Francuska kawiarenka literacka
▼
wtorek, 31 lipca 2012
Groch z kapustą, czyli lipcowe podsumowanie
Kiedy patrzę na listę przeczytanych w lipcu lektur to wygląda ona jak przysłowiowy groch z kapustą.
Trzynaście (no dwanaście i pół; po II tom Pustelni parmeńskiej muszę się udać do biblioteki) przeczytanych/wysłuchanych książek (w tym jedna trzytomowa). Prym wiedzie klasyka (Noce i dnie M.Dąbrowskiej, Dracula B. Storm, Opowiadania Czechowa, Pustelnia Parmeńska - I tom), oraz trzech noblistów Jose Saramago - Baltazar i Blimunda, Ginter Grass - Blaszany bębenek, John Steinbeck - Myszy i ludzie. Zaczęłam się zastanawiać, czy Saramago to już klasyka, czy jeszcze nie, bo Grassa chyba można zaliczyć do klasyki, choć pewna nie jestem. Ale były też lżejsze pozycje; takie jak kryminał (Agata Christie - Noc i ciemność), powieść historyczna (Maurice Druon Zamordowana królowa), powieść sensacyjna - (Frederick Forsyth- Psy wojny) i starodawny romansik - powieść dla nastoletnich panienek sprzed ponad wieku Panienka z okienka Deotymy. A do tego pierwsze spotkanie z Herbertem (Mistrz z Delf) oraz rewelacyjny wywiad Hanny Krall z Markiem Edelmanem Zdążyć przed Panem Bogiem.
Całkiem spory rozrzut. Wydaje mi się, że po raz pierwszy miałam tak zróżnicowany i tak dobry czytelniczo miesiąc. Zasługą różnorodności w pewnej mierze jest przystąpienie do wyzwania Trójka e-pik, dzięki któremu czytam, coś do czego zapewne nigdy bym nie sięgnęła, gdyby nie ono. Z jednej strony myślę sobie, po co sięgać, po coś co, jak mam uzasadnione podejrzenia, mnie nie zachwyci, ale z drugiej strony, zawsze ceniłam różnorodność i myślę, że czasami na tle literatury innej niż ta codziennego kontaktu można nabrać dystansu i zyskać inny punkt widzenia, co także ma swoją zaletę. Poza tym czasami pomysłodawczyni trafia w którąś z moich ulubionych dziedzin i wówczas łączę przyjemne z pożytecznym. Co nie znaczy, że udział w wyzwaniu traktuję wyłącznie pod kątek pożytków. Gdyby nie dawał mi przyjemności nie uczestniczyłabym w nim, a tak jest jeszcze mały element "hazardu"? "ryzyka"? sama nie wiem, jak to nazwać, ale takiego niepokoju, co też Sardegna nam wymyśli i czy tym razem nie poddam się bez walki.
W lipcu udało mi się ponadto wyjść z dołka zaległości hmm.... powiedzmy, że recenzyjnych, a de facto moich relacji z przeczytanych lektur. Zostały mi same lipcowe lektury, co mnie bardzo cieszy, bo nie lubię ciągnących się za mną ogonów. Gdyby jeszcze udało się skrócić nieco liczbę książek do przeczytania, ale do tego trzeba by trochę silnej woli i zaprzestanie kolejnych zakupów. Lipcowych lektur niestety nie mogę wrzucić do hurtowniczego wora, bo poza Psami wojny każda z przeczytanych książek zasługuje na odrębną notkę. Saramago, Krall, Grass, Steinbeck - to były duże przeżycia. No, a Noce i dnie to jedna z ukochanych lektur. Cieszy mnie także udział w stosikowym losowaniu u Anny (w tym miesiącu była to Zamordowana królowa) i wyzwaniu z półki (w lipcu był to Baltazar i Blimunda i Opowiadania Czechowa), bo dzięki nim lista nieprzeczytanych książek własnych rośnie w nieco wolniejszym tempie.
poniedziałek, 30 lipca 2012
Po co do teatru?, czyli szczeciński Makbet na Festiwalu w Gdańsku
Starzeję się, tego epokowego odkrycia dokonałam wczoraj przy okazji wizyty w teatrze. Trwa w Gdańsku Szekspirowski Festiwal Teatralny. Postanowiłam więc dać szansę i sobie i teatrowi i jeszcze raz go odwiedzić: tym bardziej, że przedstawienie miało być występem gościnnym Teatru Współczesnego w Szczecinie.
Pisałam już kiedyś, iż do teatru rodzimego zniechęciły mnie ostatnie wizyty, podczas których czułam się raczej jak pod budką z piwem, w taniej tancbudzie niż w przybytku Melpomeny.
Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, to teatr był dla mnie zawsze świątynią sztuki, miejscem swoistego katharsis; w którym oczyszczam się od tego co plugawe i brudne, odrywam od codzienności i powszedniości.
Z brutalnością, agresją, chamstwem tego świata mamy wszak do czynienia na co dzień. Mass media permanentnie atakują nas nowymi, coraz bardziej wymyślnymi formami unicestwiania człowieka. Przestałam oglądać telewizję, bo nie potrzebuję do życia informacji na temat ilości ofiar rozbitego samolotu, zatopionego statku, trzęsienia ziemi, tornada, czy nowej wojny, którą w imię zachowania na świecie pokoju rozpoczął prezydent X czy Y. Te informacje i tak dopadną mnie prędzej, czy później. Mam ich świadomość i nie muszą potwierdzać jej oglądaniem zmasakrowanych ciał i zdewastowanych domów.
Od teatru oczekuję przekazania uniwersalnych treści w sposób umowny. Zabójstwo w teatrze moim zdaniem nie wymaga litrów czerwonej farby, a miłość nie zawsze wymaga ściągania majtek, teatr jest rodzajem sztuki, która nie wymaga dosadności i dosłowności. Teatr jest sztuką nie dla każdego, tak jak opera jest sztuką dla wybranych. Nie każdemu się musi podobać, ale nie powinno się dostosowywać poziomu sztuki do wymagań masowego widza. Tymczasem odnoszę wrażenie, że wiele naszych teatrów chcąc pozyskać publikę przedkłada tekst obrazkowy nad tekst literacki.
Idąc na Makbeta miałam świadomość, iż idę na sztukę trudną, ciężką, przygnębiającą. To sztuka o żądzy władzy, winie i karze, źródle zła, to też jedna z najbardziej krwawych sztuk Szekspira. Makbet porusza problemy uniwersalne i dziś.
Reżyser postanowił więc sztukę unowocześnić, aby podkreślić uniwersalność przekazu. Nie mam nic przeciwko wprowadzaniu współczesnych akcentów w sztukach napisanych parę wieków wcześniej, tyle, że nie bardzo podoba mi się przewaga formy nad treścią.
Makbet Teatru Współczesnego w Szczecinie to spektakl zbudowany z popkulturowych klisz przy użyciu technik multimedialnych oraz wykorzystaniu muzyki zespołu Black Sabbath. A zatem mamy łopatologicznie przedstawioną starą, jak świat historię żądzy władzy sprowadzoną do reprezentowanego przez bohaterów poglądu, albo my ich wyeliminujemy, albo oni nas. Historia opakowana w taką formę, aby nie budziła niedomówień: płonące intensywną czerwienią wieżowce w tle, rzeźnia, w której czerwoną farbą spływają obficie i ofiary mordu i białe kafle, w roli przepowiadających przyszłość Makbeta wiedźm roznegliżowane tancerki na rurach o skłonnościach lesbijskich z satanistyczną muzyką w tle, do tego zataczający się po scenie pijani żołdacy. Widz ma się poczuć źle, niekomfortowo, ma dojść do przekonania, że świat jest brudny, cyniczny i plugawy. Tyle, że widz to wie i on (no dobrze - ja) nie po to idę do teatru, aby obejrzeć to, czego nie oglądam w publikatorach.
Na tym powinnam zakończyć swą relację, aby być uczciwą wobec przedstawienia, bowiem zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu opuścić je po I akcie. Opuszczałam teatr z dużym dyskomfortem i żalem, że to już kolejne przedstawienie, które zawiodło moje oczekiwania.
W Internecie znalazłam wypowiedz reżysera, iż „ma nadzieję, że będzie dowcipne i ironiczne. Pracujemy nad tym przedstawieniem z poczuciem humoru”.
A ja miałam nadzieję, że idę do teatru.
Jak widać nadzieje nam się rozminęły z oczekiwaniami strony przeciwnej.
A wracając do mojego pierwszego zdania – całkiem możliwe, że taka a nie inna ocena przedstawienia jest wynikiem procesu starzenia i nie nadążania za zmieniającą się formą teatralnych przedstawień, może tradycyjny, klasyczny teatr nie ma już racji bytu. Ja w każdym razie cieszę się, że przynajmniej złota setka teatru telewizji została nagrana na płytach i takie staruszki, jak ja mają do czego wracać. Pewną wątpliwość wzbudziła we mnie przeprowadzona dziś rozmowa z ponad dziesięć lat młodszą koleżanką (do niedawna stałą bywalczynią teatru), która jak się okazuje podziela moje zdanie na temat przeniesienie akcentów teatralnego przedstawienia ze aspektu kulturowego na rzecz pozyskania jak największej publiki.
A żeby nie było, że poddaję się tak łatwo, że to jednorazowy wypadek zakupiłam bilety na jeszcze dwa przedstawienia i mam nadzieję, że nie będę "musiała" wychodzić przed czasem.
Pisałam już kiedyś, iż do teatru rodzimego zniechęciły mnie ostatnie wizyty, podczas których czułam się raczej jak pod budką z piwem, w taniej tancbudzie niż w przybytku Melpomeny.
Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, to teatr był dla mnie zawsze świątynią sztuki, miejscem swoistego katharsis; w którym oczyszczam się od tego co plugawe i brudne, odrywam od codzienności i powszedniości.
