Francuska kawiarenka literacka

niedziela, 30 marca 2014

O portrecie Juliusza II, o nim samym, Michale Aniele i o mobbingu



National Galery Londyn olej na desce 108x80,7 cm zdjęcie własne
Mam jakiś szczególny sentyment do tego portretu. Rafael sprawił, że dałam się ponieść ułudzie, malarskiej wizji, w której nazbyt ambitny książę kościoła, despota, wybuchowy awanturnik, znawca raczej wojennych taktyk walki niż teologii jawi się, jako człowiek. Ten zdobywca urzędu dzięki symonii, ten „il terrible” (straszny człowiek), jak go nazywają niektórzy historycy za wyniszczające kampanie wojskowe,  pędzlowi malarza zawdzięcza, iż przekazana została potomności jego ludzka twarz, jest to wizerunek dobrodusznego staruszka, zmęczonego życiem, człowieka silnego i władczego, ale nie pozbawionego pewnej zadumy. Juliusz II na obrazie Rafaela przypomina dobrego i sprawiedliwego dziadka, któremu każdy wnuczek chętnie wdrapałby się na kolana. Nawiasem mówiąc wnuki Juliusza II nie miały chyba takiej okazji, bowiem córka po wyborze ojca na stolicę Piotrową wyprowadziła się z Rzymu (źródło informacji -wikipedia- nie do końca wiarygodne, ale o dość swobodnym zachowaniu młodego kardynała czytałam także u Paula Stratherna w książce Medyceusze Mecenasi sztuki –tyrani – kochankowie, tyle, że w przeciwieństwie do swego znienawidzonego poprzednika Borgii potrafił Juliusz zachowywać większą dyskrecję). Juliusz II nie był wyjątkiem, w jego czasach podobnie postępowali niemal wszyscy zwierzchnicy kościoła. Zasługą tego papieża poza dobrym administrowaniem papieskim skarbcem oraz odbudową wizerunku stolicy Piotrowej był mecenat, jaki roztaczał nad artystami, choć prawdę mówiąc, jeśli intencją mecenasa jest wyłącznie chęć zapisania się w pamięci potomnych to nieco osłabia to zasługę. Najlepszym sposobem wpisania się w pamięć przyszłych pokoleń jest zdobycie lub odzyskanie spłachetka ziemi, bądź zlecenie wybudowania mauzoleum, pomnika, czy namalowania portretu. Mimo wszystko należy docenić, pewnego rodzaju mądrość w historycznym patrzeniu papieża (człowieka dość kiepsko wykształconego), przejawiającą się w zatrudnieniu na swym dworze takich artystów jak Michał Anioł, Rafael czy Bramante.
Juliusz II jak każda historyczna postać, jak każdy mąż stanu ma tyleż przeciwników, co zwolenników. Dla mnie jest on przede wszystkim osobą, której Michał Anioł zawdzięczał wiele upokorzeń i nadludzkiego trudu oraz przekleństwo swego życia Mauzoleum papieskie. Dziś można by powiedzieć, że stosował papież mobbing wobec giganta; dawał zbyt krótkie terminy realizacji, zlecał nowe prace nie dając czasu na skończenie poprzednich, zwlekał z zapłatą, praca dla niego była prawdziwą udręką dla niepokornego artysty.  Przedstawiona w Udręce i ekstazie Stone kłótnia Michała Anioła (nawiasem mówiąc i artysta nie miał łagodnego usposobienia) z Juliuszem II  cały czas pozostaje mi przed oczyma, nawet, jeśli jest tylko literacką fikcją. O ironio losów, oglądając dziś Mojżesza niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, iż jest to część pomnika nagrobnego poświęconego Juliuszowi II, a niemal każdy wie, kto był autorem dzieła. Złośliwy chichot historii, sprawia, iż w pamięci zostają dzieła, a ich mecenasi często popadają w zapomnienie.
Portretów Juliusza II namalowano kilka, z czego najbardziej znany jest ten londyński pędzla Rafaela. I myślę, że powierzenie utrwalenia swego wizerunku temu malarzowi powinien Juliusz II uważać za jedną z najlepszych decyzji, jakie podjął w życiu, bo to dzięki temu obrazowi nie tylko przetrwał w pamięci potomnych, ale także przetrwał jako dobroduszny papa.
Obraz został namalowany w 1511-12 roku, kiedy Juliusz II miał 68-69 lat, na rok przed śmiercią.
