kawiarenka literacka

wtorek, 28 lutego 2012

Twarz mężczyzny Marii Kuncewiczowej, czyli kilka słów o dojrzewaniu do macierzyństwa i nie tylko

Twarz mężczyzny to zbiór trzech opowiadań oraz dwóch nowelek (220 stron).
W skład zbioru wchodzi stanowiące debiut literacki Przymierze z dzieckiem. Wydany w 1927 roku utwór wywołał skandal z powodu poruszenia - stanowiącego do tej pory tabu - tematu ciąży i porodu oraz trudnego okresu rodzenia się uczuć macierzyńskich. Do tej pory ciąża określana mianem stanu błogosławionego, tak też była traktowana, jako najszczęśliwszy okres w życiu kobiety, a miłość macierzyńska pojawiała się jeśli nie w okresie prenatalnym, to najpóźniej wraz z pierwszym krzykiem dziecięcia. Tymczasem Kuncewiczowa przelała na papier własne doświadczenia pokazując, iż uczucia macierzyńskie rodzą się czasami w większym bólu niż dziecko i nie każda kobieta stworzona jest do rodzenia dzieci.
Dobrze jest poprzedzić lekturę Przymierza lekturą Twarzy mężczyzny. Bohaterką obu opowiastek jest Tereska. W pierwszym opowiadaniu poznajemy nieco egzaltowanego podlotka, który odkrywa swoją seksualność i którego zainteresowania zaczynają i kończą się na chłopcach, miłosnych wzdychaniach i podobaniu się. Typowa nastolatka, tyle, że sprzed wieku.
„Terenia popadła w ciężkie wątpliwości. Czy jej nogi całkiem są jak należy? Czy ramiona mają tę długość i przepisową rozpiętość? Czy nie za szerokie są dłonie? I czy w tych wszystkich wiązaniach i płaskich miejscach nie przywarowało ziarno brzydoty, grożące lada moment rozrostem… Ustawiała tak lustra, aby od razu móc widzieć i piersi i profil…”
W drugim opowiadaniu Tereska jest już mężatką. Nadal jest pustą, głupiutką kobietką, która interesuje się wyłącznie strojami, bywaniem w kawiarniach i na dansingach. Kiedy zachodzi w ciążę oczekuje wybuchu uczuć nieziemskich, tymczasem zamiast fajerwerków, eksplozji radości i szczęścia, pojawiają się obrzęknięte nogi, bolesne piersi, ociężałość i zmęczenie. „Długie miesiące rządziło się w niej cudze życie”.
Poród opisany jest niemal, jako apokalipsa, koniec świata. Dla osoby beztroskiej i skoncentrowanej wyłącznie na sobie był to koniec świata.
„Kiedy zdyszana na śmierć zaszczuta do plugawego obłędu, potworna i ślepa ze strachu, chciała spłynąć z łoża tortur na kształt strumienia, co bez pamięci pada w przepaść – wychynęły z brzasku żelazne paszczęki, kleszcze złowrogie i opasłe butle jodyny.. Tłuszcza oprawców przywarowała w ciszy, by na dane hasło dziesiątkiem zębów szarpnąć łono i rozedrzeć je na dymiące ochłapy…”
Czyż nie brzmi, jak opis średniowiecznych tortur?
Instynkt macierzyński nie pojawia się także, kiedy na świat przechodzi strzyga, ssak, nowy twór. Dziecko sprowadziło Tereskę do roli karmicielki, opiekunki, niewolnicy, tymczasem ona chce być kobietą, kochanką, człowiekiem. Długi czas po porodzie Tereska nie nadaje dziecku imienia, jest ono tylko żarłocznym ssakiem, krzykiem/wrzaskiem z kosza, prześladowcą.
"Teraz ciało matki było zahukane, do cna wyzute z pewności siebie, całe nasiąknięte jeszcze pamięcią o ranach. […] Piersi ciążyły i rozpierały stanik. Prześliczne piersi, stokrotki wdzięczne – tak upragnione oczom i ustom mężczyzny, tak beztroskie – piersi Teresy stały się łupem ssaka. Wiadomo było, że kiedy wrzask z kosza bucha szczególnie natarczywy, trzeba ująć w dłonie różowe czarki i pozwolić wargom żarłoka, by niezdarnie szarpały to, co nie zaznało innego dotknięcia prócz pieszczoty. Zresztą nowe to już były piersi – nie te sny opalowe, ledwie znaczne wśród falistości ramion; raczej krzyczące magnolie, nalane pychą i mlekiem. Wszystkie suknie zostały poszerzone i Teresa – ze śmiercią w duszy – obnosiła po świecie nienawistny przepych swego ciała."
Akceptacja przychodzi dopiero wówczas, kiedy dziecko nie potrzebuje już tak intensywnej opieki matki, wówczas Teresa nawiązuje przymierze. Tylko pojawia się pytanie. Z nim? Czy z sobą samą? Czy to narodziny uczucia, czy odzyskanie panowania nad własnym życiem powoduje to przymierze?
Dawno już nie czytało mi się książki z tak mieszanymi uczuciami. W szerokiej gamie tychże na pierwsze miejsce wychodziły zachwyt i utrudzenie.
Pierwsze wrażenia z lektury to język. Poetycko-metaforyczny. Przywodzi na myśl inne dziedziny sztuki. Gdybym miała zobrazować opowiadania wybrałabym któryś z obrazów Alfreda Muchy.
… Któregoś ranka w lipcu było tak prawdziwe, że czuła na piersiach, na ustach twarde i gorące dotyki. Zamknęła oczy – a wtedy Ono legło na niej, całe włochate i lśniące, jak nieziemski zwierz. Gęsta słodycz zalepiła usta, nie chciało się śliny połykać, a kolana drżały coraz słabsze i słabsze. …
To było o słońcu.
We wstępie czytam, że nadmierne metaforyzowanie zarzucali młodej debiutantce Irena Krzywicka i Antoni Słonimski. A Zofia Nałkowska – stwierdziła – „Pisarz musi mieć z czego wyrastać. Jeśli autor debiutuje jako artysta bez nadmiarów, natomiast z aptekarską wagą, należy się spodziewać, że jego styl dojrzały będzie scenografią”.
Zdecydowanie podpisuję się pod tą opinią. Nadmiar metafor powoduje, iż to, co początkowo zachwyca, z czasem zaczyna męczyć.
Najpierw smakowałam te literackie porównania, delektowałam się nimi. Taki np. zwrot „Wydaje mi się wtedy, że nie ma rzeczy, której bym nie nauczył… [kobiety]. Nawet milczenia w osiemnastu językach” powalił mnie na kolana.
Czy też „W październiku Bóg pokarał drzewa nagością za ich pychę sierpniową”.
Jednak w miarę czytania zagęszczenie metafor powoduje przesyt i zaczyna nużyć. Zgodnie z powiedzeniem, co za dużo to nie zdrowo. Poza nadmiarem metafor jest tu sporo egzaltacji.
Przez dwieście dwadzieścia stron lektury brnę cały tydzień. Równocześnie pochłaniając Królową Margot Dumasa (496 str.).
Jest jednak w tym języku, w tej poetyce coś co wciąga, nawet pomimo znużenia, coś, co daje obietnicę dobrych kolejnych utworów, utworów, w których mam nadzieję autorka przyjmie krytyczne rady kolegów po piórze i zapanuje równowaga pomiędzy ozdobnikami a poetyką.
Naprawdę bardzo jestem ciekawa, jak sprawa przedstawia się w dojrzalszych dziełach pisarki.
Kolejna sprawa to postać bohaterki. Z jednej strony pięknie odmalowane, pogłębione studium psychologiczne, z drugiej taż właśnie bohaterka szalenie mnie irytuje swoją powierzchownością. No bo niby oczytana, niby bywalczyni teatru, a jednak to przedkładanie swojego wyglądu i swoich przyjemności nade wszystko jakoś nie zjednuje mojej sympatii.
Nowatorstwo tematu - na pewno miało duże znaczenie w momencie wydania, świadczyło o odwadze i pewnym pójściu pod prąd. Wywołało ono oburzenie i falę listów protestacyjnych do publikującego Przymierze z dzieckiem kobiecego czasopisma „Bluszcz”. Dzisiaj temat nie wywoła takich emocji, zwłaszcza, kiedy o depresji poporodowej wiedzą już prawie wszyscy, a kobieta bezdzietna (z wyboru) nie jest wytykana palcami, jako egoistka i dziwadło.
Dla mnie zbiór opowiadań, jak na debiut jest całkiem niezły. Jednak czytanie go, jako lekturę pierwszego kontaktu jest ryzykowne, gdyż to co we mnie wywoływało mieszane uczucia innych może zniechęcić do dalszej znajomości z pisarką. Polecałam na kolejną lekturę.
Osobiście jestem bardzo ciekawa Dwóch księżyców. Oglądałam ekranizację i chętnie sięgnę po książkę.
Dziękuję Lirael za pomysł, bo zapewne gdyby nie ona nie przypomniałabym sobie o tej autorce.
Iza podesłała link do wypowiedzi współczesnej matki, której słowa brzmią bardzo podobnie do wypowiedzi Tereski choć mniej metaforycznie, a którą zapewne wszyscy znacie choćby z piosenki A jak powiem sobie dość. I jeśli nie dziwiły w ustach młodej mężatki z lat trzydziestych to w ustach gwiazdki pop brzmią jak kolejny chwyt marketingowy; nie ważne co piszą, ważne aby pisali.

niedziela, 26 lutego 2012

Madonna wśród skał. Nocne zwiedzanie- czyli o kolejnym marzeniu


Tekst powstał w maju zeszłego roku, kiedy w wielu miastach Polski miała miejsce Nocy Muzeów, podczas której wiele przybytków sztuki otwiera swe podwoje dla zwiedzających w późnych godzinach wieczornych i wczesnych godzinach nocnych. Niewątpliwie jest to wspaniała inicjatywa i niepowtarzalna możliwość odwiedzin w Muzeum w innej niż za dnia atmosferze. Do tej pory nie miałam okazji uczestniczyć w tym wydarzeniu, więc być może nie powinnam się wypowiadać na ten temat nie znany mi z autopsji.

Jednak czytając chociażby relacje internetowe, czy słuchając znajomych mogę wyobrazi sobie horror związany z tłumami odwiedzających, którzy pojawiać się będą traktując swą obecność w takim miejscu, bardziej jako wydarzenie towarzysko-kulturalne, na którym wypada być, niż jako niepowtarzalną szansę odbioru sztuki w innym, nieznanym większości otoczeniu. Ale może się mylę.

Przewrotnie zatem napiszę o muzeum, które odwiedzić nocą i to odwiedzić w towarzystwie jedynie li tylko przewodnika, byłoby moim marzeniem. Móc w atmosferze nocy, z towarzyszeniem aury tajemniczości i intymności zaszyć się w salach Wielkiej Galerii byłoby pięknym i niezapomnianym doświadczeniem. Tym wymarzonym do nocnych odwiedzin miejscem jest dla mnie paryski Luwr.

Pisałam już, iż z paryskich muzeów moim ulubionym jest Muzeum Orsay. Świątynia sztuki impresjonistów króluje jednak w moim sercu wyłącznie w świetle dziennym. Jej dzieła tak pełne świetlistości, pasteli, jasności i radości należałoby oglądać za dnia. Poza tym sam budynek dawnego dworca kolejowego jakkolwiek ciekawy za dnia, pozbawiony jest tego uroku tajemnicy, jaki posiada dawny pałac królewski.