Z brutalnością, agresją, chamstwem tego świata mamy wszak do czynienia na co dzień. Mass media permanentnie atakują nas nowymi, coraz bardziej wymyślnymi formami unicestwiania człowieka. Przestałam oglądać telewizję, bo nie potrzebuję do życia informacji na temat ilości ofiar rozbitego samolotu, zatopionego statku, trzęsienia ziemi, tornada, czy nowej wojny, którą w imię zachowania na świecie pokoju rozpoczął prezydent X czy Y. Te informacje i tak dopadną mnie prędzej, czy później. Mam ich świadomość i nie muszą potwierdzać jej oglądaniem zmasakrowanych ciał i zdewastowanych domów.
Od teatru oczekuję przekazania uniwersalnych treści w sposób umowny. Zabójstwo w teatrze moim zdaniem nie wymaga litrów czerwonej farby, a miłość nie zawsze wymaga ściągania majtek, teatr jest rodzajem sztuki, która nie wymaga dosadności i dosłowności. Teatr jest sztuką nie dla każdego, tak jak opera jest sztuką dla wybranych. Nie każdemu się musi podobać, ale nie powinno się dostosowywać poziomu sztuki do wymagań masowego widza. Tymczasem odnoszę wrażenie, że wiele naszych teatrów chcąc pozyskać publikę przedkłada tekst obrazkowy nad tekst literacki.
Idąc na Makbeta miałam świadomość, iż idę na sztukę trudną, ciężką, przygnębiającą. To sztuka o żądzy władzy, winie i karze, źródle zła, to też jedna z najbardziej krwawych sztuk Szekspira. Makbet porusza problemy uniwersalne i dziś.
Reżyser postanowił więc sztukę unowocześnić, aby podkreślić uniwersalność przekazu. Nie mam nic przeciwko wprowadzaniu współczesnych akcentów w sztukach napisanych parę wieków wcześniej, tyle, że nie bardzo podoba mi się przewaga formy nad treścią.
Makbet Teatru Współczesnego w Szczecinie to spektakl zbudowany z popkulturowych klisz przy użyciu technik multimedialnych oraz wykorzystaniu muzyki zespołu Black Sabbath. A zatem mamy łopatologicznie przedstawioną starą, jak świat historię żądzy władzy sprowadzoną do reprezentowanego przez bohaterów poglądu, albo my ich wyeliminujemy, albo oni nas. Historia opakowana w taką formę, aby nie budziła niedomówień: płonące intensywną czerwienią wieżowce w tle, rzeźnia, w której czerwoną farbą spływają obficie i ofiary mordu i białe kafle, w roli przepowiadających przyszłość Makbeta wiedźm roznegliżowane tancerki na rurach o skłonnościach lesbijskich z satanistyczną muzyką w tle, do tego zataczający się po scenie pijani żołdacy. Widz ma się poczuć źle, niekomfortowo, ma dojść do przekonania, że świat jest brudny, cyniczny i plugawy. Tyle, że widz to wie i on (no dobrze - ja) nie po to idę do teatru, aby obejrzeć to, czego nie oglądam w publikatorach.
Na tym powinnam zakończyć swą relację, aby być uczciwą wobec przedstawienia, bowiem zdarzyło mi się po raz pierwszy w życiu opuścić je po I akcie. Opuszczałam teatr z dużym dyskomfortem i żalem, że to już kolejne przedstawienie, które zawiodło moje oczekiwania.
W Internecie znalazłam wypowiedz reżysera, iż „ma nadzieję, że będzie dowcipne i ironiczne. Pracujemy nad tym przedstawieniem z poczuciem humoru”.
A ja miałam nadzieję, że idę do teatru.
Jak widać nadzieje nam się rozminęły z oczekiwaniami strony przeciwnej.
A wracając do mojego pierwszego zdania – całkiem możliwe, że taka a nie inna ocena przedstawienia jest wynikiem procesu starzenia i nie nadążania za zmieniającą się formą teatralnych przedstawień, może tradycyjny, klasyczny teatr nie ma już racji bytu. Ja w każdym razie cieszę się, że przynajmniej złota setka teatru telewizji została nagrana na płytach i takie staruszki, jak ja mają do czego wracać. Pewną wątpliwość wzbudziła we mnie przeprowadzona dziś rozmowa z ponad dziesięć lat młodszą koleżanką (do niedawna stałą bywalczynią teatru), która jak się okazuje podziela moje zdanie na temat przeniesienie akcentów teatralnego przedstawienia ze aspektu kulturowego na rzecz pozyskania jak największej publiki.
A żeby nie było, że poddaję się tak łatwo, że to jednorazowy wypadek zakupiłam bilety na jeszcze dwa przedstawienia i mam nadzieję, że nie będę "musiała" wychodzić przed czasem.
niedziela, 29 lipca 2012
Baltazar i Blimunda Jose Saramago
Do tej pory moja znajomość z literaturą półwyspu iberyjskiego była znikoma i prawdę powiedziawszy, taką by pewnie została, gdyby nie Saramago. Pisarz zaskoczył mnie zarówno formą, jak i treścią. Zaskoczył pozytywnie.
Portugalią na początku XVIII wieku rządzi król Jan V, który słynie nie tylko z zamiłowania do zabawiania się z zakonnicami i układania małych replik słynnych świątyń, ale także marnotrawienia ogromnych sum pieniędzy napływających z zamorskich kolonii. Pragnąc potomka składa franciszkanom uroczystą obietnicę wybudowania nowego klasztoru w Mafrze, jeśli jego królewska małżonka szczęśliwie znajdzie się w stanie błogosławionym. Maria Anna bogobojna córka Habsburskiego rodu, za namową spowiednika, nie zdradza się przed małżonkiem, iż w chwili składania królewskiej obietnicy słowo już stało się ciałem. Kiedy więc okazuje się, iż królowa urodzi dziecko król nakładem tysięcy przymusowych robotników buduje klasztor, który z czasem przekształca się w ogromną, pełną przepychu barokową katedrę. Katedrę, którą do dzisiaj można podziwiać.
Tymczasem w kraju panuje inkwizycja, która tłumi każdy przejaw wolnej myśli, na stosy trafiają zarówno heretycy, jaki i osoby, które miały nieszczęście zostać o herezję oskarżone. Zaprzężeni do niewolniczej pracy, królewską zachcianką wybudowania repliki Bazyli Św. Piotra w Rzymie, robotnicy bez sprzeciwu dźwigają swój los cierpiąc nędzę, choroby, upokorzenie.
Największa mądrość życiowa polega właśnie na obojętnym przyjmowaniu tego, co zsyłają niebiosa, słońce czy deszcz, byleby nie w nadmiarze, ale nawet i wtedy, bo przecież ani w czasie potopu nie zginęli wszyscy ludzie, ani nie było jeszcze takiej suszy, żeby nie przetrwała choćby jedna trawka lub nadzieja na jej odnalezienie. [str.130 ze 182]
Baltazar i Blimunda to historia jednostek, których życie splotło się nierozerwalnie z budową klasztoru. Budowa jest ogromnym, morderczym przedsięwzięciem, które pochłania nie tylko wiele środków, ale przede wszystkim wiele istnień ludzkich. Wydawać by się mogło, że tak przytłaczająca budowla przytłoczy też życie bohaterów. Tymczasem okazuje się, iż z pozoru niewiele znacząca jednostka obdarzona może być nadludzką siłą, jeśli jej motorem są miłość i pasja. Ksiądz Bartłomiej-Wawrzyniec, posiadający ogromne marzenie, aby przy pomocy passaroli (maszyny latającej) wzbić się w powietrze i przenieść do innego, szczęśliwszego świata spotyka na swej drodze dwoje ludzi, którym decyduje się zaufać i powierzyć swój sekret. Są to Baltazar, były żołnierz bez lewej ręki oraz obdarzona zdolnością widzenia rzeczy dla innych niedostrzegalnych – córka czarownicy - Blimunda. Przygody tej niezwykłej trójki to nie tylko historia księdza - pasjonata (postaci mającej swój pierwowzór w rzeczywistości) i dwójki kochanków, ale też wyraz siły, jaką daje człowiekowi uczucie i szlachetne pragnienia, to historia zwycięstwa mądrości nad głupotą, uczucia nad siłą, pasji nad powszedniością.
„bo czymże w rzeczywistości jest człowiek, którego człowieczeństwo mierzy się siłą mięśni, otóż jest ucieleśnieniem strachu, boi się, że ta siła okaże się niewystarczająca, by powstrzymać potwora, który go bezlitośnie ciągnie za sobą, wszystko zaś z powodu kamienia, który wcale nie potrzebował być aż tak wielki, taras można by przecież zrobić z trzech czy dziesięciu niniejszych, lecz wówczas nie moglibyśmy się pysznić wobec Jego Królewskiej Mości, Jest to jeden kamień, i wobec zwiedzających, nim przejdą do innej sali, Jest to jeden kamień, właśnie tego rodzaju pycha jest źródłem wszelkiego zakłamania, zarówno w skali ogólnej, jak i jednostkowej, o czym świadczy chociażby takie oto stwierdzenie z podręczników historii, Klasztor w Mafrze zawdzięczamy królowi Janowi V który ślubował zbudować go, jeśli będzie miał potomka, a gdzie tych sześciuset mężczyzn, którzy wszak nie zrobili żadnego dziecka królowej, a jednak to oni spełniają ślubowanie, niech to, proszę wybaczyć anachroniczne powiedzonko, cholera weźmie” [str.128 ze 182].
Saramago w sposób niezwykle prosty - za pomocą ludowej opowieści (używając jednocześnie dość zawiłego stylu) opisuje historię determinacji, z jaką dążą do realizacji swych marzeń bohaterowie, którzy muszą przezwyciężyć nie tylko przeszkody zewnętrze, ale także własne słabości i ograniczenia.
Język Saramago wymaga od czytelnika dużego skupienia. Zdania się niezwykle rozbudowane, często pozbawione znaków przestankowych, zdarza się, iż w jednym zdaniu występuje dwóch narratorów. Jednocześnie narrator będący człowiekiem z XVIII wieku dysponuje często wiedzą człowieka współczesnego. Wszystko to sprawia, iż lektura nie należy do lekkich i łatwych. Z jednej strony utrudnia to czytanie, ale z drugiej strony pozbawiona owego stylu książka, myślę, że straciłaby sporo ze swej oryginalności.