Stary, zmęczony, zamyślony sprawia wrażenie zbolałego, niedawno utracił Bolonię, na znak upokorzenia zapuścił brodę. Nie sprawia wrażenia zdobywcy, zwycięzcy, a jednak nie sprawia też wrażenia pokonanego. Gdzieś w dal patrzy człowiek silny, odważny, a nawet mimo zdecydowania łagodny. Może rzeczywiście na starość nieco złagodniał, a może to wyraz pokory malarza, który takiemu zleceniodawcy nie potrafi nie schlebiać. Choć bardziej prawdopodobne jest to, że i Rafael uległ uczuciom połączenia podziwu i lęku, jakie często budził Juliusz II.
Wyraziste kolory w barwach flagi włoskiej (zbieżność zupełnie przypadkowa, trójkolorowa flaga pojawiła się pod koniec XVIII wieku) nadają obrazowi życia. Zielona tapeta kontrastuje z czerwoną pelerynką (mozettą) i czerwonym nakryciem głowy (camauro), a biała broda, batystowa chusteczka, sutanna oraz atłasowe rękawy rozświetlają obraz. Znawcy (historycy sztuki) odczytali sposób ułożenia rąk papieża, jako wyraz oddania jego zmiennego charakteru (dłoń trzymająca chusteczkę swobodnie opierająca się na oparciu ma ukazywać łagodność, dłoń ściskająca oparcie fotela ma symbolizować gwałtowność i wybuchowość.
Pewne cechy obrazy można dostrzec (a przynajmniej lepiej dostrzec) dopiero stojąc przed oryginałem. Trzeba mocno się wpatrywać w reprodukcję, aby dostrzec wzór z odwróconych kluczy papieskich oraz potrójnych koron wytłoczony na zielonym tle tapety. Na reprodukcji  trudno też dostrzec odbijające się w gałkach fotela okna. Gałki te o kształcie żołędzi nawiązują do nazwiska zleceniodawcy. Roverre oznacza po włosku dąb. Nietypowość portretu polega na odwróceniu malowanego człowieka bokiem, co pozwala z jednej strony zachować oficjalny charakter urzędu, a z drugiej przedstawić nie tylko dostojnika, ale i  człowieka. Obraz ma w sobie coś, co sprawia, iż przykuwa wzrok. Postać na obrazie sprawia wrażenie tak realistyczne, jakby siedzący na nim człowiek miał zaraz wstać i obrugać oglądających za brak należnego majestatowi szacunku.
Pierwotnie powieszony w Santa Maria del Popolo, dzisiaj znajduje
się w National Galery w Londynie.
Informacje zaczerpnęłam z książek Raphael Cristof Thoenes, Arcydzieła z National Gallery (zakupione w Muzeum Londyńskim),  Medyceusze Mecenasi sztuki –tyrani – kochankowie Paula Stratherna, Krótkie biografie Wszyscy papieże od Świętego piotra do Benedykta XVI (zakupione w Watykanie)
Na zakończenie fragment z książki Udręka i ekstaza Stone. Kiedy Juliusz II nalegał na zdjęcie rusztowania i ukazanie tej części Kaplicy, która już została ozdobiona Michał Anioł tłumaczył, iż jeszcze wiele pozostało do ukończenia nie chcąc oddawać czegoś niedokończonego, niedoskonałego.
...Kiedy będzie skończone? zapytał z uporem papież.
Michał Anioł zdenerwował się. Rzucił krótko:
- Jak się skończy!
Juliusz poczerwieniał i naśladując zachrypnięty głos Michała Anioła, zawołał; Jak się skończy! Jak się skończy!- wściekły podniósł laskę i uderzył Michała Anioła po ramieniu.
Zapadła cisza i dwóch przeciwników patrzyło na siebie płonącymi oczami. Michała Anioła przeniknął chłód, był zbyt wstrząśnięty, aby czuć ból w ramieniu. Skłonił się i rzekł oficjalnym tonem, pozbawionym wszelkich uczuciowych akcentów:
-Stanie się, jak wasza świątobliwość sobie życzy. Jutro rusztowania zostaną zdjęte, kaplica gotowa do oglądania.
Cofnął się, robiąc papieżowi przejście do drabiny.
-Nie do ciebie, Buonarotti, należy odprawiać papieża! Możesz odejść. 
Michał Anioł zszedł po drabinie, niemal nie dotykając stopni, i opuścił kaplicę. A więc takie jest zakończenie! Gorzkie, poniżające zakończenie! Uderzono go kijem jak chłopa. Jego, który zaprzysiągł sobie, że wyniesie artystę z szeregu wykwalifikowanych rzemieślników na najwyższy stopień. ...