Znalezienie się w pozbawionych tłumów salach Wielkiej Galerii byłoby spełnieniem marzenia o nocnym spotkaniu z dziełami mistrzów.

Wielka Galeria jest tak bogata w cudowne dzieła sztuki, że samo tylko jej odwiedzenie zajęłoby z pół nocy.

Nie będę tu opisywać poszczególnych dzieł, bo nikt nie dotrwałby do połowy wpisu. Skupię się dzisiaj nad jednym tylko.

Leonardo da Vinci był geniuszem, nie ulega to dyskusji. I choć moją miłością wśród renesansowych geniuszy obdarzyłam Michała Anioła i jego dzieła, to pozostaję pod urokiem dzieł mistrza z Vinci i pod wrażeniem jego wszechstronności.

Jednym z moich ulubionych, aczkolwiek nie jedynym, dziełem Leonardo jest „Madonna w grocie”, zwana też „Madonną wśród skał” albo „Madonną z Dzieciątkiem, małym św. Janem i aniołem”.

Jedną z wersji historii obrazu stanowi, ta zgodnie z którą, obraz jako środkowa część tryptyku zamówiony został do ołtarza kościoła San Francesco w Mediolanie. Nie został on jednak odebrany przez zamawiające je Bractwo Niepokalanego Poczęcia, co dało podstawę do snucia sekretnych teorii o zaszyfrowanej treści dzieła przez Dana Browna w „Kodzie Leonarda da Vinci”. Najprawdopodobniej, jeśli nie wiadomo, o co chodzi, to chodzi o pieniądze. Konflikt powstały na tle finansowym pomiędzy odbiorcami części dzieła doprowadził do zerwania umowy. Obraz trafił do protektora artysty Lodovico Sforca, księcia Mediolanu, zwanego (od ciemnej karnacji Maurem) Il Moro. Ten podarował go arcyksięciu Maksymilianowi Habsburgowi, aby następnie trafić do Francji wraz z wnuczką tego władcy Eleonorą (drugą żoną Franciszka I Walezjusza). Nie pierwszy to w historii przypadek, kiedy działo odbywa dalekie podróże (od Mediolanu, poprzez Święte Cesarstwo Narodu Niemieckiego do Paryża). Są też inne wersje historii obrazu tłumaczące przyczyny znalezienia się dzieła we Francji.
Różne podaje się też genezy powstania repliki dzieła. Została ona namalowana przez ucznia Leonarda, a mistrz odcisnął na niej jedynie swoje piętno w postaci paru szczegółów. Replika znajduje się w Londynie w National Galery i choć zbliżona w treści, to jednak nie dorównuje oryginałowi.

Centralną postacią obrazu jest Madonna obejmująca jedną ręką małego Jana i unosząca opiekuńczo rękę nad swoim synem. Jezus błogosławi małemu Janowi Chrzcicielowi, a anioł Ariel unosi dłoń w tajemniczym geście nad głową Jezusa. Jan Chrzciciel unosi dłonie w geście modlitwy. To jedna interpretacja. Dokonując wcześniejszego wpisu podałam, iż to Jezus się modli, a Św. Jan mu błogosławi. Zostałam poprawiona przez jedną z blogerek. Tymczasem dzisiaj u Łysiaka (Malarstwo białego człowieka) czytam, iż są dwie interpretacje obrazu, a znawcy spierają się o to, który z tłuściutkich chłopczyków jest Jezusem, a który Janem Chrzcicielem. A zatem kolejna tajemnica związana z obrazem. Postacie otacza ciemność, ponure wnętrze skalnej groty. Jedynie na twarze, dłonie i nagie ciałka dziatek pada światło, które wydobywa ich z mroku. Panująca wewnątrz groty ciemność ma wyobrażać zło, które rozprasza obecność świętych. Obraz jest w tym charakterystycznym dla okresu renesansu lekkim zamgleniu. Twarzy Madonny nadał Leonardo anielski wyraz. Jest ta Madonna z jednej strony bardziej ludzka niż boska, poprzez skromne szaty i otoczenie, w jakim się znajduje, ale z drugiej strony jej anielsko piękna twarz nadaje jej znamion boskości. Mówi się, iż twarz madonny na obrazie Leonarda jest zapowiedzią pięknych Madonn Rafaela.

Moim zdaniem twarze madonn na obrazach wczesnorenesansowych twórców mają równie cudowne oblicza, nawet jeśli ich malarze nie dorównywali geniuszem Leonardo.

Grota przedstawiona na obrazie nadaje otoczeniu realnych kształtów (poprzez szczegółowe przedstawienie skał,wody i roślinności), jednak klimat całości robi wrażenie nieziemskie i tajemnicze.

Czy wyobrażacie sobie, jak nieziemsko byłoby móc kontemplować ten obraz wiszący po prawej stronie, zaledwie kilkanaście metrów od wejścia do Wielkiej Galerii. W przyćmionym dyskretnym świetle punktowym, które jeszcze bardziej pozwoliłoby wydobyć na powierzchnię obecność świętych. Można by zapomnieć o całym świecie znajdującym się na zewnątrz.

Twierdzenia Dana Browna o symbolicznej wymowie dzieła nie są tak do końca pozbawione racji. Jest tu bowiem zapowiedz przyszłego cierpienia dzieciątka i obawa matki o los jej syna, który to los przepowiada jej gest Ariela, jeśli przyjąć interpretację zgodnie z którą to Jezus udziela błogosławieństwa, a Ariel trzyma nad jego głową rękę wskazując na Św. Jana.
Jest w tym dziele jakiś mistycyzm.

No i wreszcie takie tet a tet z arcydziełem byłoby jak możliwość zajrzenia w oczy samemu Leonardo.
Zdjęcia: 1. Moje z Luwru, kolejne z internetu; 2. Madonna w grocie Luwr, 3. fragment paryskiego obrazu - Ariel z Jezusem a może ze Św. Janem, 4. Madonna w grocie londyńska

sobota, 25 lutego 2012

Moja wojna trzydziestoletnia, czyli Magdalena Samozwaniec satyrą w dulszczyznę

"Każdy walczy, czym może, jeden bronią palna, drugi szpilkami i szpileczkami. Przyznaje się więc szczerze, że z kołtuństwem, drobnomieszczaństwem, "babstwem" i przesadami walczyłam bardzo po kobiecemu. Raz targałam kawiarnianą paniusię za utlenione kudełki, innej dawałam tylko kuksańca w bok, a znów którejś robiłam bolesny zastrzyk cieniutka igiełką ... pod samo zebro."

Jest to zbiór humorystycznych felietonów, groteskowych opowiadań i świetna parodia najbardziej ckliwego romansu Mniszkówny.
Cięty język, zmysł obserwacji, talent satyryka, błyskotliwe pomysły wszystko to można znaleźć w Mojej wojnie trzydziestoletniej. Wysłuchałam audiobooka w znakomitej interpretacji pani Ireny Kwiatkowskiej. Połączenie dwóch talentów satyryka i komika daje wspaniały rezultat.
Felietoniki to perełki krótkiej formy, w których Madzia ostrzy pazurki na nonsensowne zachowania paniuś i panów z wyższych sfer, wyśmiewa dulszczyznę, snobizm, krytykanctwo.
Najbardziej jednak podobała mi się parodia Trędowatej "Na ustach grzechu". Absurdalna historia miłości Steńki i hrabicza Zenona nawet na najbardziej marsowym obliczu jest w stanie wywołać uśmiech, jeśli już nie wybuchy śmiechu.
A oto kilka przykładów;
"Mówiąc to, jak spłoszone dziecko, przytulił głowę do dwojga wytwornych wiązadeł jej kolan".
"Na ustach jej, niby dziki tygrys na piaszczystych pustyniach Sahary, usiadły palące się wargi Zenona".
"Milcz! – wydarła ze spienionych warg hrabina – jeżeli nie chcesz, bym wyszła wobec ciebie ze złoconych ram mego dobrego wychowania..."
"Steńka jak pijana zatoczyła się w krąg raz i drugi, przeglądnęła lapidarnie bogate albumy widokówek, po czym pomieszana zmysłowo rzuciła się przez otwarte drzwi w ogród i popędziła jak strzała w stronę domu".
"Mówiąc to dzikim półtonem, padła mu do nóg, wijąc się wkoło nich w jakichś rytmicznych podrygach i prysiudach zawrotnych, z których znać było, że pradziad jej był atamanem kozackim i że w niej płynie dzika, nieokiełznana krew stepowych dzieci".
"Ale Steńka wciąż jeszcze nosiła w łonie mózgu wytworną podobiznę Zenona".
"Oczami rozcałowując jej warg poziomki…"
Książka jest idealną pozycją dla wielbicieli talentu Magdaleny Samozwaniec, opowiadań satyrycznych, purnonsensów, parodii.
Nie jest to mój ulubiony gatunek literacki, ale czytało (słuchało się z dużą przyjemnością i uśmiechem na twarzy).

Moja ocena książki 4/6 (a dla pani Kwiatkowskiej 6/6)
Zdjęcie- plakat spektaklu na podstawie parodii Na ustach grzechu - z internetu.

czwartek, 23 lutego 2012

Bal manekinów - sztuka Brunona Jasieńskiego

Dawno, dawno temu obejrzałam w Teatrze Telewizji Spektakl Bal manekinów. Zrobił on na mnie tak duże wrażenie, iż latami poszukiwałam tekstu sztuki w różnych bibliotekach. Bezskutecznie. Kiedy już prawie zapomniałam o swoich poszukiwaniach przeczytałam u J.Szern o jej zainteresowaniu twórczością Jasieńskiego. Od niej też otrzymałam namiar na stronę, na której odnalazłam tekst Balu manekinów.
Tekst "Balu manekinów" pełen jest ironii, groteski i fantastyki.
Odbywają się dwa bale. Bal ludzi z wyższych sfer i bal manekinów. Główny bohater, Paul Ribandel- Leader związków zawodowych, w pogoni za atrakcyjną „kobietą”(manekinem), myli miejsce karnawałowego balu. Zamiast na bal paryskich elit, trafia na bal manekinów.
Za omyłkę Ribandel płaci głową... którą przywłaszcza sobie jeden z manekinów. Fałszywy Ribandel udaje się na bal, na który zmierzał prawdziwy Ribandel, aby tam poznać, jak bawią się ludzie. Wzięty za prawdziwego Leadera powitany zostaje z wielką radością, gdyż jest przedstawicielem tej siły, z którą należy się liczy, siły która staje się kartą przetargową w walce pomiędzy konkurującymi fabrykantami. Kierowane logiką postępowanie fałszywego Leadera doprowadza do groteskowego finału.
Dwa bale, jeden z okrutnymi manekinami bez głów, które dla zachowania bezpieczeństwa pozbawiają głowy intruza, drugi prawdziwy z ludźmi bez serc i bez zasad, którzy dla własnych korzyści gotowi sprzedać żonę, córkę, a nawet samego siebie. Dwa światy, odległe od siebie, a tak bliskie. Manekiny - świat sztuczny i smutny, a jednocześnie tajemniczy. Ludzie - świat pełen blasku i blichtru, a jednocześnie bez-radosnej radości.
Świat manekinów pozornie wydaje się bardziej ludzki od świata ludzi. Jednak i ten świat zautomatyzowanych istot rządzący się logiką nie stanowi alternatywy. I tu i tam brak uczuć.
Przeczytałam i dałam się uwieść słowom i rytmowi tanga, które pobrzmiewa w tle sztuki.
(...)Salon jednego z pierwszorzędnych domów mody w Paryżu. Słychać przytłumione dźwięki jazz-bandu: tango. Na scenie — tańczące pary męskich i damskich manekinów.
Cóż to za rozkosz poruszać się, krążyć w tańcu, upajać się ruchem. Czy można wymyślić większą mękę niż ta, gdy się zmusza kogoś, aby jak kamień trwał nieruchomo przez lata całe. Tylko ludzie zdolni są do takiego okrucieństwa. Doprawdy, dziwię się sobie, że nie oduczyłam się w ogóle przestawiać nogi. W ciągu tych długich miesięcy absolutnej nieruchomości nieraz, już wydawało mi się, że wrosłam na zawsze w podłogę, że nigdy już nie potrafię się od niej oderwać. Za jedną taką noc, jak dzisiejsza, gotowa byłam oddać resztę swego życia. Poruszać się. Zmieniać miejsce w przestrzeni! Czuć słodkie zmęczenie w stawach rąk i nóg! Zginać je, rozginać! Czyż może być większe szczęście? Nie, nie chcę myśleć o tym, że ta noc przejdzie i o świcie znów trzeba będzie się zmienić w nieruchomą kukłę. Na samą myśl o tym wydaje mi się, że oszaleje. (…)