„… bo zawsze kimś się jest, czy się tego chce czy nie, gdyż prawdę mówiąc, od wszystkiego można uciec, tylko nie od siebie samego” [str.31 ze 182]
Mnie książka urzekła.
A swoją drogą, ilekroć oglądam te wszystkie piękne świątynie przychodzi mi do głowy pytanie, które pozostaje bez odpowiedzi, czy były one warte swojej ceny.
Zdjęcia: 1 Okładka, 2-3. Katedra w Mafrze
Książkę przeczytałam w formie e-booka. Zaliczam ją do wyzwania z półki.
sobota, 28 lipca 2012
Oby do września, czyli w oczekiwaniu urlopu
Wiem, że dla wielu zabrzmi to jak herezja, ale dla mnie wrzesień to najpiękniejszy miesiąc w roku. Miesiąc mojego urlopu. Od kilku już tygodni odliczam dni pozostałe do odrobienia pańszczyzny, czyli dni robocze i wykreślam je w moim urlopowym kalendarzu. Od dziś pozostało mi tych roboczo-dni 29, a potem żegnajcie głupoto i indolencjo, żegnajcie bzdurne zalecenia, żegnajcie zadania wykonywane ku chwale ... żegnajcie poczucie misji i niespełnienia. Witajcie beztroskie chwile wakacji, szybsze bicie serca, przyjemne podniecenie startem i lądowaniem, witajcie francuskie TGV, witaj zatłoczone metro, kolorowi mieszkańcy południa, witaj rezydencjo papieży, witaj więzienie na wyspie If, witaj mieście malarzy, nawet ty deszczu paryskich ulic - witaj. Kiedy myślę o moich wakacjach oczyma wyobraźni widzę siebie w tylu miejscach, że sama sobie zaczynam zazdrościć.
Teraz pozostaje tylko dotrwać do tego czasu i przeżyć koszmarnie upalne dni w robocie.
Niektórzy moi znajomi ze zdziwieniem patrzą, kiedy mówię, że na urlop wybieram się do Francji. Znowu? Przecież byłaś w Paryżu i marszcząc czoło przypominają sobie usilnie, na Wielkanoc? Nie, we wrześniu i w grudniu. Ano właśnie. A co tym razem chcesz tam oglądać?
No i jak tu wytłumaczyć osobom, które chcą poznawać wciąż nowe i nowe miejsca (albo tym, którzy preferują przypiekanie się na piękny, brązowy kolor), że można tak kochać pewne miejsca, ze chce się do nich wracać. Że wystarczy mi wysiąść w Porte Mailot z lotniskowego autobusu, aby poczuć się troszkę jak w domu. Że widok Notre Dame, Luwru, Ogrodów Tulieries, Monmartru i paru jeszcze miejsc wynagradza mi paryskie niedostatki i to, co brzydkie, krzykliwe, nachalne. Bo kocha się i za coś i pomimo czegoś. I za te urocze kawiarenki, stragany bookinistów nad Sekwaną, parkowe ławeczki i krzesełka pod fontannami, kasztany pod nogami (niekoniecznie na Placu Pigalle), słodkie crepes na przekąskę, za wschody i zachody słońca, przyspieszone bicie serca i nawet za zmęczenie po dwunastu godzinach wędrówek, podczas których najbardziej narażone na zużycie są oczy, które chcą zapamiętać jak najwięcej i jak najdłużej. Ulotna pamięć obiecuje przechować sekwencje zdarzeń (dla postronnego obserwatora - bez znaczenia), aby potem odświeżyć je w zimowy, mroźny poranek i rozgrzać to głupie serce.
Na wytłumaczenie (swoją drogą, dlaczego wciąż mi się wydaje, że powinnam się tłumaczyć z moich gustów, moich upodobań i moich miłości) mogę wykazać, że tym razem nie lecę do Paryża, że Paryż to tak przy okazji, że przelotem, przejazdem, że celem podróży jest Marsylia i Lazurowe Wybrzeże, że może uda się zahaczyć o Prowansję, że Arles, a może Awinion. Co prawda Arles większości nie kojarzy się absolutnie z niczym, a Awinion jedynie z piosenką Demarczyk o tańczących paniach i panach na moście, ale to bez znaczenia. O Marsylii słyszeli chyba wszyscy a Lazurowe Wybrzeże to taka ładna nazwa, więc w porządku dostaję błogosławieństwo na wyjazd. A guzik, kto chce niech wierzy, a ja wiem swoje. Gdyby w tej podróży nie było Paryża, to nie byłoby i Marsylii i nic więcej.
Zdjęcia: 1. Dworzec Saint Lazaire Monet, 2. Szybki pociąg TVG, 3. Widok Arles Van Gogh
Teraz pozostaje tylko dotrwać do tego czasu i przeżyć koszmarnie upalne dni w robocie.
Niektórzy moi znajomi ze zdziwieniem patrzą, kiedy mówię, że na urlop wybieram się do Francji. Znowu? Przecież byłaś w Paryżu i marszcząc czoło przypominają sobie usilnie, na Wielkanoc? Nie, we wrześniu i w grudniu. Ano właśnie. A co tym razem chcesz tam oglądać?
No i jak tu wytłumaczyć osobom, które chcą poznawać wciąż nowe i nowe miejsca (albo tym, którzy preferują przypiekanie się na piękny, brązowy kolor), że można tak kochać pewne miejsca, ze chce się do nich wracać. Że wystarczy mi wysiąść w Porte Mailot z lotniskowego autobusu, aby poczuć się troszkę jak w domu. Że widok Notre Dame, Luwru, Ogrodów Tulieries, Monmartru i paru jeszcze miejsc wynagradza mi paryskie niedostatki i to, co brzydkie, krzykliwe, nachalne. Bo kocha się i za coś i pomimo czegoś. I za te urocze kawiarenki, stragany bookinistów nad Sekwaną, parkowe ławeczki i krzesełka pod fontannami, kasztany pod nogami (niekoniecznie na Placu Pigalle), słodkie crepes na przekąskę, za wschody i zachody słońca, przyspieszone bicie serca i nawet za zmęczenie po dwunastu godzinach wędrówek, podczas których najbardziej narażone na zużycie są oczy, które chcą zapamiętać jak najwięcej i jak najdłużej. Ulotna pamięć obiecuje przechować sekwencje zdarzeń (dla postronnego obserwatora - bez znaczenia), aby potem odświeżyć je w zimowy, mroźny poranek i rozgrzać to głupie serce.
Na wytłumaczenie (swoją drogą, dlaczego wciąż mi się wydaje, że powinnam się tłumaczyć z moich gustów, moich upodobań i moich miłości) mogę wykazać, że tym razem nie lecę do Paryża, że Paryż to tak przy okazji, że przelotem, przejazdem, że celem podróży jest Marsylia i Lazurowe Wybrzeże, że może uda się zahaczyć o Prowansję, że Arles, a może Awinion. Co prawda Arles większości nie kojarzy się absolutnie z niczym, a Awinion jedynie z piosenką Demarczyk o tańczących paniach i panach na moście, ale to bez znaczenia. O Marsylii słyszeli chyba wszyscy a Lazurowe Wybrzeże to taka ładna nazwa, więc w porządku dostaję błogosławieństwo na wyjazd. A guzik, kto chce niech wierzy, a ja wiem swoje. Gdyby w tej podróży nie było Paryża, to nie byłoby i Marsylii i nic więcej.
Zdjęcia: 1. Dworzec Saint Lazaire Monet, 2. Szybki pociąg TVG, 3. Widok Arles Van Gogh
piątek, 27 lipca 2012
Onitsza Le Clezio
Wydawca: PIW
Rok wydania: 2008
liczba stron: 224
Upalny dzień zniechęca do jakiegokolwiek wysiłku umysłowego, zatem dzisiaj będzie krótko. Pierwsze spotkanie z noblistą. Nie powiem, że nie udane, ale też nie mogę powiedzieć, abym była tej znajomości ciekawa na przyszłość. Oczywiście, wiem, że nie należy się zniechęcać po pierwszej książce, należy dać szansę i pisarzowi i sobie, sama tak kiedyś pisałam innej blogerce, ale kiedy każdy z nas ma po kilkadziesiąt, a niektórzy kilkaset pozycji na półeczkach i są tam też takie, do których aż przebieramy nóżkami to takie pierwsze nie do końca udane spotkanie może przesądzić o losie autora w naszym życiu literackim. Książkę przeczytałam w maju i z przerażeniem stwierdzam, że mimo upływu tak krótkiego czasu coraz bardziej zaciera się w mojej pamięci. To co w tej opowieści o podróży utkwiło mi w pamięci to sama aura tejże (tu kłania się moje zamiłowanie do morskich podróży) oraz obraz Afryki, jaki poznajemy, dzięki wrażliwości małoletniego bohatera powieści. Obraz ten mimo dużej intensywności barw i zapachów sprawia wrażenie nieco sennego i poetyckiego. Akcja toczy się niespiesznie i monotonnie.
Biała kobieta krótko po wojnie wraz z dwunastoletnim synem, Fintanem odbywa podróż statkiem do Afryki (do miejsca o nazwie Onitsza), aby tam spotkać się z ojcem chłopca. Geoffray, opuścił rodzinę w pogoni za nieuchwytnym marzeniem. Kobieta płynie pełna wiary w odzyskanie męża i ojca jednocześnie. Fintan nie bardzo ma ochotę płynąc na nieznany ląd, do człowieka, który jest mu całkiem obcy, ale kiedy już przybywa na miejsce stara się poznać i zapamiętać wszystko, co warte i godne zapamiętania; poprzez barwy, zapachy, zjawiska pogodowe, niezwykłych ludzi. Chłopiec chłonie otaczający go świat z całym jego dobrodziejstwem. Odnajduje w nim i piękno afrykańskiego krajobrazu i biedę i okrucieństwo kolonialnego świata. Kiedy po latach Fintan zaczyna uważać Onitszę za swój dom okoliczności zmuszają rodzinę chłopca do powrotu do Europy. Wówczas okazuje się, iż Onitsza to nie tylko mały punkt na mapie świata, ale miejsce, które zaważyło na całym dalszym życiu chłopca. Opowieść niespieszna, nieco poetycka, opowieść o samotności, o tęsknocie, o marzeniach, o akceptacji, o trudnej miłości, o dojrzewaniu, no i przede wszystkim opowieść o Afryce pięknej i zdradliwej.