Źródło zdjęcia

Dziś, kiedy  jesteśmy poddawani mobbingowi (zbyt dużo pracy, zbyt krótkie terminy i ciągłe odwoływanie od jednej roboty do drugiej, brak poszanowania dla wykonywanej pracy i ciągłe pytanie, kiedy będzie skończona, jeszcze zanim zdąży się zacząć) doskonale rozumiem Michała i nieraz sama czuję się, jakby dostała kijem po plecach.





niedziela, 16 marca 2014

Czy Han z Islandii Wiktora Hugo to słabizna?


Geneza lektury: beznadziejna miłość do Wiktora Hugo.
Tym razem jednak wrażenia z lektury były odwrotnie proporcjonalne do radości z faktu nabycia książki.
Uprzedzona przez ZWL o małej wartości artystycznej dziełka (cyt. Han to słabizna) nie miałam wygórowanych oczekiwań. Myślałam, że dla odmiany po wymagających dziełach ukochanego pisarza (typu Nędznicy, czy Pracownicy morza) znajdę odprężenie, lekturę na dwa wieczory. Pomyliłam się.
Han z Islandii jest pierwszą młodzieńczą powieścią Hugo, czymś w rodzaju wprawki, ćwiczenia pisarskiego, trochę zabawą, a trochę wyznaniem uczuć. Zakochany w Adeli Foucher, której z różnych względów rodzinnych poślubić nie mógł próbował wyrazić uczucie pisząc makabryczny romans, w którym siebie obsadził w roli szlachetnego Ordenera syna wicekróla, a obiekt swej miłości w roli Ethel córki byłego dostojnika (kanclerza Schumakera) skazanego na dożywotnie więzienie.
Han z Islandii wzorowany był na gotyckiej powieści romantycznej oraz modnych na początku XIX wieku opowiadaniach frenetycznych, obfituje w sceny grozy, szaleństwa, gwałtowności i masakry, sceny budzące przerażenie a momentami odrazę. A wszystko to za sprawą tytułowego bohatera, budzącego postrach potwora, który żywi się okrucieństwem, zbrodnią i ludzką krwią. Zamieszkujący na odludziu Han, pełen nienawiści do ludzkiego rodu jednego ma tylko towarzysza – białego niedźwiedzia.
Akcja powieści przebiega dwutorowo. Z jednej strony mamy romans Ordenera (syna wicekróla, który incognito odwiedza w więzieniu dziewczynę i jej ojca, dla którego usiłuje uzyskać ułaskawienie) i Ethel (córki zdymisjonowanego kanclerza uwięzionej wraz z ojcem). Z drugiej strony mamy żądnych władzy i godności dworzan snujących intrygi mające doprowadzić do ostatecznego wyeliminowania Schumakera i połączenia rodu jego następcy (hrabiego d` Ahlefeld) z rodem królewskim poprzez małżeństwo Ordenera z córką hrabiego. W tym celu wzniecone zostaje powstanie górników, którego przywódcą zrobiono Hana z Islandii. Akcja rozgrywa się w Norwegii na przełomie XVII i XVIII wieku.
Tyle, że zanim splątane nici intrygi zdołałam trochę rozplątać dotarłam prawie do połowy książki. Zawrotu głowy można dostać z powodu wielości  pojawiających się postaci o coraz to bardziej trudnych do wymówienia imionach. Okrutnie się namęczyłam czytając o wyczynach rozbójnika - potwora, nie mogłam połapać się kto jest kim (zwłaszcza, że bohaterowie występują często pod kilkoma imionami), a do tego coraz mniej interesowało mnie, o co w tym wszystkim chodzi. Intrygi dworskie jakoś dziwnie przypominające odwieczne knowania homo politicus nie interesowały mnie zupełnie, a opisów krwawych i okrutnych zbrodni Hana było trochę za wiele, aby nadać im jakikolwiek rys prawdopodobieństwa. Postacie są mało zajmujące; zbyt jednostronne, albo do bólu szlachetne, albo budzące odrazę.