I chociaż być może zamysłem autora były treści bardziej ideowe (propagandowe) niż uniwersalne to dla mnie sztuka ma przesłanie dużo ogólniejsze, niż tylko krytyka burżuazyjnego społeczeństwa. Zresztą, kiedy odczytuje się tekst sztuki przez pryzmat dzisiejszej rzeczywistości nabiera ona innego, szerszego wymiaru.
Moja ocena 5/6
Zdjęcie - plakat spektaklu teatralnego z 1989 r.Teatr Słowackiego w Krakowie

wtorek, 21 lutego 2012

Stosik styczniowo-lutowy

W styczniu z powodu chaosu, jaki się wkradł w moje czytanie odstąpiłam od publikacji stosiku. Jakoś stresuje mnie zamieszczanie stosików, co do których po miesiącu nie mogę powiedzieć veni, vidi, vici, a co najwyżej kupiłam, postawiłam i czeka na mnie. Jednak ponieważ stosik rośnie i rośnie, obawiam się, że gdybym chciała czekać, aż realnym stanie się pochłonięcie go w ciągu miesiąca to nigdy bym nie mogła zamieścić. A wiem, że stosiki są tym, co my książkożercy najbardziej lubimy podglądać u koleżanek i kolegów.

Zanim wymienię pozyskane ostatnio tytuły krótkie podsumowanie.
Ze wstydem przyznaję, iż w styczniu poległam na froncie czytelniczym;


Zaplanowane i tylko w niewielkiej części zrealizowane:
1. Erich Maria Remerque - Dom marzeń - zaczęłam czytać, ale napatoczyło się Quo vadis (recenzja tutaj)i musiałam oddać do biblioteki,
2. Georges Vigarello Historia urody - podczytuję, ale powolutku.
3. Józef, Ignacy Kraszewski Biały Książę przeczytane w lutym recenzja tutaj
4. Magda Szabo- Świniobicie - przeczytana- recenzja tutaj,
5. Emil Zola Pieniądz - przeczytane, ale dopiero w lutym - recenzja tutaj,
6. Magdalena Samozwaniec Maria i Magdalena - przeczytana, recenzja tutaj,
7. Rita Monaldi i Franceso Sordi Imprimatur przeczytane dopiero w lutym, recenzja tutaj, ale w zamian przeczytałam Nad Niemnem (recenzja wkrótce),
8. Jacek Dehnel Rubryki strat i zysków (poezja)- przeczytałam kilka wierszy (ale dla poezji potrzebuję nastroju)
9. Bruno Jasieński Bal manekinów. przeczytałam- recenzja wkrótce.
Ponadto wysłuchałam audiobooka Anna Karenina Anna Karenina (recenzja tutaj)

A teraz nowe nabytki, które mam zamiar przeczytać/ przejrzeć do świąt wielkanocnych, ale jeśli się nie uda, to trudno.
Od dołu:
1. Album National Gallery (pożyczony) London (na horyzoncie majaczy pomysł wycieczki),
2. Album Kossakowie (własna) - efekt lektury Maria i Magdalena,
3. Przewodnik Pascala (własna) Londyn (patrz pkt.1),
4. Emil Zola Nana (własna)- z wielkiej miłości do Zoli nie mogłam nie nabyć w Dedalusie podczas styczniowego musicalowego wypadu,
5.i 6. Kochanki i królowe Benedetta Craveri oraz biografia Balzaka Stefan Zweig (własne) nabyte w kiosku (ze względu na biografię Balzaca, ach ci Francuzi otaczają mnie zewsząd, a ja się nie bronię),
7.Ginter Grass Wróżby kumaka (własne) - recenzja tutaj - w ramach zakładki Gdańsk-moje miasto oraz wyzwania nobliści,
8. Janet Malcolm Dwa życia - biografia Gertrudy Stein i jej towarzyszki życia Alicji B.Toklas (własna),
9. Stephanie Cowell- Cloude i Camille (pożyczona od koleżanki) - opowieść o Monecie i jego towarzyszce życia (nie mówiłam, że Francuzi mnie otaczają),
10.Gabriel Michalak Hamlet w stanie spoczynku (Rzecz o Skolimowie) - zachęcona recenzję u którejś z blogerek nabyłam w Trafficu w Warszawie,
11.Yoko Ogawa Muzeum ciszy - recenzja u Nemeni mnie zachęciła,
12. Album ze zdjęciami Dalego (własny) od dawna za mną chodził, od przeczytania Dziennika geniusza,
13.Erich Maria Remarque Na zachodzie bez zmian (biblioteczna) - może tym razem pójdzie mi lepiej niż z Domkiem marzeń i nic nie wypchnie z kolejki książki, 14.Artur Górski Zdrada Kopernika (własna) - nabyłam w księgarni Tania książka,
15. Giovani Giacomo Casanova Pamiętnik (własna) nabyta w księgarni z tanią książką, tyle się o niej naczytałam przy okazji czytania biografii Casanowy oraz książek o Włoszech, że ciekawość mnie zżera, czy takie ciekawe te pamiętniki, jak piszą,
16.Magda Szabo- Tylko sam siebie - pożyczka od Karoliny, recenzja tutaj,
17.Maria Kuncewiczowa Twarz mężczyzny (biblioteczna) - w ramach wyzwania marzec z Marią,
18. Gabriel Garcia Marques Zła godzina (biblioteczna) - w ramach wyzwania nobliści,
19.20) Stanisława Fleszerowa-Muskat Zatoka śpiewających traw oraz Wczesną jesienią w złotych piaskach (własne) nabyte dzięki informacji, jaką znalazłam u Agnesto, nabyte w poszukiwaniu śladów mojego miasta w literaturze,
21. Maurice Druon - Zamordowana królowa (II tom cyklu Królowie przeklęci) - nie mówiłam o tych Francuzach.., o pierwszym tomie pisałam tutaj

Dzisiaj solenne postanowienie- żadnych książkowych zakupów do wiosny. A tu na pocztę przyszło kilka reklam z księgarni internetowych i już mi się oko zaświeciło.
Pomyślałam, że wstrzymam się z przystępowaniem do nowego wyzwania (czytamy z własnej półki, albo losowania) tymczasem kiedy już miałam opublikować wpis zadzwonił kurier z paczką z książkami, które wylicytowałam od Izy na aukcji charytatywnej.

Są to:
- Donna Leon - Cicho, we śnie,
- Magdalena Samozwaniec- Tylko dla dziewcząt,
- Henryk Sienkiewicz - Na polu chwały,
- Irisch Murdoch- Czas aniołów,
- Graham Green - Spokojny Amerykanin,
- Jerzy Pilch - Pod mocnym aniołem (licytacja była ostra),
- Wiliam Carther - Utracona

poniedziałek, 20 lutego 2012

Tylko sam siebie możesz ofiarować Magda Szabo

Państwowy Instytut Wydawniczy (KIK),
Rok wydania 1974
stron 168
Znacie biblijną przypowieść o Abrahamie, którego Pan poprosił o ofiarowanie mu swego syna Izaaka w ofierze? Na pewno znacie. Otóż muszę się wam przyznać, iż nigdy nie mogłam zrozumieć tej przypowieści. Nie rozumiałam, jak Bóg, który ma być uosobieniem miłości może żądać od swojego wyznawcy takiej ofiary. Każe mu dokonać wyboru pomiędzy nim, a jedynym dzieckiem. Było to dla mnie przejawem okrucieństwa. Przypowieść nic nie mówi, jak zareagował na to Izaak, czy wykazał zrozumienie dla decyzji ojca, czy pogodził się z jego wyborem, czy też miał do niego żal.

Magda Szabo nawiązuje w swej książce do tej biblijnej przypowieści. Porusza w niej odwieczny problem konfliktu pokoleń, nieporozumień, szukania własnego miejsca w świecie.
Zamknięta w jednym dniu historia trzech rodzin opowiedziana z perspektywy wszystkich jej uczestników. Misternie skonstruowana intryga młodych mająca doprowadzić ich do wymarzonej wyspy niezależności pozwala na ukazanie racji i motywów postępowania obu stron; rodziców/dziadów i dzieci/wnuków.
Budapeszt lata 60-te ubiegłego wieku. Gabi i Miklos (dzisiejsi nowożeńcy) dorastają w rodzinach okaleczonych przez wojnę oraz ciężkie lata powojennych przemian. Ich rodzice nie potrafią kochać, ale udają miłość, nie potrafią się cieszyć się życiem, ale udają radość. A za swoje nieudane życie obwiniają zarówno okoliczności zewnętrzne (wojna, więzienie, nędza, rodzice), jak i swoje dzieci. Przecież, gdyby nie one to ich życie wyglądałoby teraz zupełnie inaczej. Trudno się dziwić rodzicom, że są rozgoryczeni, zawiedzeni, są pokoleniem przegranym, skazanym na traumę wojennych przeżyć. Ale też trudno dziwić się dzieciom, że nie chcą żyć w takim świecie pełnym zakłamania, udawania, fałszu, poczucia winy, że całe życie ktoś się dla nich poświęcał. Młodzi nie potrafią kochać i nie wykazują szacunku ani dla rodziców, ani dla dziadków.