Polecam wielbicielom czarnego lądu i sennych, niespiesznych klimatów.
Jeśli ktoś byłby książką zainteresowany, proszę śledzić za jakiś czas zakładkę Wymiana, do której Onitsza trafi jako pierwsza.
środa, 25 lipca 2012
Dziesięc wymarzonych celów podróżniczych
Top 10 to akcja, przy okazji której raz w tygodniu ma blogu pojawiają się różnego rodzaju rankingi, dzięki którym czytelnicy mogą poznać bliżej blogera, jego zainteresowania i gusta. Jeżeli chcesz dołączyć do akcji - w każdy piątek wypatruj nowego tematu.
Dziś przyszła pora na... Dziesięć wymarzonych podróżniczych celów!
W tej propagowanej przez Kreatywę akcji biorę udział dopiero po raz drugi, mimo iż trwa od roku. Moje pierwsze Top 10 były to podróże inspirowane literaturą (tutaj). Dzisiaj są to wymarzone podróże. Ponieważ pojęcia te wiążą się dla mnie ze sobą cele podróżnicze będą zbieżne, ale nie tożsame.
Ponieważ należę do osób, które żywią się emocjami, bardziej niż piękne zdjęcia czy opowieści znajomych przemawiają do mnie miejsca związane w pewien, chociażby pośredni sposób ze sztuką, dlatego też, mimo, iż ogromnie lubię naturę i cuda przyrody zdecydowanie wolę odwiedzać np. miejsca wiążące się z ulubionym artystą -Florencja, która wiąże się z całymi tabunami artystów, Paryż - Hugo, Zola, Dumas, impresjoniści, miejsca będące miejscem akcji kochanych powieści - Paryż (Wszystko dla pań, Katedra Najświętszej Marii Panny, Nędznicy, Kod da Vinci), Rzym (Quo vadis, Anioły i demony), Wenecja (Anioły panny Garnet. Wenecja to zresztą miejsce tak urokliwe, że nie trzeba mi tutaj żadnych odniesień literackich czy artystycznych), miejsca, w których rozgrywają się fabuły ukochanych musicali - tu absolutne pierwszeństwo wiedzie Paryż (Katedra - czyli Dzwonnik z Notre Dame, Nędznicy, Moulin Rouge, Upiór z opery). Tyle, że są to miejsca, o których pisałam niejednokrotnie, dlatego dzisiaj pominę je, jako marzenia już zrealizowane. Nie jest to do końca prawdą, bo mam wrażenie, że ciągle mi ich mało, jak tylko znajduję się w Paryżu, zaczynam tęsknic za Rzymem, jak jestem we Florencji pytam sama siebie, a czemu nie Wenecja, no i oczywiście Kraków (w którym nie byłam już chyba dwa!!! lata- przebóg, jak ja wytrzymałam bez Krakowa tak długo- sama nie wiem.
No, ale ad rem. Dziś będzie o marzeniach, które przede mną.
Mam to szczęście, że moje marzenia właściwie nie wychodzą poza obręb kontynentu europejskiego, co oznacza, że mam większe szanse na ich realizację niż, gdybym marzyła o jakiś wyspach hula-gula. Nigdy nie pociągały mnie kraje - nazywane turystycznymi rajami typu - Bali, Mautritius, Dominikana.
A zatem moje marzenia podróżnicze mają większe szanse na ich zrealizowanie choć w części.
1.Pierwszy wyjątek wykraczający poza granicę kontynentu to: Stany Zjednoczone Ameryki, a właściwie jedno jedynie miejsce, które z powodów młodzieńczego sentymentu chciałabym obejrzeć to Statua Wolności. Tym razem przyczyną jest filmowe skojarzenie.
Otóż dawno, dawno temu oglądałam film Planeta małp, w którego końcowej scenie pokazano fragment Statuy Wolności, która jako jedyna miała przetrwać zagładę ziemi. Wówczas tak jakoś pomyślałam sobie o symbolu, o pięknej nazwie i o tym, że kiedyś chciałabym ją obejrzeć.
2.Drugi wyjątek to Egipt. Byłam w Egipcie i to na dwutygodniowej wycieczce, skorzystałam ze wszystkich proponowanych wycieczek, a i tak czuję ogromny niedosyt; za mało, za krótko, za powierzchownie. Nie weszłam do grobowca Tutenchamona, bo nie było chętnych, w muzeum kairskim skrócono pobyt, bo ludzie nie byli zainteresowani zwiedzaniem sali mumii.
3. Toskania (znam jedynie troszkę Florencję, byłam raz w Pizie) natomiast nie byłam nigdy na takiej prawdziwej Toskańskiej prowincji z jej charakterystyczną zabudową i krajobrazem.
4. Amsterdam - z tego powodu, że to miasto na wodzie, do której mam słabość; położony nad rzeką, przecięty siecią kanałów, oraz ze względu na wielość muzeów, które chciałabym odwiedzi; narodowe, Van Gogha, Rembrandta.
5. Londyn - wycieczkę do Londynu odkładam z roku na rok, mimo bardzo dogodnych połączeń lotniczych, ponieważ do Londynu nic mnie nie ciągnie, nic, poza mnogością Teatrów Muzycznych i obawiam się, że pierwsza wizyta nie byłaby ostatnią, a na mojej mapie miejsc, które muszę rokrocznie odwiedzić zagościłby także i Londyn. No i nie mogę napisać, że nie ciekawią mnie zbiory British Muzeum. Obok jeden z największych londyńskich Teatrów Muzycznych
6. Petersburg - sentyment do pierwszej zagranicznej podróży, jaką odbyłam w wieku pięciu lat. Jak przez mgłę pamiętam piękny zimowy krajobraz tego miasta; Pałac Zimowy, Ermitaż, białe noce. Oczywiście z Muzeum pamiętam, jedynie, że byłam i nic ponadto. Na zdjęciu Ermitaż
7. Ogród w Giverny pod Paryżem - tam gdzie malował Monet. Pisałam o tym też we wpisie o podróżach inspirowanych literacko. Czyż to zdjęcie nie wygląda jak obraz.
Norwegia - ze względu na nietypowe ukształtowanie terenu i klimat. W przeciwieństwie do większości osób mój organizm nie toleruje temperatur powyżej 24-25 stopni, więc taki umiarkowany klimat bardzo by mi odpowiadał. Chociaż generalnie wolę architekturę niż naturę, ale obok takich widoków nie umiem przejść obojętnie.
9. Mediolan ze względu na Ostatnią Wieczerzę Leonardo. Aż dziw, że bywając we Włoszech tak często nie udało mi się jej zobaczyć, ale na moje usprawiedliwienie mogę napisać, że nawet wcześniejsza o pół roku rezerwacja nie gwarantuje odwiedzin w refektarzu kościoła Santa Maria della Grazie.
10. Wiedeń - co prawda byłam w Wiedniu, ale czy można nazwać byciem dwa niepełne dni galopkiem przez miasto z tak małą ilością czasu wolnego, że nie wiadomo było, co z nim zrobić. Poza ukochanymi Muzeami, odwiedziłabym Katedrę Św.Szczepana, w której odbywał się przepiękny koncert Sary Brightmann.
Byłam w Katedrze, ale było to przysłowiowe pięć minut wpatrywania się w parasolkę przewodniczki, więc niewiele pamiętam z tego pobytu. Odwiedziłabym ponownie Dom Hunderwaserra, podeszła pod Operę Narodową, Pałace i ogrody pałacowe, no i jako maniaczka szwędania się po cmentarzach powędrowałabym na Cmentarz Centralny. Ach rozmarzyłam się.
Tym razem skoncentrowałam się na podróżach poza granice kraju, ale kiedy oglądamy wpisy na blogach podróżniczek i podróżników wiele jest pięknych i urokliwych zakątków w naszym kraju, o większości z nich dowiaduję się właśnie na blogach; małe drewniane kościółki, cerkwie, kapliczki, zamki, pałace, barokowe, gotyckie, romańskie świątynie, cudowne parki i ogrody. Jeśli kiedyś wygram w totka (jeśli wcześniej zacznę w niego grac) kupię sobie samochód, wynajmę kierowcę, który zawiezie mnie w te wszystkie cudne miejsca.
Jeśli ktoś chciałby podzielić się swoimi wymarzonymi miejscami podróży chętnie poczytam- zapraszam do udziału w zabawie.
Wakacje to sezon ogórkowy, więc nic dziwnego, że zbiegły mi się dwa wpisy poświęcone zabawowym wyliczankom. Sama widzę po ilości zaglądających, iż budzą one większe zainteresowanie niż "typowe" recenzje książkowe.
wtorek, 24 lipca 2012
Najlepsze czytadła wg guciamal
Agnesto poprosiła mnie o dołączenie do akcji wskazania dziesięciu moim zdaniem najlepszych czytadeł. Odpisałam uprzejmie, że owszem, że pomyślę, że ja to raczej klasyka, biografie i pewnie na tym by się skończyło. Ale wróciwszy zmęczona z pracy pomyślałam, a właściwie dlaczego nie.
Trudność polega na tym, że w zasadzie nie przepadam za czytadłami, albo też na tym, że nie nazywam w ten sposób książek, które czytałam z ogromną przyjemnością, bo uważam, że nazwanie ich czytadłami nieco je deprecjonuje. Tak, może to wina mojej definicji czytadeł za które uważałam lekkie, łatwe i przyjemne, ale ulatujące z pamięci zaraz po przeczytaniu książki. Zatem skoncentrują się na książkach, które czytało mi się lekko, łatwo i przyjemnie, a które pozostawiły w mojej pamięci trwały ślad, do których wracałam wielokrotnie lub zamierzam do nich powrócić.
W kolejności całkiem przypadkowej:
1. Wszystko dla pań Zoli. Od niej zaczęłam swoją znajomość z Zolą i jestem z niej ogromnie zadowolona. Obok Galeria Lafayette, której pierwowzór został opisany we Wszystko dla pań.