Na korzyść utworu przemawiają piękne opisy miejsc, (zastanawiałam się nawet czy Hugo był w Norwegii, bowiem pisał tak, jak gdyby doskonale poznał górskie kryjówki i leśne ostępy) zdarzeń (walki z potworem), czy zjawisk (burzy). Na korzyść przemawia też żarliwość uczuć prezentowana przez głównego bohatera i nie ma się co dziwić, wszak pisał o sobie.
Ci którzy nie pojmują szczęścia, jakiego doznawał młodzieniec, niezdolni są odczuwać prawdziwych rozkoszy życia. Jego serce wezbrało uniesieniem, a piersi, wznoszące się gwałtownie oddychały zaledwie. Nieruchomy z wytężonym wzrokiem, wpatrywał się w gwiazdę pociechy i nadziei.*
Bo nie należy wątpić, że przez czas i odległość dusze wiodą ze sobą tajemnicze rozmowy. Na próżno świat materialny stawia przeszkody pomiędzy dwiema kochającymi się istotami; mieszkanki idealnej krainy zjawiają się sobie duchowo w rozłące i łączą w śmierci. Cóż bowiem może znaczyć rozłączenie, odległość fizyczna, dla dwojga serc nierozerwalnie związanych jedną myślą i wspólnym pragnieniem? Prawdziwa miłość może cierpieć, ale nie umiera.**
Jest tu zapowiedz przyszłego pisarza, jest też zapowiedź tematyki, do jakiej będzie później Hugo często powracał; niesprawiedliwość społeczna (kontynuowana w Nędznikach czy Człowieku śmiechu), nieznajomość własnej tożsamości przez bohaterów (Esmeralda czy  Gwynplaine), krzywdzenie tych, na których najbardziej bohaterom zależy (takich przykładów w Katedrze Marii Panny w Paryżu jest całe mnóstwo), czy wreszcie odtrącony przez społeczeństwo bohater  (Quasimodo, Gilliat czy Gwynplaine)
Znalazłam kilka cytatów, jakich nie powstydziłby się późniejszy autor Nędzników.
Gdy dwie dusze przewrotne odkrywają sobie nawzajem swą bezwstydną nagość, wtedy oburza je wzajemna ohyda. Zbrodnia nawet w zbrodniarzu wstręt budzi - a dwaj źli ludzie rozmawiając z całym cynizmem sam na sam o swych namiętnościach, interesach, przyjemnościach, są dla siebie wzajemnie, jakby straszliwym zwierciadłem. Własna podłość ujrzana w drugim, upakarza ich; zawstydza własna dusza, własna nicość przestrasza. A nie mogą od siebie uciec, siebie samego zaprzeć w sobie podobnym, ponieważ każdy bezecny stosunek, każda szkaradna jednomyślność i ohydna równość, znajduje w nich jakiś głos, nigdy nieznużony, co im zawsze szepcze do nieustannie dręczonego ucha.***
Reasumując jak na pierwszy utwór pisarza to nie najgorzej, ale w porównaniu do Nędzników, czy Pracowników morza to rzeczywiście słabizna. Nie poleciłabym osobom, których uwielbienie do pisarza nie dorównuje mojemu.
Moja ocena 3/6 (choć za tę żarliwość uczuć dodałabym +)


* str. 178 Han z Islandii Kolekcja Hachette rok 2009. 
** str. 179 tamże 
*** str. 120-121 tamże
Samo wydawnictwo - po raz kolejny (wcześniej była Nana Zoli) nie zachwyciło, nieładna okładka i sporo błędów interpunkcyjnych oraz literówek.