Chcieliśmy mieć wyspę, gdzie nie będzie ani starych, ani dorosłych, ani złych, ani dobrych wspomnień, gdzie nie będzie nic poza nami. Chcieliśmy mieć dom, gdzie nikt się niczego nie boi, gdzie w pamięci mieszkańców nie ma bólu, cierpienia i nędzy, gdzie nie musimy nikogo żałować ani brać z nikogo przykładu, gdzie możemy być tacy, jacy jesteśmy, swobodni i weseli albo smutni.(...) Żebyśmy mogli robić to, co chcemy, i tak jak uważamy za słuszne, żebyśmy nie musieli być tacy, czy inni i zachowywać się tak czy inaczej, bo ktoś tego od nas wymaga, żebyśmy nie byli zadośćuczynieniem za wszystko co kiedykolwiek nie udało się starym i dorosłym (…)
Cała historia przedstawia jeden dzień z życia trzech rodzin; jeden przygnębiająco smutny dzień weselny. Bohaterów powieści trudno polubić, w ich postawach razi zarówno fałsz dorosłych, jak i szczerość do bólu młodzieży. Czy zatem jest to opowieść o straconym pokoleniu, czy nawet dwóch pokoleniach. Kto ma rację, a kto się myli. Autorka odpowiedzi jednoznacznej nie daje, a jednak w dopisanym przezeń zakończeniu biblijnej przypowieści „wyjął Izaak sznur z ręki ojca swego i rzekł; Tylko sam siebie możesz ofiarować, ojcze mój, jeśli chcesz złożyć ofiarę Jehowie, to ja nie chcę umierać za twojego Boga. Ja umrę kiedyś za mojego Boga i pozwól mi, abym go poszedł odnaleźć. I poszedł Izaak własną drogą, a Abraham został samotnie przed ołtarzem i płakał”.

Powtórzę za Karoliną, której zawdzięczam lekturę książka przygnębiająca, choć warta przeczytania.
W mojej ocenie 4/6

niedziela, 19 lutego 2012

Wróżby kumaka Ginter Grass

Wydawnictwo Oskar
Rok 2005
Ilość stron- 231
Przypadek postawił wdowca obok wdowy. A może przypadek nie miał nic do rzeczy, ponieważ ich historia zaczęła się w Zaduszki? W każdym razie wdowa była już na miejscu, kiedy wdowiec potknął się, stracił na chwilę równowagę, ale nie upadł.
Stanął obok niej. Numer butów czterdzieści trzy obok numeru butów trzydzieści siedem. Przy straganie chłopki, który oferował zebrane w koszyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego cięte kwiaty w trzech wiadrach, wdowiec i wdowa znaleźli się nawzajem.
Tak zaczyna się akcja powieści Gintera Grassa. Jest rok 1989, krótko przed zburzeniem muru berlińskiego. Polska konserwatorka zabytków spotyka niemieckiego profesora – badacza sztuki. Aleksandra Piątkowska i Aleksander Reschke. Wiele ich łączy; wspólnota zainteresowań, wiek (oboje po pięćdziesiątce), przeszłość, której raczej należałoby się wstydzić niż nią chełpić, miejsce (Gdańsk) oraz idea.
Pierwsze spotkanie rozpoczęte pod Halą Targową i spacer do miejsca spoczynku rodziców Aleksandry skutkują narodzinami idei. Aleksandra, pamiętająca niespełnione pragnienie rodziców pochówku w Wilnie i Aleksander przyznający, iż i jego rodzice chcieli być pochowani w Gdańsku, postanawiają założyć Polsko – Niemiecko – Litewskie Towarzystwo Cmentarne. Założeniem towarzystwa jest umożliwienie wszystkim chętnym, którzy musieli opuścić miejsca swego urodzenia powrotu doń na wieczny spoczynek.
To co nazywamy ziemią rodzinną, jest przez nas doświadczane mocniej aniżeli same pojęcia ojczyzny, czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnością nie wszyscy, ale w miarę starzenia się coraz liczniejsi żywią pragnienia, żeby być pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zresztą, które przeważnie pozostaje gorzko niespełnione, bo często okoliczności stoją temu na przeszkodzie. … W katalogu praw człowieka należałoby wreszcie zagwarantować również i tę zasadę. Nie, nie mam na myśli postulowanego tu przez działaczy naszych uciekinierskich związków prawa do ziemi rodzinnej- właściwą nam ziemię rodzinną utraciliśmy w sposób zawiniony i ostateczny- ale o prawo zmarłych do powrotu w swoje strony…
Tak Aleksander Rieschke formułuje założenie Towarzystwa, które w ostatecznym kształcie staje się polsko-niemieckim. Strona Litewska z powodów politycznych wykazuje ostrożne zainteresowanie, ale w tej chwili ma inne priorytety (oderwanie się od Związku Radzieckiego). Aleksandra i Aleksander widzą w idei utworzenia Towarzystwa idę pojednania i przebaczenia.
Para bohaterów ulega fascynacji nie tylko ideą, ale i sobą nawzajem.
Piękna idea, jak to często z ideami bywa ulega jednak wypaczeniu. Z jednej strony odzywają się niemieckie dążenia ekspansji polskich terenów pod płaszczykiem tworzenia na polskiej ziemi najpierw niemieckich domów starców, potem zakładów opieki zdrowotnej aż po pola golfowe dla wnuczków odwiedzających ziemię, gdzie leżą prochy ich zmarłych. Z drugiej strony pojawia się wizja zrobienia dobrego interesu (i to z obu stron, zarówno niemieckiej, jak i polskiej).
Bohaterowie stają przed koniecznością podjęcia decyzji, czy kontynuować rozpoczęte dzieło, czy odciąć się od niego, czy iść na kompromis, czy zrezygnować z tego, co było ich wspólnym dzieckiem.
Wróżby kumaka to książka nie tylko o tym, jak piękne idee ulegają wypaczeniu, jak wiele wzniosłych pomysłów niszczy polityka i żądza zysku. Wołanie kumaka w niemieckiej tradycji jest ostrzeżeniem, przestrogą, zapowiedzią nieszczęścia. W książce Grassa wołanie kumaka jest trochę jak wieszczenie Kasandry; napomina i ostrzega.
Książka jest też afirmacją życia, choć nie pozbawioną sceptycyzmu, łączy w sobie realizm z wizjonerstwem.
Mnie we Wróżbach kumaka najbardziej podobały się nowatorstwo języka i miłość do rodzinnego miasta autora, które jest też moim miastem rodzinnym.
Z tego rodzaju narracją spotkałam się po raz pierwszy. Narrator pisze o bohaterach w trzeciej osobie, z dystansu, odnosi się wrażenie, jakby przyglądał się im z zewnątrz, chociaż wiemy, ze korzysta z dziennika głównego bohatera. Odnoszę wrażenie, iż nie wykazuje on zbytniej sympatii do Aleksandra, ale stara się zachować obiektywizm.
Jest to rodzaj narracji, który albo się pokocha od razu, albo będzie czytelnika męczył. Ja pokochałam. Lektura była raczej smakowaniem, niż pożeraniem powieści.
Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszła im butelka bułgarskiego czerwonego wina. Wdowa na koniec wymieszała grzyby ze śmietaną, całość lekko popieprzyła i posypała mączysto rozpadłe ziemniaki siekaną pietruszką. Dolewając Reschke zabrudził obrus. Skwitowana śmiechem plama z czerwonego wina. Posypana solą. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza; tragiczne, heroiczne. – To melodia do sławnego tekstu Marii Konopnickiej-powiedziała wdowa. – Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród..
Miłość do Gdańska. Czytając wędrowałam uliczkami miasta; od Hali Targowej, zwanej Dominikańską, poprzez Ogarną (mieszkanie Aleksandry), Długą (spotkanie pod Neptunem i ślub w Ratuszu), kościoły św. Jana, Bożego Ciała, Piotra (myślę, że chodziło o kościół Piotra i Pawła, kościół, w którym przystępowałam, do pierwszej komunii), aż po cmentarze. Ten, na którym narodziła się idea Cmentarza jest zarazem tym, na którym spoczywa mój tata. Razem z bohaterami przemierzałam znane i mniej znane zakątki mojego miasta. Jadąc tramwajem przez Wielką Aleję, zwaną dziś Aleją Zwycięstwa, czytałam o przejażdżce bohaterów rikszą tą samą trasą. Odnalazłam w tej książce ogromną miłość do miasta, miłość, którą zapewne potęguje tęsknota do miejsca urodzenia pisarza.
Myślę, że z tego właśnie powodu odbieram ją szalenie osobiści.
Na podstawie książki powstał film w reż. Roberta Glińskiego z Krystyną Jandą (Aleksandra) oraz Matthiasem Habichem (Aleksandrem). To właśnie obejrzenie filmu było dla mnie impulsem do sięgnięcia po książkę.
Moja ocena 5,5/6
Zdjęcia: 1. Lwy z Ratusza Głównego, 2.Hala Dominikańska- dziś, 3. Przedproża na Mariackiej, 4. Park Heweliusza (w tle Wielki Młyn i Pomnik astronoma)

piątek, 17 lutego 2012

Kiedy czas teraźniejszy staje się czasem przeszłym

Ewę poznałam tydzień przed rozpoczęciem roku akademickiego na UG w Sopocie. Polubiłam ją od pierwszej chwili. Za bezpośredniość i łatwość w nawiązywaniu kontaktów. Jako zamknięta w sobie introwertyczka czułam się nieco onieśmielona i zagubiona w tłumie nieznanych, przebojowych niedoszłych przedstawicieli wymiaru sprawiedliwości.
Pierwszego dnia podzieliła się ze mną kanapkami i poznała ze swoim chłopakiem. Od razu poczułam się częścią grupy. Ewa stała się moją pokrewną duszą na uczelni. Korzystałyśmy ze swoich notatek, wymieniałyśmy się w chodzeniu na wykłady, wspólnie spędzałyśmy „okienka” pomiędzy zajęciami. Razem z Ewą i Magdą stanowiłyśmy trójkę papużek nierozłączek. Z Magdą jeździłam na Mazury, z Ewą do Torunia, Kruszwicy, Poznania, Krakowa i Częstochowy.
Ewa zawsze uśmiechnięta, impulsywna, radosna. Nie było sytuacji bez wyjścia. Ilość energii, jaką kipiała ta niewielka, drobna dziewczyna zadziwiała otoczenie.
Zaraziła mnie miłością do muzyki Chrisa de Burgha i Mike Olfielda. Wspólnie chodziłyśmy na koncerty i studenckie imprezy.
Koniec studiów, mój powrót z wakacji i zaproszenie na ślub, w charakterze świadka. Odwiedziny w domu u rodziców Ewy, gdzie zamieszkali po ślubie, potem w kolejnych wynajmowanych mieszkaniach i w końcu upragniony własny dom. W międzyczasie urodziły się dzieci. Nasze kontakty stawały się coraz bardziej sporadyczne. Praca, obowiązki, codzienna bieganina. Jednak ilekroć się spotkałyśmy Ewa zawsze promieniowała radością życia i ta radość udzielała się jej znajomym i przyjaciołom.
Kiedy myślę o Ewie przypominają mi się fragmenty zdarzeń, niepozorne i błahe.
Ewa oprowadzająca mnie po liceum, w którym dyrektorem jeszcze przed wojną był jej dziadek.
Ewa układająca pociągową balladę o ludziach, którzy nie dają nam spokojnie spać na korytarzu kręcąc się tam i z powrotem.
Ewa, z którą wraz ze studentami w krakowskim hotelu pijemy wino z metalowych kubków zagryzając je chlebem ze smalcem, a ona śmieje się tak żywiołowo, że aż uderza głową o ścianę.
Ewa, z którą siedzimy w wieży schroniska młodzieżowego w Toruniu i udajemy księżniczki oczekujące rycerza, który je uratuje.
Ewa, która ciąga mnie po wszystkich możliwych kościołach, a ja twierdzę, że jeszcze jeden i wracam do domu.
Ewa, która mówi mi podczas Sylwestra, że on nie był wart mojej jednej łzy.
Zadzwoniła dwa lata temu i jednym tchem poinformowała mnie o śmiertelnej chorobie, z którą się zmaga od pół roku i kocie, który jej wszystko niszczy.
Wczoraj dowiedziałam się, że o Ewie mogę mówić już tylko w czasie przeszłym.
Czemu o tym napisałam? Nie wiem. Może i wy przez chwilę zobaczycie Ewę, taką, jaka na zawsze pozostanie w mojej pamięci.