Obok ruiny Zamku If, w którym więziono Edmunda Dantesa.
2. Hrabia Monte Christo Aleksandra Dumasa
3. Powtórka z morderstwa Moniki Szwaii- czytałam prawie wszystkie książki pani Moniki z wielką przyjemnością i to niejednokrotnie, jednak kiedy dziś miałabym powrócić do którejś z nich wybrałabym
Powtórkę z morderstwa. Przypomina mi dobre powieści Chmielewskiej.
4. Wszystko czerwone Joanny Chmielewskiej - bardzo lubię Chmielewską (no może poza kilkoma najnowszymi pozycjami), a na myśl o tej pozycji aż mi się buzia uśmiecha, a nóżki wyrywają do pudełka z napisem Chmielewska
5. Nagrody Ericha Segala, kolejne nazwisko przy którym miałam problem, bo podobało mi się wiele jego książek.
6. Wieści Wiliama Whortona, choć wcale nie uważam tej książki za najlepszą Whortona to darzę ją dużym sentymentem i czytam rok rocznie przed Wigilią, a dlaczego piszę tutaj
Obok będąca miejscem akcji Aniołów Wenecja
7. Anioły panny Garnet Saley Vickers. Zupełnie przypadkowe odkrycie i miłość od pierwszego przeczytania.
Obok będące symbolem papiestwa tiara i skrzyżowane klucze wszechobecne w Watykanie.
8. Rodzina Borgiów Mario Puzo Po raz pierwszy wysłuchałam niecałe dwa lata temu, od tego czasu przeczytałam i wysłuchałam jeszcze dwukrotnie
9. Ania z zielonego Wzgórza L.M.Montgomery - a właściwie cała seria o Ani. Nie wiem, czy Anię można nazwać czytadłem, ale spełnia ona wszystkie kryteria, jakie dla potrzeb tej zabawy sobie założyłam, z wielokrotnym jej czytaniem na miejscu pierwszym.
Za czwartym pobytem w Luwrze doszukałam się owej unikalnej podłogi w Wielkiej Galerii
10. Kod Da Vinci Dana Browna. Tak wiem, Danem Brownem narażę swoją wiarygodność osoby piszącej o książkach jeszcze bardziej niż Whortonem, ale nie zamierzam ukrywać (zresztą trąbię o tym wszem i wobec), że mam słabość do książek tego pana i wcale nie będę pisać że to wielka literatura, że wybitna, czy coś w tym stylu, mnie się świetnie czyta, rozbudza moją ciekawość na sztukę (dzięki niemu poznałam Berniniego, zainteresowałam się Rafaelem, szlakiem jego literackich bohaterów wędrowałam po Paryżu i Rzymie). O Kodzie pisałam tu, a o Aniołach zapewne jeszcze napiszę na anielskim blogu.
Chciałabym napisać tu także o moim ukochanym Wiktorze Hugo, ale choć mnie czyta się lekko i z przyjemnością zdaję sobie sprawę, że opisy pewnych miejsc, zjawisk, bitew, grup społecznych mogą nie pałającego do Hugo miłością czytelnika odstraszyć.
Do wielu z moich ulubionych czytadeł są linki, a to dlatego, że ja do nich wracam bardzo często.
Jak widzę bardzo wiele osób wzięło udział w zabawie. Jeśli ktoś został pominięty, a miałby ochotę się przyłączyć szczegóły poniżej, a gdyby mnie udało się namówić na udział (o ile jeszcze nie został namówiony) Marlowa ciekawa byłabym jego typów, oczywiście jeśli nie masz ochoty to zrozumiem i uszanuję. Szczegóły zabawy tutaj (i proszę się nie zrażać tym, że pisze o babskich czytadłach, kto powiedział, że czytadła nie mogą być męskie).
poniedziałek, 23 lipca 2012
Panienka z okienka, czyli starodawny romansik Deotymy (Jadwigi Łuszczewskiej)
Panienka z okienka jest dla Gdańska tym, czym dla Poznania trykające się koziołki, a dla Krakowa hejnał z wieży Mariackiej. Z jednej strony piękną legendą, z drugiej turystyczną atrakcją.
Ekranizacja książki „Panienka z okienka” to pierwszy film, jaki oglądałam w kinie. Miałam wówczas kilka latek, a co za tym idzie wspominam go z dużym sentymentem.
Z oczywistych względów dla mnie „Panienka z okienka” jest głównie podróżą sentymentalną, podróżą do krainy idyllicznych lat dzieciństwa, kiedy świat postrzegałam, jako krainę szczęśliwości, w której dobro zwycięża zło, a na uczciwych czeka zasłużona nagroda.
Panienka z okienka to po trochu także podróż historyczna po XVII wiecznym Gdańsku z całym jego bogactwem. Był wówczas Gdańsk mekką nie tylko dla Polaków, ale i dla cudzoziemców. Miasto posiadało dostęp do morza, własny port, flotę, nadane przez króla przywileje oraz wolność religijną, co sprawiało, iż żyło się w nim dobrze i dostatnio.
Jadwiga Łuszczewska zauroczona pięknem tego miejsca postanowiła uczynić zeń tło swojej opowiastki, zgrabnie nazwanej starodawnym romansikiem.
Miała to być taka kobieca wersja Sienkiewiczowskiego „ku pokrzepieniu serc”. Chciała Deotyma pokazać, iż mamy takie okresy w historii kraju, z których możemy być dumni. Zdarzyła się nawet autorce pewna nachalność w prezentowaniu patriotycznych wstawek, co jestem w stanie jej wybaczyć w powieści skierowanej do małoletniego czytelnika, ponieważ nie grzeszy ona nadmiarem i jest ona lekkostrawna.
Sama fabuła powieści idealnie pasuje do miana romansiku dla dorastających panienek. Porucznikowi marynarki Władysława IV, imć panu Kazimierzowi Koryckiemu wpada w oko prześliczna panienka. Jak się okazuje uratowana z tureckiej niewoli dzieweczka jest wychowanicą imć pana radcy Szulca. Kazimierz chcąc nawiązać znajomość z panienką przekonuje opiekuna dziewczyny o domniemanym pokrewieństwie z panną. Jak w tego rodzaju powieściach bywa na drodze ku szczęściu i zdobyciu ręki panny Hedwigi stoi zarówno opiekun dziewczyny, jak i jego pomocnik, Holender Cornelius. Kazimierz, jak przystało na dzielnego Sarmatę uwalnia dziewczynę z licznych opresji, co w efekcie końcowym daje szczęśliwe zakończenie. Panienka może śmiało konkurować z innymi powieściami z gatunku płaszcza i szpady; są tu rodzinne tajemnice, uwięzienia, porwania, pojedynki, cudem odnaleziony list, no i oczywiście historia miłosna.
Cała uroda tego starodawnego romansiku tkwi w klimacie powieści, która rozgrywa się w bajkowej scenerii siedemnastowiecznego Gdańska.
Autorka poświęciła dużo czasu i pracy nad odtworzeniem historycznego - a także obyczajowego tła epoki i choć nie jest owo tło wiernym odtworzeniem siedemnastowiecznej rzeczywistości, to jako takie wryło się w świadomości wielu czytelników. I tak nie po raz już pierwszy źródłem naszej wiedzy o epoce zostaje pisarz, miast historyka.
Miejscem akcji w dużej mierze siedziba mistrza jubilerskiego Joachima Szulca, rajcy gdańskiego, zwana Bursztynowym Domem. Tam to znajdowało się słynne okrągłe okienko, które odegrało sporą rolę w powieści.
Miejsca tego bezowocnie poszukiwało wielu odwiedzających miasto czytelników powieści próbując odnaleźć owo okienko. Do poszukiwań kamiennicy i okienka zachęcały ostatnie zdania powieści:
A że mieszkańcy Gdańska słyną z poszanowania dla zabytków przeszłości, więc kto wie, może i ta pamiątka jeszcze się u nich przechowała? Może do dziś dnia panienka z okienka tam wygląda i tęsknie czeka, i wypatruje, czy raz jeszcze nie pojawi się przed nią marynarz od puckiej floty.
Powieść tak mocno wpisała się w obraz Gdańska, że jedną z atrakcji miasta uczyniono rzeźbę bohaterki wychylającej się ze szczytowego okna kamienicy Nowego Domu Ławy.
Kamienica sąsiaduje z Dworem Artusa pełniącym także niepoślednią rolę w powieści. Był on siedzibą kilku bractw, miejscem spotkań przedstawicieli patrycjatu i bogatego mieszczaństwa oraz ośrodkiem życia towarzyskiego, to tutaj odbywały się zabawy, w których uczestniczyli wszyscy co znaczniejsi jego kupcy oraz zagraniczni goście. Dwór nazwę swą zawdzięczał popularnej w średniowieczu legendzie o Królu Arturze. Deotyma maluje obraz balu odbywającego się w Artusowym Dworze w tak plastyczny sposób, że niemal słyszymy muzykę i gwar rozmów, widzimy kawalerów z pannami pląsających modne tańce oraz pięknie ustrojone damy, które przybyły ku wzbudzeniu podziwu swoich sąsiadek.
Na pamiątkę wykreowanej przez Deotymę panienki w oknie kamienicy Nowego Domu Rady o godzinach 11.03,13.03 i 15.03 pojawia się ubrana w strój z epoki panna.
Nie chciałabym brutalnie rozczarować potencjalnych turystów, ale Nowy Dom Rady nie mógł być domem bursztynowym mistrza Szulca, gdyż jak pisze autorka, wracający z balu na Dworze Artusa mistrz był mocno stropiony, ponieważ źle się czuł, a do domu miał daleko. Tymczasem Nowy Dom Ławy przylega do Dworu Artusa.
Panienka z okienka pełna jest opisów strojów, jadła i napitków, zwyczajów z epoki, a opisy te są tak drobiazgowe i bogate, że pobudzają wyobraźnię podlotka.
No i została Deotyma (mimo, iż uważała się za poetkę) w pamięci potomnych poza Deotymą, która się nadyma, też Deotymą od Panienki z okienka.