piątek, 14 marca 2014

Alemusicale w Teatrze Muzycznym Roma, czyli o tym, jak odmłodniałam

Janusz Kruciński, jako Jezus

Alemusicale miały być jedynie dodatkiem do muzycznych przeżyć (koncertu, na który wybrałam się do Warszawy). Odwiedzający tego bloga wiedzą, iż jestem absolutną fanką musicali w ogóle i fanką musicali wystawianych w Romie (od spektaklu Koty po Les Mis). Każdy z nich oglądałam kilkakrotnie i za każdym razem była to cudowna uczta. Trzykrotnie też miałam okazję oglądać przedstawienie oparte na podobnej konwencji, co Alemusicale pod tytułem Najlepsze z Romy. Wydawało mi się, iż wiem, czego mogę spodziewać się po spektaklu. Przedstawienie Najlepsze z Romy zawierało po dwa/trzy utwory z granych w Romie produkcji, repertuar za każdym razem był podobny, acz zdarzały się też miłe niespodzianki, kiedy pojawiała się nowa piosenka. Uczestniczyłam w spektaklu z dużą radością, aczkolwiek bardziej podobała mi się jego druga część, tj. ta która prezentowała utwory z bliższych mi duchowo musicali. Największą zaletą była możliwość poznania utworów (z musicali), które zeszły już z afisza, a których nie zdążyłam obejrzeć; jak Taniec Wampirów, czy Miss Sajgon. Dlatego i teraz nastawiłam się na „przeczekanie” wszystkich tych Greese, Crazy for You, piosenek z musicali dla dzieci i typowej brodwayowskiej produkcji Deszczowej piosenki. Owszem słucha się ich z przyjemnością, aczkolwiek, jak dla mnie, bez uniesień. 
 
Edyta Krzemień, jako Fantine Wyśniłam sen
Tymczasem… Alemusicale choć oparte na podobnej konwencji musicalowego misz-maszu znacznie różniły się od poprzedniego przedstawienia. Po pierwsze składały się nań nie tylko utwory będące wcześniej w repertuarze Teatru Roma, ale także takie, których w Romie (jeszcze) nie wystawiano; jak Nine, Jesus Christ superstar, Jekyl & Hyde, Król Lew, Love Never Dies, Chicago, Księga Mormonów, Mamma Mia i …. uwaga, uwaga Notre Dame de Paris). Po drugie odstąpiono od sposobu prezentacji; od najstarszego tytułu do najmłodszego i przyjęto konwencję przeplatania gatunków; wesołe, radosne, energiczne występowały na przemian ze smutnymi, refleksyjnymi, nostalgicznymi. Ten sposób prezentacji wyszedł spektaklowi na dobre. Jak wiadomo gusta są różne i nawet musicalomaniacy mają swoje bardziej i mniej lubiane spektakle, a dzięki temu sposobowi prezentacji widz był cały czas zaskakiwany. Jedynym pewnikiem już z chwilą wejścia na widownię była Deszczowa piosenka na zakończenie I części, bowiem zdradzały ją foliowe pelerynki na krzesełkach w trzech pierwszych rzędach.
Jedyny minus spektaklu to fakt, iż z większości musicali śpiewano
Sara i van Krolock z Tańca wampirów
po jednym utworze (wyjątkowo dwa). Rekompensatą była natomiast wielość prezentowanych tu spektakli (dla uzmysłowienia ogromu przedsięwzięcia wymienię wszystkie: Koty, Akademia Pana Kleksa, Mała Syrenka, Miss Sajgon, Jezus Christ Super Star, Craizy for You, Grease, Deszczowa piosenka, Les Miserables, Taniec Wampirów, Upiór w Operze, Notre Dame de Paris, Nine, Księga Mormona, Love Never Dies, Newsies, Jekyll & Hyde, Producenci, Król lew, Chicago, Aladyn Jr., Mamma Mia).
Alemusicale rozpoczęły utwory z musicalu Koty; Dachowy song oraz Kocie imiona (Mefistofeles). Są to bardzo energetyczne i widowiskowe utwory; dające duże pole do popisów nie tylko wokalnych i tanecznych, ale i ekwilibrystycznych. Tak więc widownia już od pierwszych taktów została wprawiona w dobry humor. Ja w każdym razie poczułam się częścią przedstawienia, a nie tylko jego obserwatorem, zaczęłam chłonąć muzykę każdym nerwem, siedziałam na wdechu i nawet utwory, które nie zachwycały (a to z powodu wykonania, a to dlatego, iż nie należą do tych, drogich memu sercu), nie były w stanie sprawić rozczarowania. Kolejnym utworem była Meluzyna z Akademii Pana Kleksa w wykonaniu Malwiny Kusior (świetne wykonanie, aczkolwiek odniosłam wrażenie, iż w przedstawieniu Wszystko z  Romy utwór brzmiał  bardziej ekspresyjnie). Nieco zawiedziona byłam z powodu nieobecności mojego ulubieńca Łukasza Dziedzica, którego w wampirowym Na orbicie serc zastąpił Paweł Podgórski, który śpiewał także (między innymi) partię Upiora. Było nieźle, choć dla mnie już na zawsze najlepszym von Krolockiem oraz inspektorem Javertem pozostanie Łukasz Dziedzic. Natomiast Malwina śpiewająca, iż Nadszedł czas nieodmiennie zachwyca i wzrusza. Jest w tym wykonaniu moc i tajemnica i jakieś szaleństwo, które sprawia, że można się w nim zatracić. Mogę tego słuchać wciąż i wciąż.