czwartek, 16 lutego 2012

I Europejski Festiwal Duetów Operetkowych i Musicalowych "Face to face"

Trzy lata temu na zakończenie długiego majowego weekendu w Poznaniu miał miejsce Pierwszy Europejski Festiwal Duetów Operetkowych i Musicalowych.
Niewiele informacji znalazłam na jego temat w Internecie. Poza małą notką na stronie teatru muzycznego, a także krótkim wpisem na stronie miasta nie znalazłam nic więcej. Co dziwne również po zakończeniu Festiwalu pojawiła się jedynie krótka informacja na temat zwycięzców.
W Festiwalu z założenia Europejskim uczestniczył jedynie jeden duet z Belgii, pozostałymi uczestnikami byli Polacy. Nic dziwnego, skoro ja nie mogłam znaleźć żadnych informacji w Internecie, jak mieli do nich dotrzeć cudzoziemcy. Poza tym, jak wiadomo początki zawsze bywają trudne.
Uczestniczyłam w koncercie finałowym, w którym brało udział osiem duetów. Każdy zaprezentował po dwa utwory. Mimo mojego zauroczenia musicalami nie spodziewałam się wielkich emocji. Sądziłam, że zobaczę i posłucham amatorów, dla których udział w Festiwalu miał być sposobem zaprezentowania się publiczności i przede wszystkim jury. W skład jury wchodziło kilka znanych osób z Jackiem Wójcickim na czele.
Okazało się, że uczestnicy nie byli takimi zupełnymi nowicjuszami, większość z nich kończyła lub ukończyła już szkoły muzyczne. Niektórzy mieli doświadczenie sceniczne. Ich wykonania, jak stwierdzili członkowie jury, pozostawiały jeszcze trochę do życzenia, ale były pełne świeżości i pasji.
Ja znawcą nie jestem, podobały mi się prawie wszystkie utwory i gdybym miała kogoś nagrodzić byłby to dla mnie nie lada dylemat.
To właśnie tam po raz pierwszy usłyszałam utwory z "Tańca Wampirów", a także z "Moulin Rouge" oraz "Dr Jekyl i Mr Hyde". Ku mojej wielkiej radości mogłam też posłuchać utworów z "Upiora w Operze".
Nie pamiętam nazwisk uczestników; bardzo podobał mi się duet wykonujący utwór „Na orbicie serc” (duet ten otrzymał jedną z nagród).
I miejsce i główną nagrodę otrzymał duet męski; Marcin Dabkus (dziś występujący w TM Roma) i Przemysław Baranek. Wykonali oni utwór z musicalu Moulin Rouge (Tango Roxette) oraz utwór z musicalu Kiss me Kate. Ten ostatni musical nie należy do moich ulubionych, a nawet muszę przyznać, że nieco się wynudziłam podczas gdyńskiego przedstawienia. Jednak wykonanie Marcina i Przemka było nowatorskie i nietypowe, że nie można się było nim znudzić. Połączenie muzyki z tańcem, ruchem scenicznym i aktorstwem. Byli poważni i jednocześnie zabawni, a publiczność pękała ze śmiechu. Do tego występowali w niecodziennym stroju; prześwitujących białych kombinezonach (identyczne zielone nosi się odwiedzając pacjentów w szpitalu) a rekwizytem były mopy, którymi zamaszyście „sprzątali” scenę. 
Natomiast wykonanie Tanga Roxette, jak na ten utwór przystało, było żywiołowe i dynamiczne. I sama nie wiem, co bardziej mi się podobało; śpiew, czy taniec, a może jedno i drugie.
Ponieważ nie znalazłam w necie utworów z I Festiwalu dołączam profesjonalne wykonanie Na orbicie serc z TM Roma (Malwina Kusior i Łukasz Dziedzic). Odkrycie tego musicalu zawdzięczam Festiwalowi i nawet jeśli, miałaby to być jedyna zasługa to warto było tam być. Okazało się jednak, że był to bardzo miło spędzony czas. Dołączony klip nie jest najlepszej jakości technicznej, ale wykonanie moim zdaniem rewelacyjne.
Po części konkursowej nastąpiła część występów artystów z Teatru Muzycznego w Poznaniu, którzy zaprezentowali kilkanaście utworów zarówno musicalowych, jak i operetkowych.
Jeśli ktoś lubi ten rodzaj muzyki (operetka, musical) i mieszka w pobliżu Poznania powinien zarezerwować czas na kolejny Festiwal. 
Jest on imprezą o cyklu dwuletnim, II miał miejsce w ubiegłym roku, a następny odbędzie się w 2013.
A oto kolejne odkrycie Tango Roxenne. Oczywiście wykonanie Marcina i Przemka nieco odbiegało od tego fantastycznego wykonania Jacka Komana i Ewana Mac Gregora z udziałem Nicolle Kidmann, ale także było bardzo miłym przeżyciem.

środa, 15 lutego 2012

Biały książę Józef, Ignacy Kraszewski

Piętnasta książka z historycznego cyklu J. I. Kraszewskiego.
Książka opowiada o okresie panowania Ludwika Węgierskiego, któremu polska korona przypadła po bezpotomnej śmierci Kazimierza Wielkiego. Syn Elżbiety Łokietkówny przedkłada tron węgierski nad polski, a interesy Węgier nad interesy Polski. Do czasu zjazdu koszyckiego nie stara się nawet zachować jedności państwa. Nie wykazuje poszanowania dla uroczystości koronacyjnych, po których natychmiast wyjeżdża na Węgry, zostawiając rządy w Polsce w ręku swojej matki, która daje się łatwo manewrować. Wywołuje to niezadowolenie odsuniętych od władzy Wielkopolan, boleśnie odczuwających odsunięcie od rady i rządów. Zaczynają się poszukiwania godnego kandydata na zastąpienie znienawidzonego króla i jej matki.
Okazuje się jednak, iż nie jest to sprawa prosta. Odpowiednich kandydatów nie ma zbyt wielu, a chętnych jest jeszcze mniej. Ostatecznie wybór pada na ostatniego z Piastów; Władysława Białego – księcia gniewkowskiego.
Niestety książę, będący osobą niezrównoważoną, zapalczywą, gwałtowną, chwiejną w dodatku związaną ślubami zakonnymi nie stanowi rękojmi powodzenia planowanego zdetronizowania Ludwika Węgierskiego. Namówiony do opuszczenia zakonu i odzyskania należnej mu części spadku po Kazimierzu Wielkim, wykorzystując poparcie rozczarowanych rządami Ludwika możnowładców zdobywa trzy zamki na Kujawach. Nadarza się odpowiednia chwila, niezadowolenie z wprowadzenia nowego podatku (poradlne) osiąga moment kulminacyjny. Kto wie jak dalej potoczyłyby się losy księcia, a może nawet losy Polski, gdyby nie charakter ostatniego z Piastów. W chwili, kiedy Biały zaczyna tracić zdobyte zamki dochodzi do zdrady wśród najbliższych sprzymierzeńców. Jednak to nie ona jest powodem niepowodzenia planu osadzenia księcia Władysława gniewkowskiego na tronie Polski. Plan ten nie miał szans powodzenia. Biały był bowiem awanturnikiem i wichrzycielem. Kraszewski przedstawił Władysława, jako osobę niezdecydowaną, często zmieniającą zdanie, zapalczywą, czasami odważną, momentami tchórzliwą i niesamowicie zmienną.
Taka myśl mnie naszła czytając książkę; jakże często zmuszeni jesteśmy wybierać mniejsze zło, wybierać nie kogoś, a przeciwko komuś. Leszek Biały nie był dobrym kandydatem do korony, ale był nasz, piastowski i dlatego można mu było wiele wybaczyć, zwłaszcza tę chwiejność charakteru. Mogła ona zresztą stanowić jego zaletę, takim człowiekiem można łatwo manipulować.
Największą zaletą powieści jest właśnie jej główny bohater - postać niezwykle barwna, niegodny potomek wielkich przodków, ale ciekawy bohater literacki, który nie pozwala czytelnikowi się nudzić podejmując coraz to nowe pomysły.. Wielbiciele scen bitewnych (choć raczej są to sceny zdobywania kolejnych pozycji strategicznych) nie powinni być zawiedzeni opisem zdobywania i tracenia zamków.
Jak na Kraszewskiego przystało jest też wątek miłosny. Nie jest on szczególnie interesujący, w przeciwieństwie do ciekawie zarysowanej postaci silnej i zdecydowanej, zakochanej w księciu Frydy Boczanki. To kolejna silna osobowość kobieca na kartach powieści Kraszewskiego.
W mojej ocenie powieść ciekawa, aczkolwiek do Krakowa za Łoktka jej daleko.
Ocena 4/6
Zdjęcia:1. okładka 2. Władysław Biały w Dijonie Matejki