Zdjęcia: 1. Okładka książki (ja wysłuchałam audiobooka wyk. Piotra Olędzkiego), 2. Pola Raksa, jako panienka Hedwiga - Marysia, 3. Okienko w Nowym Domu Ławy, gdzie ukazuje się "mechaniczna panienka z okienka", 4. Dwór Artusa
niedziela, 22 lipca 2012
Lalka Bolesława Prusa i Lalka w wersji musicalowej
Lalka Prusa należy do jednej z moich ulubionych powieści. Była ona wyrazem rozczarowania ideami pozytywizmu i jak pisał autor zamiarem jego było:
„ (...) przedstawić naszych polskich idealistów na tle społecznego rozkładu. Rozkładem jest to, że ludzie dobrzy marnują się lub uciekają, a łotrom dzieje się dobrze. Że upadają przedsiębiorstwa polskie, a na ich gruzach wznoszą się fortuny żydowskie. Że kobiety dobre (Stawska) nie są szczęśliwe, a kobiety złe (Izabela Łęcka) są ubóstwiane. Że ludzie niepospolici rozbijają się o tysiące przeszkód (Wokulski), że uczciwi nie maja energii (książę), że człowieka gnębi powszechna nieufność i podejrzenie”.
Mnie w Lalce najbardziej podoba się różnorodność, od zawsze bowiem jestem jej zwolenniczką.
Oczywiście nie pokuszę się o zrecenzowanie książki czy dokonanie analizy jej treści i zamierzeń autora. Napiszę jedynie króciutko dlaczego tak mi się Lalka podoba.
Po pierwsze jest ona powieścią wielowątkową; a każda z opisanych na jej kartach historii moim zdaniem zasługuje na uwagę i każda jest ciekawą. Kiedy czytałam Lalkę w czasach licealnych nie byłam zachwycona rozdziałami „Pamiętniki starego subiekta”. Wydawały mi się one nudziarstwem i odrywały mnie od historii Wokulskiego. Dopiero dzisiaj po latach potrafię dostrzec, jako to nieocenione źródło wiedzy o epoce.
Lalka to przecież nie tylko powieść o źle ulokowanym uczuciu Stanisława Wokulskiego do panny Łęckiej i o niesprawiedliwości społecznej, która skazuje z góry na przegraną starania takich osób, jak Wokulski. Lalka to także powieść o codziennym życiu Polaków należących do różnych warstw społecznych; mamy tu przedstawicieli zarówno arystokracji, zubożałej szlachty, kupiectwa, rodzącej się klasy kapitalistów, rzemieślników, biedoty, studentów, świata nauki, a nawet przedstawicielkę najstarszego zawodu świata.
Po drugie jest to przepiękny obraz XIX wiecznej Warszawy; z pałacami, w których odbywają się bogate przyjęcia, rauty, bale, z pięknymi witrynami eleganckich sklepów, z powozami mknącymi Krakowskim Przedmieściem oraz alejkami Parku Łazienkowskiego, z kwestami wielkanocnymi, podczas których panie w toaletach wartości rocznego dochodu kilkunastu biedaków przyjmują datki na dobroczynność od znudzonych panów we frakach i cylindrach. Ale to także obraz Warszawy pełnej biedoty, żebraków, kalek, ulic brudnych, cuchnących, pełnych odpadków żywności i trupów zwierząt.
Po trzecie występuje tam cała plejada bohaterów; zróżnicowanych społecznie i charakterologicznie. Dzięki temu kolażowi historii i bohaterów Lalka stanowi ogromne spektrum ówczesnych opinii i poglądów na kwestie społeczne, polityczne i obyczajowe. I mimo takiej mnogości bohaterów trudno byłoby znaleźć dwoje takich samych, bowiem każda postać ma swój indywidualny styl, żadna z tych postaci nie jest jednowymiarowa. Gdybym miała obdarzyć sympatią jednego z bohaterów to wybór nie padłby wcale na Wokulskiego, ale na Rzeckiego, a to z powodu jego idealizmu, poczucie sprawiedliwości, przywiązania do przyjaciela oraz pewnej naiwności, która może bywa irytująca, ale osobiście mam do niej słabość, bo tak często sama padam jej ofiarą.
Po czwarte wreszcie jest Lalka opowieścią o uczuciach. A może powinnam wymienić to, jako pierwszy walor lektury. Uczucie, którego siła jest ogromna, raz buduje, innym razem niszczy, raz doprowadza do zdobycia majątku, a za chwilę pcha pod koła pociągu, raz dodaje skrzydeł i nadaje sensu życiu a za chwilę spycha na samą otchłań rozpaczy, raz wybacza wszystkich kochanków, aby za chwilę nie przebaczyć jednej chwili zapomnienia.
W parze Wokulski – Łęcka sympatia czytelników stoi po stronie Stanisława Wokulskiego, a przecież Izabela nie jest jakimś zimnym wyjątkiem, stworem bez uczuć i bez serca. Ona jest jedynie wytworem epoki, w której takich lalek po ulicach Warszawy chodziło mnóstwo. Jak pisała Magdalena Samozwaniec – „Typów takich, jak Izabela Łęcka, było w tzn. mondzie zatrzęsienie i nie frapowały one nikogo, jako koncepcja artystyczna. … Każda z nich była, tak samo, jak w powieści wielkiego pisarza piękna, chłodna, wyniosła i w każdej chwili gotowa sprzedać się jakiemuś dobremu kupcowi za grubszą forsę czemu się wówczas nikt nadto nie dziwił”.
Można zatem raczej dziwić się, iż panna Łęcka tak długo opierała się naciskom rodziny, kiedy Wokulski wcale jej nie interesował.
Po piąte podoba mi się dwutorowy sposób narracji; jeden to narrator anonimowy i wszechwiedzący, drugi to Ignacy Rzecki. Taki sposób ogromnie wzbogaca i pozwala spojrzeć na opisywane historie z różnych punktów widzenia.
Po szóste nietypowa jak na owe czasy jest postać głównego bohatera; człowieka, który z jednej strony jest idealistą, a z drugiej realistą, który wie, że tylko dzięki kapitałowi może zdobyć uczucie panny z arystokracji. Jak się okazuje Wokulski w swym miłosnym afekcie nie bierze pod uwagę, iż do miłości nie można zmusić.
Po siódme lektura mnie potrafi rozbawić dzięki takim wątkom, jak choćby historia stosunków studentów z baronową Krzeszowską, czy sam proces o lalkę (którego autentyczny pierwowzór dał asumpt dla tytułu dzieła).
Po ósme lektura pochłania i czyta się szybko.
I mogłabym wymieniać dalej i dalej, ale poprzestanę jedynie na tej krótkiej wyliczance.
Moja ocena 6/6
Musical Lalka w Teatrze Muzycznym w Gdyni
Ciężko przełożyć powieść na musical, ale niektórym to się udało (Les Miserables, Notre Dame de Paris czy choćby Romeo and Juliet, o których pisałam na tym blogu). Na temat musicalu Lalka przeczytałam sporo opinii na stronie Teatru zanim się na przedstawienie udałam. Jedno jest pewne - nie pozostawia ono obojętnym. Budzi skrajne emocje od zachwytów w stylu nareszcie mamy musical na miarę Broadwayu, nowoczesny, awangardowy, tylko dla inteligentnych po opinie typu kolejne nudne przedstawienie w Teatrze Muzycznym w Gdyni; kiepska muzyka, zbyt uproszczona scenografia, słabe nagłośnienie.
Nie mnie oceniać walory artystyczne, trudno mi też stwierdzić, czy wokalistka pokazała całą barwę głosu i przeszła samą siebie.
Przyznaję, iż przedstawienie jest nietuzinkowe, a pomysł i wykonanie mogą zachwycić osoby gustujące w tego typu sztuce. Przyznaję również, iż zadanie, jakie powierzył reżyser aktorom nie należało do łatwych.
Mnie się jednak nie podobało. Muzyka mnie nużyła, poza dwoma ciekawymi piosenkami nie podobało mi się nic. Co więcej zmęczyło mnie słuchanie przygnębiającej, ciężkiej muzyki. Nie przemówił do mnie pomysł przedstawienia. Aktorzy są marionetkami, które zachowują się, jak pociągane za sznurki kukiełki, pełne nieskoordynowanych ruchów, przewracają się, czołgają, wykrzywiają, nogi im się plączą. Część z nich ma twarze wymalowane jak maski. Stroje są ni to negliż, ni to buduar, ale występujący w nich aktorzy i aktorki wyglądają mało pociągająco. Izabela paraduje przez niemal cały spektakl w desu - długich do kolan pantalonach z koronką i w kawałku firanki, która zwisa z tyłu niczym ogon. Scenografia to stosy skrzynek zbitych z surowego drewna, kilka belek i jakieś zwisające z sufitu liny.
Przy niektórych utworach, zwłaszcza grupowych, nie dało się zrozumieć pojedynczych słów, bo zagłuszała je muzyka. Wyglądało to jak połączenie pantomimy z groteską z akompaniamentem jazzującej muzyki. Może, gdybym posłuchała tej muzyki w innym otoczeniu, bez całej tej dziwnej i przygnębiającej dekoracji oceniłabym ją inaczej. Nasunęło mi się porównanie do Teatru Krikot Kantora (Umarła klasa z muzyką w tle).
No i do tego, jak dla mnie przedstawienie przegadane. Jest sporo piosenek, ale jest też sporo gadania, czego w musicalu być nie powinno. Spektakl trwa ponad trzy godziny (z jedną przerwą) i gdyby nie miłe towarzystwo wyszłabym po pierwszym akcie.
Jedno można oddać przedstawieniu - na pewno go nie zapomnę, bo było to przedstawienie, które znalazło się na pierwszym miejscu musicali, które mi się nie podobały, których nie chcę już oglądać. Choć, kiedy dziś czytam co napisałam na temat przedstawiania, to przytoczone przeze mnie argumenty przemawiają raczej za, niż przeciwko przedstawieniu, a jednak ... mnie się nie podobało.