Malwina Kusior i Łukasz Dziedzic w Na orbicie serc
Z niecierpliwością czekałam na utwory, których wcześniej nie słyszałam w Romie, a znałam z innych interpretacji (Chicago i Jesus Christ Super Star z Teatru Muzycznego w Gdyni, Jekyll & Hyde z Festiwalu Duetów Musicalowych i Operetkowych w Poznaniu, Mamma Mia oraz Nine z filmu oraz NDdP z koncertu w Gdyni i w Paryżu).
Wykonanie Getsemani z musicalu Jezus Christ Superstar powaliło mnie na kolana. Janusz Kruciński był w nim rewelacyjny. To było i zaśpiewane i zagrane. Dialog Jezusa z Ojcem pełen bólu, rozterki, niezgody, wątpliwości. To był majstersztyk tak wzruszający, iż przyznaję, że łezki popłynęły. Natychmiast po powrocie zaczęłam kombinować, czy nie wybrać się do Chorzowa, gdzie występuje pan Janusz w roli Jezusa. W gdyńskim spektaklu w rolę Jezusa wcielił się Marek Piekarczyk i po obejrzeniu trzech, czy czterech spektakli uważałam, że wywiązał się z tego zadania bardzo dobrze, jedynie partie mówione wypadły blado. Dziś chętnie posłuchałabym obu panów.
Jan Bzdawka Les Cathedrales
Najbardziej oczekiwanym przez mnie utworem był utwór z Notre Dame de Paris. Występujący w Les Cathedrales Jan Bzdawka miał bardzo trudne zadanie, zwłaszcza wobec tych słuchaczy, którzy znają oryginalne wykonanie Bruna Pelletiera. Moim zdaniem jedyne, niepowtarzalne, poruszające. Oczekiwania były duże, podobnie, jak obawy. Tymczasem pan Bzdawka sprostał zadaniu i pięknie zaśpiewał Katedry po polsku (nieco słabiej po francusku). Mam takie marzenie (Wyśniłam sobie sen, aby Roma wystawiła kiedyś NDdP).
Podobało mi się także wykonanie Mamma Mia, choć troszkę mało było w nim ognia przy tak ekspresyjnym tytułowym utworze. Jak wyczytałam na stronie teatru trwają castingi do tego musicalu.
O utworach z Upiora oraz Les Mis nie muszę wspominać, ale wspomnę, że nieodmiennie wywołują we mnie dreszcze i słuchanie na wdechu (nie oddycham, abym mi nic nie przeszkadzało w słuchaniu).
Z przyjemnością wysłuchałam także Edyty Krzemień w utworze z Love Never Dies, czyli Upiór w Operze – kontynuacja. Piękna pieśń w pięknym wykonaniu zachęca do poznania całości. Jak zwykle fantastycznie wypadła Ewa Lachowicz, która doskonale radzi sobie w każdym repertuarze.
Janusz Kruciński jako Jesus w Getsemani (na żywo brzmiał jeszcze lepiej)
Wprawiona w świetny humor i tym razem odmłodzona koncertem nawet utworów, które nie należą do moich ulubionych słuchałam bez znużenia, a na Deszczowej piosence (o której już pisałam, że nie przepadam) czy Greese (takowoż) nóżki same podskakiwały.
No i przyznaję, że niektóre utwory podśpiewywałam sobie (cichuteńko, żeby nikomu nie przeszkadzać) razem z aktorami.
Zaletą przedstawienia była scenografia towarzysząca wykonywanym utworom, przy tak częstej konieczności jej zmiany jestem pełna podziwu dla obsługi technicznej, która musiała się mocno uwijać, aby nadążyć ze zmianami.
Ogromne brawa należą się wszystkim wykonawcom, za umiejętność zsynchronizowania wokalu, tańca, muzyki w tak różnorodnym przedstawieniu. Już sama konieczność zmiany kostiumów stanowiła spore wyzwanie.
I tak spektakl, który miał być tylko dodatkiem okazał się tym właściwym koncertem, który uskrzydlił i rozanielił.
Myślę, że  powinien sprawić przyjemność każdemu, kto nie czuje wstrętu do muzyki czy musicali. A dla wielbicieli gatunku to pozycja obowiązkowa. 
Wszystkie zdjęcia ze strony Teatru Muzycznego Roma, filmy z Youtube.