wtorek, 14 lutego 2012

Bazylika Św. Marka w Wenecji oczami Renoire

Zawsze marzyło mi się znalezienie na Placu Świętego Marka, takim jak na obrazie Renoire; wyludnionym, niemal zupełnie pustym. Zresztą marzenie o podziwianiu cudów architektury bez tłumu turystów towarzyszy mi nieodmiennie w Wenecji, Paryżu, Florencji, Rzymie i wszędzie tam, dokąd uda mi się zawędrować w moich podróżach. Ostatnio, kiedy mi się to niemal udało, okazało się jednak, iż pusty plac Św. Marka wygląda jakoś nienaturalnie. I nawet gołębie nie były w stanie tej pustki zapełnić (zdjęcie poniżej).
Brak tłumów turystów na obrazie Renoire nadaje temu miejscu bardziej intymny, tajemniczy charakter.
W namalowanym w 1881 roku dziele artysta uchwycił tak charakterystyczny dla impresjonizmu nastrój chwili. Rozmyte kontury, nieostre kształty, pastelowe barwy, świetlne refleksy. Kiedy patrzę na bajkowe mury świątyni niemal mrużę oczy od słonecznych promieni, które odbijają się w złocistych barwach bogato zdobionych mozaik.
Widok jedyny w swoim rodzaju. Połączenie pięknej architektury z wyobraźnią malarza. Bo mimo, iż na obrazie brak szczegółów charakterystycznych dla tej bizantyjsko - romańsko - gotyckiej świątyni to chyba nikt, kto choć raz widział Bazylikę nie może mieć wątpliwości, że znajduje się na Placu Św. Marka w Wenecji.
Trudno tutaj dostrzec piękne, kolorowe dekoracje fasady, poza ich zarysami nad środkowym portalem, trudno rozpoznać w cieniach posągi czterech przywiezionych z Konstantynopola koni z brązu, a jeszcze trudniej rozpoznać złotego weneckiego lwa w pomarańczowej plamie nad głównym wejściem do świątyni.
Na opustoszałym przed świątynią placu królują nieodłączne dla krajobrazu tego miejsca gołębie oraz wielkie kałuże wody. Dopiero chwilę wcześniej przestało padać i plac nie zdążył jeszcze przeschnąć. To tłumaczyłoby tę wyjątkową tutaj znikomą ilość przechodniów. Po prawej stronie majaczy kontur Dzwonnicy, po lewej Wieża zegarowa.
Namalowana przez artystę Bazylika jest taka nierealna i jednocześnie piękniejsza niż w rzeczywistości, bowiem daje pole dla wyobraźni. Patrząc na reprodukcję obrazu imaginuję sobie, że ta czerwona plamka przed wejściem to ja i zaraz bez konieczności odstania w długiej kolejce chętnych wejdę do środka i ponownie podziwiać będę jej skarby. A po wyjściu usiądę przy stoliczku kawiarni Florian i obserwować będę, jak Plac zapełnia się coraz liczniejszą rzeszą turystów.Kiedy patrzę na ten obraz nieodmiennie na myśl przychodzi mi cykl obrazów Moneta „Katedra w Rouen”. Szkoda, że Renoire nie wpadł nie ten sam pomysł i nie namalował cyklu Bazylika Św. Marka w Wenecji w kilku wersjach.
Prezentowane tutaj dwie wersje kolorystyczne pochodzą z zasobów internetowych. Nie mam pojęcia, która jest bliższa prawdy. Ta powyżej jest taka bardziej bizantyjska-wenecka, a ta poniżej bardziej subtelna-malarska. A rzeczywistość zapewne jest jeszcze inna, o czym niestety nie będę mogła się przekonać w najbliższym czasie, gdyż nie wybieram się do Mineapolis, gdzie w Institute of Art znajduje się obraz.
Myśl o kwietniowej wycieczce do ukochanej Italii rozgrzewa mnie w ten zimny, lutowy wieczór.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Imprimatur Rita Monaldi i Francesco Sordi, czyli kto chciał zwycięstwa Turków pod Wiedniem

Jest wrzesień 1683 rok. Oczy całej Europy zwrócone są na Wiedeń. Waży się być albo nie być chrześcijańskiej Europy, a może nawet świata. U bram miasta stoją Turcy. Innocenty XI modli się za powodzenie ofensywy, na której czele stoi polski król Jan III Sobieski.
Tymczasem w pewnej rzymskiej gospodzie z powodu śmierci jednego z podróżnych i podejrzenia dżumy kilka osób zostaje odizolowanych od świata. Zamknięci w murach gospody ciężko znoszą kwarantannę. Jakby tego było mało, zdarza się kolejny wypadek. Na tajemniczą chorobę zapada właściciel gospody. W obawie przed zaostrzeniem warunków odosobnienia goście ukrywają kolejny przypadek choroby. Opat Atto Melani wraz z pomocnikiem właściciela gospody rozpoczynają w tajemnicy przed pozostałymi śledztwo w sprawie wyjaśnienia tajemniczej śmierci podróżnego (dżuma czy otrucie) oraz niewytłumaczonego zachorowania właściciela gospody (upadek czy pobicie). Wówczas okazuje się, iż żaden z nich nie jest tym, za kogo się podaje, a dochodzenie prowadzone za pomocą tajemniczych poszukiwaczy relikwii w rzymskich podziemiach ujawniają prawdę o intrygach finansowych i spiskach politycznych. Na jaw wychodzą fakty, które rzucają nowe światło na wydarzenia sprzed wieków. Okazuje się, że nie zawsze, ci których historia uznała za obrońców idei tymi obrońcami byli.
Jeśli receptą na poczytną powieść jest historyczne tło, znane nazwiska, zdarzenia osnute tajemnicą, mnożące się zagadki, pobrzmiewające w tle echa skandalu, choćby sprzed paru wieków, to Imprimatur stworzone zostało zgodnie z ową receptą.
Czytając, nie mogłam oprzeć się wrażeniu podobieństwa pomysłu Imprimatur do Imienia róży Eco. Zarówno historyczne tło, jak i autentyczne postaci, osoba prowadzącego dochodzenie opata oraz jego młodego pomocnika zauroczonego piękną dziewczyną. No i labirynt. Tutaj labirynt podziemnych przejść pod sercem Rzymu. A do tego akcja podzielona na części (tutaj na dni, w Imieniu róży na pory dnia).
Pewne podobieństwo też wykazuje Imprimatur do powieści Dana Browna, tyle, że nie sądzę aby wzbudzała ona aż tak silne emocje. Niewielu oburzy podważanie świętości papieża Innocentego XI na tyle, aby zaliczyć powieść do obrazoburczych.
Mimo tych podobieństw Imprimatur (oznaczające w kościelnych publikacjach pozwolenie na druk i aprobatę władz) nie jest kompilacją obu wyżej wymienionych powieści.
Autorzy Monaldi i Sordi - para dziennikarzy przez kilka lat zbierała w różnych archiwach i bibliotekach materiały historyczne, których analiza stanowi tło powieści. Próba rozliczenia się z pewnym etapem historii jest bowiem podłożem jej napisania. Wykorzystując w powieści zgromadzoną wiedzę autorzy wplatają fikcyjne wątki w celu uatrakcyjnienia przekazu. Czy im się to udało? – musicie ocenić sami. Moim zdaniem tak. Powieść historyczna, która należy do moich ulubionych gatunków ma pobudzić zainteresowanie opisywanym okresem dziejów i jego bohaterami. Powieść nie ma zastępować podręcznika historii, ale pomóc zrozumieć pewne jej mechanizmy. A jeśli jeszcze autorzy posiadają dar przeniesienia w czasie, przekazania klimatu zarówno epoki, jak i miejsca to czytanie sprawia tym większą przyjemność.
Dodatkowym atutem jest dla mnie opis podziemnego Rzymu z gąszczem poplątanych labiryntów, wysp, zbiorników wodnych, z jego tajemniczymi mieszkańcami, z włazami, które prowadzą a to na Piazza Navona, a to pod Panteon, a to pod dom papieskiego lekarza.
Poza historią wyłaniającą się z kart powieści mamy bogaty rys obyczajowy. Opisy strojów, gospody, postępowania w przypadku epidemii, mieszkańców podziemi i najbardziej barwne opisy sztuki medycznej, które brzmią równie archaicznie, choć nie tak drastycznie, jak wstawianie chorego do pieca na trzy zdrowaśki są niezwykle interesujące.
Nie wiem, na ile autentyczne są opisy serwowanych w gospodzie potraw, ale czytanie ich pobudza kubki smakowe na tyle, iż należałoby sobie przygotować na podorędziu odpowiedni zapas kanapek.
Tajemnice, intrygi, autentyczni bohaterowie i Rzym, moje ukochane miasto w jego barokowej oprawie to wszystko sprawiło, iż czytałam z dużą przyjemnością. Książka odpowiada na pytanie, komu zależało na zwycięstwie Turków pod Wiedniem i jest to odpowiedz (dla mnie) zaskakująca. Czy prawdziwa? Należałoby pogłębić temat. Nie będę jej zdradzać zachęcając zwolenników powieści historycznej do sięgnięcia po książkę.
Moja ocena 5/6
Do książki dołączona jest płyta z muzyką barokową. Muzyka odgrywa bardzo dużą rolę w treści książki. Niestety nie było mi dane jej posłuchać, gdyż książkę wypożyczyłam z biblioteki.
Gdyby ktoś był zainteresowany tematem polecam opinię Bazyla skrajnie odmienną od mojej. Myślę, że dobrze przeczytać różne opinie, aby podjąć decyzję, czy wam się może spodobać, czy raczej sobie odpuścicie.