Ktoś, pod tym wpisem, zamieszczonym na mojej stronie musicalowej napisał, że nie mam racji i się nie znam. Wydaje mi się, że kwestia gustów nie jest kwestią racji, czy fachowego przygotowania do odbioru sztuki. Ja bardzo się cieszę, że wielu osobom podoba się przedstawienie, bo trójmiasto posiada tylko jeden teatr muzyczny, a mnie, jako wielbicielce musicali szczególnie zależy na tym, jak funkcjonował on jak najdłużej. Doceniam też ogrom pracy, jaki włożyli aktorzy w przygotowanie przedstawienia. Mogę przyznać, że jest ono oryginalne, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobało, skoro nie jest to prawdą. Może zresztą błędem było nazwanie tego przedstawienia musicalem, gdybym szła na przedstawienie teatralne może nie wyszłabym tak zawiedziona.
czwartek, 19 lipca 2012
Zamordowana królowa Maurice Druon
Wydawnictwo Otwarte Kraków 2010 rok. Stron 289
Paryż, rok 1314. Po śmierci Filipa IV Pięknego, króla znanego z rządów twardej ręki, za którego życia rola i znaczenie Paryża znacznie wzrosły, na tron wstępuje jego syn Ludwik X, zwany przez historię Kłótnikiem. Był to człowiek chwiejnego charakteru, który nie odziedziczył po ojcu, żadnej z cech dobrego władcy; ani ambicji, ani siły, ani odpowiedzialności. Był człowiekiem słabym, który swą słabość tuszował napadami gniewu. W „Zamordowanej królowej” poznajemy go w chwili, kiedy pierwszym i najważniejszym jego pragnieniem jest poślubienie pięknej, młodej i cnotliwej niewiasty. Wuj, Karol Walezjusz znalazł mu odpowiednią kandydatkę, na dworze w Neapolu mieszka jego krewna, Klemencja Węgierska. Na przeszkodzie królewskiego pragnienia stoi jedynie, pierwsza żona Ludwika, Małgorzata Burgundzka, która jako kobieta sporego temperamentu, pozwoliła sobie nie tylko przyprawić Ludwikowi rogi, ale jeszcze nie była dość ostrożna i cała rzecz ujrzała światło dzienne. Małgorzata, która jeszcze za życia swego teścia została uwięziona w twierdzy Chateau-Gaillard nie zamierza tak łatwo się poddać i na żądanie przyznania, iż matrimonium non consumatum mówi stanowcze nie. W tej sytuacji można by poprosić o pomoc w unieważnieniu małżeństwa papieża. Ale tutaj Ludwik napotyka na kolejną przeszkodę. Po śmierci papieża Klemensa V konklawe nie może dojść do porozumienia przez ponad dwa lata. Włosi pragną powrotu siedziby papiestwa do Rzymu, Francuzi optują za pozostawieniem jej we Francji. Silne za ojca królestwo Kapetyngów przez krótki okres władania Ludwika X pogrąża się w coraz większym kryzysie. Ambicje polityczne zwalczających się stronnictw, klęska głodu, kryzys gospodarczy i słaby monarcha spowodowały, iż konstrukcja silnego państwa uległa zachwianiu.
Zamordowana królowa to kolejna po Królu z żelaza bardzo dobrze przygotowana pozycja historyczna. Książkę można przeczytać, jako odrębną pozycję, ja jednak poleciałabym czytanie zgodne z chronologią, gdyż treść obu książek się zazębia, a losy bohaterów są następstwem pewnych działań opisanych w I części cyklu. Książka jest rzetelnie przygotowana z notą historyczną, drzewem genealogicznym, przypisami (szkoda jedynie, iż nie pod tekstem, a na końcu książki, ale to drobnostka). Książka napisana jest prostym, przystępnym językiem i mimo, iż zawiera sporo wiedzy historycznej czyta się ją, jak pełną napięcia powieść z dreszczykiem. Intrygi, szantaże, podchody, budowanie politycznych stronnictw jak żywo przypominają to, co pokazują dzisiaj mas-media, co znaczy, że tak naprawdę ludzkie charaktery niewiele się zmieniają przez stulecia, zmieniają się jedynie metody.
Maurice Druon przekonuje, iż o historii można pisać ciekawie i bez zanudzania czytelnika nadmiarem dat, postaci i zdarzeń, przekazując jednocześnie, to co najważniejsze. Jego książki poleciłabym nawet tym, którzy nie przepadają za historią, a dla jej zwolenników to pozycja obowiązkowa.
Bo przecież „Historia jest powieścią, która się zdarzyła”.
Moja ocena 4-6
Zdjęcia 1. okładka- chyba najsłabsza strona książki - chciałam nawet zamieści inną, ale czytałam właśnie to wydanie, 2. Małgorzata Burgundzka, 3. Ostatnie miejsce pobytu zamordowanej królowej.
Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny i już nie mogę doczekać się lektury kolejnej pozycji cyklu "Trucizna królewska". Książkę zaliczam tez do wyzwania francuska kawiarenka literacka.
Paryż, rok 1314. Po śmierci Filipa IV Pięknego, króla znanego z rządów twardej ręki, za którego życia rola i znaczenie Paryża znacznie wzrosły, na tron wstępuje jego syn Ludwik X, zwany przez historię Kłótnikiem. Był to człowiek chwiejnego charakteru, który nie odziedziczył po ojcu, żadnej z cech dobrego władcy; ani ambicji, ani siły, ani odpowiedzialności. Był człowiekiem słabym, który swą słabość tuszował napadami gniewu. W „Zamordowanej królowej” poznajemy go w chwili, kiedy pierwszym i najważniejszym jego pragnieniem jest poślubienie pięknej, młodej i cnotliwej niewiasty. Wuj, Karol Walezjusz znalazł mu odpowiednią kandydatkę, na dworze w Neapolu mieszka jego krewna, Klemencja Węgierska. Na przeszkodzie królewskiego pragnienia stoi jedynie, pierwsza żona Ludwika, Małgorzata Burgundzka, która jako kobieta sporego temperamentu, pozwoliła sobie nie tylko przyprawić Ludwikowi rogi, ale jeszcze nie była dość ostrożna i cała rzecz ujrzała światło dzienne. Małgorzata, która jeszcze za życia swego teścia została uwięziona w twierdzy Chateau-Gaillard nie zamierza tak łatwo się poddać i na żądanie przyznania, iż matrimonium non consumatum mówi stanowcze nie. W tej sytuacji można by poprosić o pomoc w unieważnieniu małżeństwa papieża. Ale tutaj Ludwik napotyka na kolejną przeszkodę. Po śmierci papieża Klemensa V konklawe nie może dojść do porozumienia przez ponad dwa lata. Włosi pragną powrotu siedziby papiestwa do Rzymu, Francuzi optują za pozostawieniem jej we Francji. Silne za ojca królestwo Kapetyngów przez krótki okres władania Ludwika X pogrąża się w coraz większym kryzysie. Ambicje polityczne zwalczających się stronnictw, klęska głodu, kryzys gospodarczy i słaby monarcha spowodowały, iż konstrukcja silnego państwa uległa zachwianiu.
Zamordowana królowa to kolejna po Królu z żelaza bardzo dobrze przygotowana pozycja historyczna. Książkę można przeczytać, jako odrębną pozycję, ja jednak poleciałabym czytanie zgodne z chronologią, gdyż treść obu książek się zazębia, a losy bohaterów są następstwem pewnych działań opisanych w I części cyklu. Książka jest rzetelnie przygotowana z notą historyczną, drzewem genealogicznym, przypisami (szkoda jedynie, iż nie pod tekstem, a na końcu książki, ale to drobnostka). Książka napisana jest prostym, przystępnym językiem i mimo, iż zawiera sporo wiedzy historycznej czyta się ją, jak pełną napięcia powieść z dreszczykiem. Intrygi, szantaże, podchody, budowanie politycznych stronnictw jak żywo przypominają to, co pokazują dzisiaj mas-media, co znaczy, że tak naprawdę ludzkie charaktery niewiele się zmieniają przez stulecia, zmieniają się jedynie metody.
Maurice Druon przekonuje, iż o historii można pisać ciekawie i bez zanudzania czytelnika nadmiarem dat, postaci i zdarzeń, przekazując jednocześnie, to co najważniejsze. Jego książki poleciłabym nawet tym, którzy nie przepadają za historią, a dla jej zwolenników to pozycja obowiązkowa.
Bo przecież „Historia jest powieścią, która się zdarzyła”.
Moja ocena 4-6
Zdjęcia 1. okładka- chyba najsłabsza strona książki - chciałam nawet zamieści inną, ale czytałam właśnie to wydanie, 2. Małgorzata Burgundzka, 3. Ostatnie miejsce pobytu zamordowanej królowej.
Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania u Anny i już nie mogę doczekać się lektury kolejnej pozycji cyklu "Trucizna królewska". Książkę zaliczam tez do wyzwania francuska kawiarenka literacka.
wtorek, 17 lipca 2012
Romeo and Juliet musical
Po oczarowaniu musicalem Notre Dame de Paris przyszła kolej na musical Romeo et Juliette, de la Haine a l`Amour - musical oparty na sztuce Wiliama Szekspira. Miał on premierę 11 lat temu w Paryżu (Palais des Congres), a ja usłyszałam o nim dopiero rok temu (dzięki facebookowi – wtedy jeszcze tam zaglądałam, dziś sporadycznie. Facebook stał się bardziej platformą reklamową, gdzie wszyscy mówią, niewielu słucha). Wysłuchałam "J'ai peur" i już wiedziałam, że przepadłam. Śpiewane przez Romea "Boję się" jest dla mnie tak cudownie piękne i smutne zarazem. Kiedy czekałam na wynik badania ta piosenka towarzyszyła mi codziennie.Ale, czy na pewno przepadłam? a może odwrotnie – zyskałam nowe cudowne wrażenia i myśl szaloną, myśl śmiałą, że może kiedyś uda się powtórzyć mój koncert życia w Paryżu tym razem z Romeo and Juliet. Od tej pory zaczęłam szukać informacji, na temat miejsca, w którym można by musical obejrzeć. Niestety podobnie, jak w przypadku Notre Dame de Paris kilka lat temu zakończono wystawianie musicalu i zaczęło się światowe tournee. Musical przetłumaczono na kilka języków (w tym ciekawostka na węgierski. Chciałabym tego posłuchać po węgiersku, choć pewnie zabawniej zabrzmiałoby po czesku).