czwartek, 13 marca 2014

Komu bije dzwon Ernest Hemingway


dzwony weneckie
Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.           
Od kiedy poznałam ten piękny tekst byłam przekonana, iż jego autorem jest Ernest Hemingway. Tymczasem napisał go John Donne (niemal rówieśnik Szekspira, angielski poeta i kaznodzieja)
Geneza lektury:
-sentyment związany z okolicznościami, w których po raz pierwszy czytałam powieść (piękne, słoneczne lato na wyspie Afrodyty, wiatr we włosach, ktoś miły sercu u boku).
- odwiedziny w Katedrze Św. Pawła w Londynie, gdzie znajduje się nagrobek  Johna Donna twórcy tekstu, którego fragment posłużył za tytuł powieści .
Moje wspomnienia sprzed lat wywołują sentyment, którego dziś nie potrafiłabym wytłumaczyć, czy spowodował je klimat powieści, czy też aura wakacyjnego romansu. Kiedy młode dziewczę czyta o tym, jak to się ziemia zatrzęsła młodym kochankom podczas ich miłosnego aktu to mało więcej go obchodzi proza życie, walka czy śmierć. Młode dziewczę śledzi losy kochanków i marzy o tym, aby i pod nim zatrzęsła się kiedyś ziemia. Kiedy czyta dojrzała kobieta, w dodatku czyta, w całkiem innych okolicznościach przyrody, ze zdziwieniem stwierdza, iż wątek romansowy jest najsłabszym ogniwem powieści.
Robert Jordan, amerykański wykładowca, weteran wcześniejszych walk, przybywa do Hiszpanii, aby wspomóc w wojnie domowej siły rewolucji walczące z prawicową opozycją. Na rozkaz generała Goltza podejmuje się zadania, które wydaje się z góry skazanym na niepowodzenie. Jordan zgłasza się do bandy Pabla, aby wraz z nią wysadzić most. Cztery dni przygotowań do walki stają się dlań esencją życia, podczas tego krótkiego czasu musi doznać wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dzieje się niewiele, a jednak, kiedy nadchodzi dzień wysadzenia mostu mamy wrażenie jakby nieustannie coś się działo. W oczekiwaniu na wykonanie zadania i podczas przygotowań do niego Jordan wysłuchuje opowieści członków bandy Pabla. Każda z nich jest przejmująca i dramatyczna, tym bardziej, iż opowiadane są w sposób pozbawiony emocji, językiem prostym, dosadnym, nie pozbawionym hiszpańskim zwrotów i wulgaryzmów. I o ile dosadność języka jest jak najbardziej usprawiedliwiona to trochę brakuje tłumaczeń. O walce, okrucieństwie, bólu, gwałcie, zabijaniu mówi się tak jak o zwykłych codziennych czynnościach (jedzeniu, piciu czy spaniu). Pogodzenie się ludzi z ostatecznością jest porażające. O śmierci opowiada się tutaj, jak o przejściu na drugą stronę rzeki, ona i tak nastąpi, prawdopodobnie wcześniej niż później, więc nie ma sensu się nad nią dłużej rozwodzić. Ważne jest tylko, aby nie cierpieć, no i żeby odejść z honorem.
Lepiej jest umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach.
Umieranie jest straszne tylko wtedy, kiedy trwa długo i jest tak bolesne, że upokarza człowieka.