niedziela, 12 lutego 2012

Mangiare, czyli małe co nieco po włosku

Kiedy za oknem zimno, pisać się nie chce, sięga się do wspomnień. Dziś są to smakowite wspomnienia włoskiej kuchni.
Podczas moich wakacyjnych wypraw rzadko chadzałam do wszelkiego rodzaju „jadłodajni”, nie tyle z powodu przesadnej oszczędności, co z powodu przedkładania odwiedzin kolejnej wystawy, czy galerii nad wizytę w punkcie z menu turistico. Jeśli miałabym zjeść coś, co mi nie będzie smakowało – wolałabym nie zjeść wcale. Nie przepadam za pizzą, pastą (makaronem), lazanią czy kluseczkami, a już kanapki – sandwicze, czy tosty napawają mnie odrazą. Co nie oznacza, iż nie lubię kuchni włoskiej. Lubię i to bardzo, a w szczególności frutti di mare, grillowane warzywa oraz pyszne desery.
Podczas zeszłorocznego wiosennego wypadu do Rzymu, ze względu na mojego gościa, który nie wyobraża sobie dnia bez ciepłego posiłku miałam okazję poszerzyć swoją znajomość z cucina italiana. Z treści przewodników, tudzież opinii zamieszkującej we Włoszech ciotki wiem, że najsmaczniej i relatywnie najtaniej jada się w trattoriach (gospodach – z założenia – z domowym jedzeniem, w których gotuje włoska mamma lub całkiem niezły kucharz). Jedną taką trattorię wynalazłam jakiś czas temu na trasie pomiędzy Panteonem a Fontanną di Trevi. Nazywa się Tratoria La Lokanda del Tempio. Jada się tam dość smacznie i niedrogo. Jedzenie jest przygotowywane na miejscu, a nie podgrzewane w mikrofalówce. To powoduje, że czas oczekiwania nie jest krótki.
Turyści najczęściej jadają przy stoliczkach na zewnątrz. Ja natomiast nie lubię jeść na ulicy, kiedy każdy przechodzień może zajrzeć mi do talerza, dlatego z uporem godnym lepszej sprawy prę do wnętrza. Wystrój lokalu nie jest może zachęcający, ale też nie odstręcza. Jest tam dość skromnie, na ścianach stoją butelki wina, a stoliczki przykrywają kraciaste żółto-niebieskie obrusy.
Moim ulubionym zestawem jest bruschetta con pomodori, calamari alla griglia con zucine (czyli grillowane kalmary z opiekaną cukinią), do tego kieliszek białego stołowego wina (mocno schłodzone winko – nawet nieznanej mi marki smakuje wspaniale). Bruschetta znana od jakiegoś czasu i u nas najlepiej smakuje mi we Włoszech. Kawałek bagietki polany dobrą oliwą z oliwek, doprawiony czosnkiem, ziołami, a na wierzchu świeżo pokrojone, prawdziwe pomidory. Prawdziwe, czyli takie, jakie w Polsce sprzedaje się jedynie w sezonie. Taka bruschetta smakuje wybornie. Co do kalmarów nie polecam osobom, które nie gustują w owocach morza, te nie docenią jej smaku i podobnie jak moja mama spróbowawszy będą szukać chusteczki lub serwetki, aby się go pozbyć.
Zastanawiam się co mogłabym polecić takim osobom - i nie znajduję odpowiedzi, bo kolejnym daniem które tam jadłam były penne e zucine con gambaretti, czyli makaron z cukinią i krewetkami (niestety krewetki były w skorupkach i trzeba się było troszkę natrudzić, aby wyłuskać mięsko). Jadłam też tam canelloni z mięsem - bez rewelacji. Natomiast mama zajadała się ravioli panna con prosciuto (pierożkami w śmietanie z sosem z kawałkami szynki).
Na deser oczywiście tiramisu. Ten włoski deser na bazie serka mascarpone jadłam kilkakrotnie i za każdym razem smakował on inaczej. Jedni dają więcej serka, inni więcej biscotti, niektórzy dodają alkohol (różny), a niektórzy prawie wcale, byli tacy, którzy dodawali bitą śmietanę, inni posypywali czekoladą, jeszcze inni kakao. Najbardziej jednak smakował mi deser właśnie tutaj. Choć nie jest to do końca prawdą, bo naj.., ale to najsmaczniejsze w życiu tiramisu (czyli „niebo w gębie”, albo „unoszący w górę”) jadłam w Gdyni w Pizzerii na ulicy Świętojańskiej. W składzie były biszkopty, serek mascarpone, koniak, amaretto i coś jeszcze. Kucharz nie chciał wyjawić nam pełnego składu twierdząc, że jest on jego tajemnicą. Było to kilkanaście lat temu, kiedy po raz pierwszy usłyszałam nazwę tego popularnego włoskiego dolci (czyli słodycza, jak mawiają moi siostrzeńcy). Teraz przepis na tiramisu można znaleźć niemal w każdej gazecie o gotowaniu.
Ten w Lokanda del Tempio był domowej roboty, mocno schłodzony, mokry z dużą zawartością alkoholu. Pycha.
Innym pysznym daniem, jakie jadam wyłącznie we Włoszech jest bisteca – czyli befsztyk wołowy. Ilekroć go zamówię, a zdarza się to we Włoszech dość często jestem na nowo zaskakiwana jego kruchością. Nie dość, że mięso jest kruche, to jeszcze podaje się doń bardzo ostry nóż, tak że nie trzeba natrudzić się przy krojeniu, tak jak to często bywa u nas z pizzą, którą lepiej szarpać zębami, niż kroić tępymi nożami. Co do befsztyka - ewentualnych amatorów przestrzegam przed tym, iż cena podana w menu jest ceną najczęściej za gramaturę (10 dkg). Jest to dość ważne, gdyż we Florencji dostałam befsztyk wielkości bardzo dużego talerza, którego nie mogłam spałaszować (oczywiście befsztyka, a nie talerza), natomiast przy rachunku musiałam się dwukrotnie upewnić co do jego wielkości, bo był dość … wysoki.
Tym jednak co towarzyszy mi codziennie we Włoszech jest cappuccino. Pierwsze wypijam rano serwowane przez Edytę na śniadanie. Dla mnie jedno z lepszych, jakie piłam w Rzymie. Choć w zasadzie smakowały mi niemal wszystkie tam pite, a było ich nie mniej niż dwa dziennie.
No i oczywiście gelato, czyli lody. W Gdańsku podobnie smakują jedynie lody z „Misia”. Gdańszczanie wiedzą, co mam na myśli. Była to przez długie lata najlepsza lodziarnia w mieście. Włoskie lody smakują podobnie, tyle, że lepiej. Nie są to wcale lody tożsame ze sprzedawanymi u nas kręconymi lodami, nazywanymi, nie wiedzieć czemu, włoskimi. Nie są one tak tłuste, jak nasze, rodzime lody, a jednocześnie mają wyrazisty smak. Lód o smaku fragola smakuje jak truskawka, a nie jak jagoda, czy pomarańcz. Mnie najbardziej smakują lody w Gelaterii Tre Fontanne na Piazza Navona, właściwie to smakują one tak samo, jak te zakupione obok Pallazzo Chiggi (ponoć najlepsza gelateria w mieście), te przy Termini, czy te we Florencji, ale otoczenie Piazza, fontanny, obrazy, artyści, kościół Agnieszki sprawiają, że ja mam wrażenie, że tylko te i żadne inne są moimi ulubionymi lodami.
Wpis dotyczy kulinariów – nie mogę więc pominąć delicji, jakimi zostałam poczęstowana u Edyty – mojej gospodyni. Dwa lata temu była to przepyszna potrawa salti in bocca alla Romana - cielęcina w szynce parmeńskiej z masełkiem i białym winem (jeśli coś pokręciłam to przepraszam Jerego, ale tak to danie zapamiętałam).
W zeszłym roku zostałyśmy poczęstowane pizzą domową. Jak już pisałam – nie przepadam za pizzą, zwłaszcza za tą kupną. Natomiast ta była naprawdę bardzo dobra. Ciasto kruchutkie, nie wyschnięte, składników nie za wiele, a w sam raz. Były pomidory i ser i wydaje mi się, że to było wszystko, a smakowała znakomicie. Zostałyśmy też poczęstowane eksperymentem kulinarnym – pizzą - składaną z szynką i sosem beszamelowym w środku - pycha.
Mało mam zdjęć przy jedzeniu, bo zawsze śmieszyła mnie ta obsesja fotografowania się podczas posiłku, dlatego musiałam sięgnąć do zasobów internetowych.
Zdjęcia: Tiramisu w Lokanda del Tempio, 2-3-4-5 z internetu bruschetta, grillowane kalmary, cukinia z grilla, bistecca fiorentina, 6. lody na Piazza Navona

czwartek, 9 lutego 2012

Przygody Oliwiera Twista Charlsa Dickensa

Lirael tutaj przypomniała mi o Dickensie i 200 rocznicy jego urodzin, a to przypomniało mi, iż mam zaległości we wpisach. 
Najpierw obejrzałam film w reż. Polańskiego, potem przeczytałam książkę. Wiem, kolejność powinna być odwrotna, ale …
W XIX wiecznej Anglii, gdzieś na prowincji, w nędznych warunkach, młoda, niezamężna kobieta rodzi syna. Dziecko w chwilę później zostaje sierotą. Od gminy otrzymuje „opiekę” w postaci nędznych łachmanów na grzbiet, miski strawy oraz imienia i nazwiska. Jego życie jest pasmem niedoli, nędzy i niesprawiedliwości. Opiekunowie traktują swą funkcję, jako zło konieczne i źródło dodatkowych dochodów, natomiast podopiecznych proszących o dodatkową porcję kleiku, jako młodocianych przestępców rozpuszczonych zbyt dobrymi warunkami. Dzieci przechodzą przez różne ręce, z sierocińca do matek zastępczych, od matek do przytułku, z przytułku do pracodawców, nigdzie nie doznając poczucia bezpieczeństwa.
Bohater, Oliver, który w swym krótkim życiu doświadczył głodu, batów, zimna i strachu ucieka do Londynu. Tutaj trafia do bandy młodocianych przestępców. Nie zaznawszy nigdy wcześniej żadnych ludzkich odruchów i uczuć ma wrażenie, iż znalazł wreszcie przyjaciół. Zyskał tu dach nad głową, ciepło, strawę i ludzi, którzy są dla niego życzliwi. Niestety, jak się okazuje, życzliwość nowych opiekunów nie jest bezinteresowna. Szlachetna dusza Olivera niejednokrotnie zostaje wystawiona na ciężkie próby. Oliver jednak się nie poddaje. Zdumiewająca jest siła tego małego, wątłego dziecka, które mimo okrucieństwa, jakiego doznało pozostaje uczciwym człowiekiem.
Czytając opis nędznego życia sierot w Anglii oraz opis okrucieństw XIX wiecznego Londynu nie mogłam pozbyć się porównań z Nędznikami Victora Hugo. Porównanie to nie wypadło na korzyść Dickensa. Zdaję sobie, jednak sprawę, że jeśli chodzi o Hugo to jestem nieobiektywna, więc mało kto w tym porównaniu wypadłby dobrze.
Przygody Olivera Twist to powieść ciekawa. Mnie jednak czegoś mi w niej zabrakło. Może głębszej analizy, może bardziej wieloznacznych postaci, a może bardziej przekonującego bohatera. Nie wiem. Być może zamiarem Dickensa nie było tworzenie powieści społeczno - obyczajowej, a raczej baśni, w której zło zostaje ukarane, dobro nagrodzone, a cierpiący doznają ukojenia. Być może też to kwestia tłumaczenia, które spowodowało spłycenie pewnych wątków. W każdym razie powieść przeczytałam z zainteresowaniem, ale bez zachwytu. 
Muszę przyznać, że film w reż. Polańskiego był dla mnie bardziej przekonywujący. Wywarł on większe i lepsze wrażenie. Atutem filmu jest także scenografia, która oddaje klimat XIX wiecznego Londynu i gra aktorów, którzy uwiarygodniają postaci bohaterów.
Poleciałabym zapoznanie się z tematem, zwłaszcza dzieciom, które molestują nas o zakup kolejnej zabawki.

środa, 8 lutego 2012

Hrabia Monte Christo Aleksander Dumas (ojciec)

Po książkę sięgałam, aby skonfrontować swoje wrażenia sprzed lat, kiedy to z wypiekami na twarzy, jako dziewczę lat szesnastu czytałam zniszczony egzemplarz książki. Egzemplarz był tak zniszczony, że część stron uległa zagubieniu. Zawsze obiecywałam sobie, że wrócę do tej książki, aby poznać „zagubione wątki”. Były to jednak czasy, kiedy trudno było dostać wymarzoną lekturę. Lata mijały, a ja zapominałam o tej powieści, która wówczas tak rozpalała wyobraźnię.
Wtedy widziałam w niej fantastyczną powieść obyczajowo-przygodową; powieść o ludzkim cierpieniu, żądzy i zemście. No i oczywiście pobudzała imaginację tajemnicza wyspa Monte Christo skrywająca w swych czeluściach skarby zgładzonego przez papieża Borgię przedstawiciela bogatego włoskiego rodu. Teraz wysłuchawszy niemal 50 godzin lektury postrzegam ją, jako powieść historyczną, niezłe studium psychologiczne postaci oraz opowieść o nadziei.
Akcja toczy się głównie w Paryżu, Marsylii i Rzymie. Rozpoczyna się ona w 1815 r., w chwili przygotowywania powrotu Napoleona z Elby. Poznajemy dzieje zadenuncjowanego w przeddzień ślubu przez trójkę „przyjaciół” Edmunda Dantesa młodego, uczciwego i nieco naiwnego młodzieńca, który oskarżony o udział w spisku mającym na celu obalenie prawowitej władzy trafia do więzienia -twierdzy If skąd jest tylko jedna droga ucieczki – śmierć i pogrzeb w morskiej otchłani. Dantesowi udaje się jednak po kilkunastu latach zbiec z więzienia. Całe życie poświęca na rozliczenie się z przeszłością; ukaranie winnych, nagrodzenie sprawiedliwych. Towarzyszymy bohaterom na przestrzeni ponad dwudziestu lat. Na tle historycznych wydarzeń; rządów Ludwika XVIII, stu dni cesarza, wojen napoleońskich, powrotu rojalistów, walki o niepodległość w Grecji poznajemy życie codzienne arystokracji francuskiej i włoskiej, jej obyczaje, zainteresowania, opisy przyjęć, wizyt w teatrze i operze, system więziennictwa i sądownictwa, karnawał w Rzymie a także życie korsarzy i bandytów.
Poza tłem historycznym jest też malownicze tło; rzymskich uliczek - od Piazza Popolo, poprzez ruiny Koloseum do katakumb, paryskich - Ogrodów Tulieries, Pól Elizejskich i Opery. Jest też tajemnicza, bezludna wyspa Monte Christo. 
Książka jest także niezłym studium postaci. Przewija się ich przez karty powieści całe mnóstwo. Są one bardzo wyraziste, włącznie z postaciami drugoplanowymi. Dumas ciekawie przedstawił wszystkie, a ja zapamiętam poza głównymi bohaterami, także postacie dotrzymujących słowa bandytów, którzy wydają się ludźmi bardziej honorowymi niż niejeden z arystokratów.