Pod koniec 2006 roku (bądź na początku 2007 roku) ruszyło turnée po Azji z niemalże całkowicie nową obsadą (ze starej został jedynie Damien Sargue jako Roméo)
Dzięki uprzejmości pewnej osoby jestem szczęśliwą posiadaczką płytki z musicalem i mogę go sobie dawkować, jak lekarstwo na ciężkie chwile, zarówno w wersji muzycznej, jak i filmowej.
Libretto musicalu, jakże by inaczej, opiera się na szekspirowskim dramacie losu młodych kochanków. Na potrzeby przedstawienia libretto zostało nieco przerobione, ale są to mało znaczące ingerencje, poza tym, że w muzycznej wersji Romea i Julii wszyscy bohaterowie wiedzą o potajemnych zaślubinach. Słuchałam różnych wersji językowych, ale najbardziej podoba mi się oryginalna francuska.
Jedną z ważniejszych bohaterek sztuki kreuje Śmierć występująca pod postacią młodej, pięknej, ale zimnej i bezlitosnej kobiety. Rola śmierci w tym muzycznym przedstawieniu jest nietypowa. Nietypowa, bo niema. Śmierć nie wykonuje żadnej partii wokalnej, ona tańczy wokół bohatera i oplata go jak pająk swoją siecią, ze smutnym przeświadczeniem, że już niedługo ofiara weń wpadnie.
Podoba mi się także scenografia; współczesna przeróbka strojów z epoki szekspirowskiej przy dość skromnym wystroju sceny. No i wspaniała choreografia, gdzie ruch, taniec i śpiew doskonale ze sobą harmonizują.
Jeśli myślicie, iż nie słyszeliście nigdy muzyki z tego przedstawienia to posłuchajcie najbardziej znanego utworu- Królowie świata. Fajnie jest czasami się tak poczuć.
Musical oglądałam jedynie na płytce, więc była to tylko namiastka wrażeń, jakie niesie za sobą przedstawienie na żywo, ale już ta namiastka daje pojęcie, na temat tego, czego można się spodziewać po bezpośrednim odbiorze.
Najchętniej zamieściłabym tutaj o wiele więcej linków z muzyką, ale będąc realistką zamieszczę jeszcze tylko jeden. Skoro Romeo i Juliet to największy dramat miłosny wszech czasów to nie może zabraknąć pieśni o miłości (Aimer)
Pod koniec 2006 roku (bądź na początku 2007 roku) ruszyło turnée po Azji z niemalże całkowicie nową obsadą (ze starej został jedynie Damien Sargue jako Roméo)
Dzięki uprzejmości pewnej osoby jestem szczęśliwą posiadaczką płytki z musicalem i mogę go sobie dawkować, jak lekarstwo na ciężkie chwile, zarówno w wersji muzycznej, jak i filmowej.
Libretto musicalu, jakże by inaczej, opiera się na szekspirowskim dramacie losu młodych kochanków. Na potrzeby przedstawienia libretto zostało nieco przerobione, ale są to mało znaczące ingerencje, poza tym, że w muzycznej wersji Romea i Julii wszyscy bohaterowie wiedzą o potajemnych zaślubinach. Słuchałam różnych wersji językowych, ale najbardziej podoba mi się oryginalna francuska.
Jedną z ważniejszych bohaterek sztuki kreuje Śmierć występująca pod postacią młodej, pięknej, ale zimnej i bezlitosnej kobiety. Rola śmierci w tym muzycznym przedstawieniu jest nietypowa. Nietypowa, bo niema. Śmierć nie wykonuje żadnej partii wokalnej, ona tańczy wokół bohatera i oplata go jak pająk swoją siecią, ze smutnym przeświadczeniem, że już niedługo ofiara weń wpadnie.
Podoba mi się także scenografia; współczesna przeróbka strojów z epoki szekspirowskiej przy dość skromnym wystroju sceny. No i wspaniała choreografia, gdzie ruch, taniec i śpiew doskonale ze sobą harmonizują.
Jeśli myślicie, iż nie słyszeliście nigdy muzyki z tego przedstawienia to posłuchajcie najbardziej znanego utworu- Królowie świata. Fajnie jest czasami się tak poczuć.
Musical oglądałam jedynie na płytce, więc była to tylko namiastka wrażeń, jakie niesie za sobą przedstawienie na żywo, ale już ta namiastka daje pojęcie, na temat tego, czego można się spodziewać po bezpośrednim odbiorze.
Najchętniej zamieściłabym tutaj o wiele więcej linków z muzyką, ale będąc realistką zamieszczę jeszcze tylko jeden. Skoro Romeo i Juliet to największy dramat miłosny wszech czasów to nie może zabraknąć pieśni o miłości (Aimer)
poniedziałek, 16 lipca 2012
Anioły Boticcellego w obrazie Madonna Magnificat
Ok. 148-1481 Tempera na desce, średnica 118 cm. Galeria Uffizi
Jak może niektórzy z moich czytelników wiedzą Botticelli był moją pierwszą miłością, jeśli idzie o przedstawicieli świata sztuki. Jego obrazy darzyłam uwielbieniem graniczącym z bałwochwalstwem, no i oczywiście prym wiodły w tym dwa najbardziej znane dzieła znajdujące się w Galerii Ufizzi. Zapewne do końca życia nie zapomnę wrażenia, jakie sprawiła wizyta w salach od 10 do 14 i jej uwieńczenie, kiedy usiadałam na ławeczce, z której jednym okiem mogłam obserwować La Primavera, drugim Nascita di Venere. Siedziałam sobie, a łezki płynęły mi po policzkach i było mi błogo i cudownie. Od tamtej chwili minęło kilka lat i dziś odwiedzając Ufizzi mogę poświecić więcej czasu także innym dziełom Botticellego. O najbardziej znanym aniele Sandro na blogu Pod skrzydłami aniołów pisała bibliofilka tutaj Jeśli ja miałabym wybrać spośród aniołów Sandro te które budzą mój stosunek emocjonalny to byłoby to właśnie przedstawiony wyżej obraz.
Dlaczego? Bo jest moim zdaniem piękny, bo przedstawia członków rodziny mojego ulubionego rodu Medyceuszy (cóż z tego, że wyidealizowanych, jakie znaczenie ma dziś dla nas ich wygląd, kiedy i tak wyobrażamy ich sobie tak, jak przedstawili ich łaskawi artyści), bo jest taki smutny (a smutek także jest piękny). Podobnie, jak na wszystkich obrazach Botticellego, tak i z tego dzieła przebija melancholia.
Jest to też dzieło o wydźwięku nie całkiem sakralnym.
Obraz zwany jest Madonna Magnificat; od początkowych słów pieśni dziękczynnej „Magnificat anima mea Dominum”, czyli „Wielbi dusza moja Pana”. Słowa te miała wymówić, zgodnie z ewangelią Św. Łukasza, Maryja przybywszy w odwiedziny do kuzynki Elżbiety noszącej pod sercem Św. Jana Chrzciciela. Obraz zwany bywa także Madonną z pięcioma aniołami.
Wspaniałe tondo ukazuje Matkę Boską w trakcie zapisywania modlitwy w podtrzymywanej przez anioły księdze. Maria gotykiem zapisuje słowa proroctwa Zachariasza (męża Elżbiety) dotyczące ich syna św. Jana Chrzciciela. Anioły trzymają nad głową Matki Boskiej koronę z gwiazdek. Anioły spajają całość kompozycji i wreszcie anioły dopełniają historię i zadość czynią wymaganiom zleceniodawcy ojca Wawrzyńca Wspaniałego, Piero di Medici, władcy Florencji od 1464 r. Dla zadowolenia zleceniodawcy artysta często na obrazie zamieszczał członków jego rodziny, albo ich wyidealizowane wyobrażenia. Stąd na obrazie Sandro znaleźli się poza żoną zleceniodawcy, także dwaj synowie Piero: Lorenzo di Medici (anioł z kałamarzem) i Giuliano di Medici (anioł trzymający książkę). Pozostałe anioły to ich siostry Maria, Bianca i Nannina di Medici.
Kiedy patrzy się na obraz trudno określić płeć aniołów. Nie można też powiedzieć, iż są one bezpłciowe. Młodzieńcy Sandra wykazują bowiem cechy kobiece, a dziewczęta cechy męskie. Znawcy twierdzą, że być może dzieje się tak za przyczyną homoseksualizmu Botticellego.
Ten obraz jest dla mnie kompilacją przeciwieństw. Radość życia uosobiona w postaciach pięknych, bogatych florenckich młodzieńców i zaduma, a nawet dojmujący smutek z powodu przemijania wyrażony przez melancholijne spojrzenia postaci. Sacrum reprezentowane przez Madonnę z dzieciątkiem i renesansowy neoklasycyzm reprezentowany przez młodzieńców o idealnie pięknych rysach twarzy.
Młodzieńców, bo jednak pierwsze wrażenie mówi mi, że są to anioły płci męskiej. Ale dlaczego anioły? Obraz nie zawiera żadnego z atrybutów anielskich; ani skrzydeł (by może nie zmieściły się na obrazie w kształcie tonda, gdzie i tak aż gęsto od postaci), ani aureoli, ani nawet eteryczności i zwiewności postaci. Musimy jednak uwierzyć na słowo twórcy, że postacie na obrazie to anioły. Może ich anielskość przejawia się w delikatnych, nieziemskich twarzyczkach.
I czy anioł koniecznie musi mieć skrzydła. Nad moim snem czuwają anioły o różnych postaciach i różnych twarzach. Dwoje z nich ma twarz pogańskich boginek namalowanych przez Botticellego.
Zdjęcia:1. Madonna magnificat 2. Anioły z obrazu Madonna Magnificat 3. Anioły i Madonna 4.Fragment fresku Botticellego Wenus i Trzy gracje.