Zarówno Jordan, jak i jego współtowarzysze snują rozważania nad
katedra Św.Pawła w Londynie
sensem walki, życia i śmierci. Członków bandy spotkało już chyba każde okrucieństwo, jakie może spotkać człowieka, dlatego rozmowy na temat umierania oraz samobójstwa będącego ucieczką od tortur i upokorzenia nie są tu niczym niezwykłym. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż okrutni są jedynie tamci, obcy, wrogowie (faszyści, nacjonaliści). Towarzysze Pabla niejedno mają na sumieniu, a poziom ich okrucieństwa nie ustępuje okrucieństwu przeciwników. W pewnym momencie jeden z nich uświadamia sobie, iż tamci są tak samo niewinni (a może tak samo winni) jak oni, bowiem nie mieli żadnego wpływu na to, po której stronie się znaleźli. Mimo, iż pozornie niewiele się dzieje to czyta się dobrze i szybko, jedynie wewnętrzne monologi Jordana, w których prowadzi dyskusję sam ze sobą (zwracając się do siebie w drugiej osobie (ty)) momentami nużą, a nawet irytują z powodu ich rozwlekłości i tego, że niewiele wnoszą do treści.

Nigdy niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. Po prostu większość ludzi nie ma szczęścia tego przeżyć. Sam jeszcze nigdy tego nie miałeś, a teraz masz. To, co masz z Marią – obojętne, czy będzie trwało przez dziś i kawałek jutra, czy przez całe długie życie – jest najważniejszą sprawą, jaka może się zdarzyć człowiekowi. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że to nie istnieje, ponieważ sami nie mogą tego zaznać. Ale ja ci powiadam, że to jest prawdziwe, że to już masz i że spotkało cię wielkie szczęście, nawet gdyby ci jutro przyszło umrzeć.
O wiele ciekawsze wydawały mi się rozmyślania pomocnika Roberto – starego Anselmo.
Postacie prezentują zróżnicowane typy charakterów, jednak poza Pablem (jedynym zdecydowanie negatywnym bohaterem i najciekawiej zarysowaną postacią) pozostali bohaterowie są trochę mało wiarygodni psychologicznie. Nieco irytowała mnie Maria. Jej uległość wobec kochanego mężczyzny jest aż przykra.
Góry w Katalonii (być może i tutaj ukrywali się republikanie) 
Rozczarowuje (choć dawniej zachwycał) wątek miłosny, bo z jednej strony mamy młodziutką, doświadczoną przez los dziewczynę, która nie zdążywszy otrząsnąć się z traumatycznych doświadczeń wskakuje do śpiwora ledwie co poznanego Roberta i ślubuje mu wiernopoddańczy związek, a z drugiej młodego wojownika, który mając świadomość, iż to, co przeżyje z Marią podczas tych czterech dni może być czymś najważniejszym (i ostatnim) w jego życiu traktuje dziewczynę wyłącznie, jako obiekt pożądania i mimo, iż i jemu się ziemia zatrzęsła, to trudno się tu dopatrzeć nie tylko uczucia, ale i gwałtownej namiętności.
 
Podobało mi się natomiast ciekawe, a jednak czytelne zakończenie powieści, taki brak kropki nad i pozostawiający pewien margines niedopowiedzenia.
Mimo wszystkiego co napisałam powyżej, uważam, Komu bije dzwon za dobrą książkę i dlatego polecam.

Moja ocena 4/6 
Łańcuszki: wrócić do Szekspira (skojarzenie związane z postacią Johna Donne). 
Zdjęcia dziś także dobrałam na zasadzie luźnych skojarzeń (weneckie dzwony dzwoniły na zakończenie dobrego dnia, londyńska katedra przypomniała o angielskim pisarzu, a hiszpańskie (katalońskie góry) na szczęście zdobyłam przy pomocy kolejki linowej, nie musiałam więc, jak Pablo i jego towarzysze wspinać się per pedes).