„Hrabia Monte Christo” jest też ostrą krytyką arystokracji (i tej z urodzenia i tej z pieniądza), jej głównym zajęciem jest próżniacze, jałowe życie. Zapadła mi w pamięć scena w operze, do której przychodzi się nie po to, aby obejrzeć, czy wysłuchać przedstawienia, ale aby samemu odegrać w niej główną rolę; pokazać się i zostać zauważonym. Czy też scena podpisania intercyzy, czyli majątkowej umowy przedmałżeńskiej. Dumas przedstawia niegodną pozazdroszczenia sytuację kobiety na początku XIX wieku. Była ona przedmiotem targu na matrymonialnym rynku, narzędziem wykorzystywanym dla zachowania lub poprawy pozycji finansowej, społecznej czy prestiżowej rodziców i opiekunów. Jedynie bogate wdowy i artystki były paniami swej woli.
W książce jest wiele wątków, ale żaden moim zdaniem nie jest zbędny. Jednym z bardziej ciekawych był dla mnie wątek pseudohistoryczny; zamordowania niewyobrażalnie bogatego kardynała przez papieża Aleksandra VI. Słuchałam powieści niemal tak samo zachłannie, jak czytałam ją przed laty.
I wreszcie najważniejsze przesłanie. Monte Christo jest powieścią o nadziei. Nadziei, której nie można utracić w żadnej, nawet wydającej się beznadziejną sytuacji życiowej. Ani będąc skazanym na śmierć w lochach więzienia, ani będąc na progu bankructwa i utraty honoru, ani wtedy, kiedy los się odwróci i wydaje się, że nie ma już ratunku, kiedy życie staje się puste, kiedy najlepszym wyjściem wydaje się ucieczka odeń i od jego problemów. Dumas przekonuje, iż nigdy nie należy tracić nadziei.
Nie napisałam nic o zemście. I nie napiszę wiele. Może jedynie to, iż zemsta jakkolwiek bywa słodką, bywa też niszczącą. A wchodzenie w rolę Stwórcy i przypisywanie sobie roli miecza bożej sprawiedliwości (i anioła zemsty) nie rekompensuje poczucia straty, nie przynosi ukojenia, spokoju czy zadowolenia. Choć daje niewielką, acz krótkotrwałą satysfakcję. Do takich też wniosków dochodzi bohater. Ale na szczęście jest przecież nadzieja i można zacząć od nowa.
Czy powieść jest dzisiaj anachroniczna, nieaktualna, nierealna? Moim zdaniem nie. Czy tak wiele zmieniło się od tamtych czasów, czy tak bardzo zmienili się ludzie. Rozejrzyjmy się po naszym otoczeniu, po naszych znajomych, a jeśli mamy to szczęście, że nie ma w ich gronie żądnych kariery, bogactwa, prestiżu, lekkiego życia włączmy telewizor, przeczytajmy gazetę, zajrzyjmy do Internetu.
Dodatkową zaletą książki jest to, że czyta się ją (w moim wypadku słucha) wyjątkowo lekko. Treść mimo wielości wątków i postaci jest nieskomplikowana. Akcja wciąga i kiedy wątek ustępuje miejsca kolejnemu, tylko przez chwilę żałujemy, że na moment pożegnaliśmy jednego bohatera, bo już nas przyzywa drugi.
Jednym słowem gorąco polecam.

Pieniądz, czyli rzecz o pożądaniu - Emil Zola

Pieniądz Emil Zola
Wydawnictwo –Puls
Ilość stron – 404 
Jest to osiemnasta (z dwudziestu) cześć cyklu Rougon – Macquartowie. Zola tworząc cykl powieści poświęcony jednej z francuskich rodzin zamierzał stworzyć przekrój francuskiego społeczeństwa od czasów II Republiki Francuskiej, poprzez zamach stanu Napoleona III aż po wojnę prusko-francuską w 1871 roku. Pragnąc dokonać analizy życia wszystkich warstw społecznych „Pieniądz” został poświęcony mechanizmom funkcjonowania giełdy oraz wpływom, jakie wywiera na człowieka żądza szybkiego wzbogacenia się. Temat, którego autor podjął się z obowiązku, a nie z potrzeby serca nużył go i męczył. Musiał przekopać się przez wiele dokumentów o tematyce i terminologii zupełnie mu obcej, dlatego jedynie, że temat „wchodził logicznie w skład cyklu”. 
Zapytany przez Edmunda de Goncourt co robi odpowiada:
„Właściwie nic… Stanowczo nie mogę wziąć się do roboty. A poza tym PIENIĄDZ to takie rozległe, że nie wiem od którego końca zacząć..Ach chciałbym już mieć za sobą trzy ostatnie książki.” 
Podobnie, jak dla Zoli tak i dla mnie temat gry na giełdzie, spekulacji finansowych, akcji, zwyżek, zniżek jest tematem wywołującym odruch senności. Zupełnie nie potrafię zrozumieć mechanizmu funkcjonowania giełdy i nie potrafię poddać się emocjom, jakie targają ludźmi żądnymi łatwego i szybkiego zarobku. Jest w tym, dla mnie, jakaś niesprawiedliwość, jakieś oszukaństwo i duże niebezpieczeństwo zarówno dla przegrywających, jak i dla wygrywających, może zwłaszcza dla nich.
Moim zdaniem sam Zola, podejmując temat z obowiązku, nie docenił swojej powieści, bo choć napisał o niewdzięcznym przedmiocie pożądania, sama książka nużącą nie jest. 
Ciężko było przebrnąć jedynie przez pierwszy rozdział pełen całkiem mi obcej terminologii. Książka choć oscyluje wokół giełdowych spekulacji jest książką o pieniądzu i jego wpływie na człowieka. Autor próbuje przedstawić emocje, jakim ulega niemal każdy człowiek, który staje przed wizją szybkiego wzbogacenia.
Główny bohater Saccard przez szereg nieprzemyślanych inwestycji stracił ogromny majątek i wypadł z grona ludzi liczących się w świecie finansów. Stracił majątek, ale nie utracił wiary w odzyskanie zarówno bogactwa, jak i pozycji. W wyniku spotkania z idealistą, inżynierem Hamelinem, owładniętym wizją rozwoju Bliskiego Wschodu (budowa sieci dróg, a zwłaszcza budowa kolei żelaznej, wydobycie bogactw naturalnych, rozwój przemysłu i handlu) rodzi się pomysł założenia Banku Powszechnego, którego zadaniem będzie finansowanie inwestycji na wschodzie. Oczywiście, jak w każdym interesie motorem działania jest osiągnięcie zysku. Poprzez szereg poczynań nie do końca zgodnych z prawem (m.in. kreatywną księgowość, sztuczne podwyższanie wartości akcji, skup akcji przez Bank) oraz agresywną kampanię prasową (prowadzoną przez własne wydawnictwo) akcje w przeciągu zaledwie kilkunastu miesięcy siedmiokrotnie podwyższają swą wartość i stają się najbardziej pożądanym towarem na rynku. Inwestują ludzie ze wszystkich sfer społecznych; od ludzi żyjących ze spekulacji giełdowych, poprzez arystokrację, zubożałe ziemiaństwo, mieszczan, biedaków. Pożądanie pieniądza, aczkolwiek różne są jego motywacje (hazard, chęć wzbogacenia, konieczność znalezienia sposobu na wyjście z długów, zapewnienie sobie dożywotniej renty, uzbieranie posagu dla córek) przejawia się niemal u wszystkich jednakowo. Ludzie, którzy wpadli w szpony pożądania nie potrafią myśleć o niczym innym, jak o kursie akcji i tym szczęściu, jakie przyniesie kolejna zwyżka ceny akcji. Pierwszy zarobek budzi nadzieję drugiego, drugi kolejnego i tak bez końca. Zaledwie nieliczni potrafią poprzestać na osiągniętym zysku. Każda zwyżka rozbudza nowe żądze. 
Najbliższą Zoli postacią w Pieniądzu, postacią wyrażającą jego opinie i przekonania jest Karolina Hamelin. Siostra inżyniera z początku chcąc dopomóc bratu w realizacji jego marzeń, następnie z miłości do Saccarda daje się porwać grze próbując jednocześnie skierować zainteresowania kochanka na inne sfery życia poza pomnażaniem kapitałów. 
Powieść poza wspaniałym studium ludzkich zachowań poddanych pożądaniu bogacenia się przedstawia kontrast pomiędzy dwoma postawami finansistów; poety pieniądza (Saccarda), który działa w imię tworzenia rzeczy wielkich i szlachetnych ulegając namiętnościom i podejmuje niczym nieograniczone ryzyko, nie zważając na koszty (w końcu najważniejszy jest cel) oraz człowieka – liczby (Gundemann), który kieruje się logiką i zdrowym rozsądkiem.
Pieniądz wyraża też pogląd autora na kwestię antyżydowskich nastrojów społecznych, a także jego zainteresowanie narodzinami nowej ideologii socjalizmu. 
Najlepszą puentą powieści jest wniosek, do jakiego dochodzi Karolina, kiedy rozmyśla, jakie skutki przyniosło powstanie Banku. „Saccard miał słuszność; pieniądz był jak dotąd nawozem, na którym wyrastała ludzkość jutra; pieniądz truciciel i niszczyciel, stawał się zaczynem życia społecznego, żyznym gruntem niezbędnym do wielkich robót ułatwiających egzystencję (…). Dlaczegóż zatem pieniądz czynić odpowiedzialnym, za brudy i zbrodnie, których jest przyczyną? Czyż w mniejszym stopniu zbrukana jest miłość, która przecież rodzi życie.
Wciąż rosnąca wartość akcji Banku Powszechnego pobudza wyobraźnię nie tylko uczestników gry, ale także czytelników. Większość z nas bowiem myśli podobnie jak Saccard, ile dobrego można by zdziałać mogąc do dyspozycji tak nieograniczone fundusze. I choć finał wydaje się być przewidywalny to lektura naprawdę wciąga. Chylę czoła przed mistrzostwem Zoli, który z obowiązku i znużenia napisał tak dobrą książkę. Może nie uwiodła mnie ona tak, jak„Wszystko dla pań, nie zachwyciła, tak jak Germinal, ale zaskoczyła, iż tak niewdzięczny temat można przedstawić w tak interesujący sposób. 
Nie wiem, czy to skutek uboczny lektury, a jeśli tak, to dziwnie zaskakujący nawet dla mnie, po raz pierwszy w życiu zagrałam wczoraj w totolotka. Natychmiast po zakupie kuponu zdenerwowałam się, co będzie jeśli wygram. Martwiło mnie to do dzisiejszego ranka. Na szczęście wygrałam tylko „trójkę”, więc obawy dotyczące kłopotów, jakie mogłaby przynieść niespodziewana fortuna (poza jedyną korzyścią) rozwiały się.