Pewien mądry człowiek powiedział, że w podróży
najtrudniejszy jest pierwszy krok, inny mądry człowiek rzekł, że każda podróż,
nawet ta najdalsza, zaczyna się od pierwszego kroku. Oba mam już za sobą, ten
najtrudniejszy zrobiłam parę miesięcy temu - podejmując decyzję wyjazdu. Zaplanowałam
podróż, podczas której miałam
odwiedzić najmilsze sercu miejsca. Wyjątek stanowił pierwszy etap podróż;
przyzywający mnogością teatrów muzycznych Londyn. Przybyłam, zobaczyłam i …
jestem usatysfakcjonowana. Londyn moja terra incognita został, jeśli nie
zdobyty, to oswojony. Celem wizyty był West End, ale skoro trafiłam do miasta,
które oferuje tak wiele (mam na myśli spore, arcyciekawe i udostępniane
bezpłatnie zbiory galerii narodowej czy muzeum brytyjskiego) nie sposób było
nie skorzystać z okazji. Do National Gallery wpadałam, ilekroć byłam w pobliżu, czyli
codziennie. Byłam, jak narkoman na głodzie. Mając możliwość codziennych
odwiedzin można za każdym razem skupić się na innym szczególe, co nie znaczy,
że nie omiatałam wzrokiem za każdym razem całej reszty. Największe wrażenie
zrobili na mnie „znajomi znad Sekwany” (impresjoniści i postimpresjoniści) oraz
„znajomi znad Arno i Tybru” (malarze epoki quattrocenta i renesansu).
Z malarzy
angielskich zwróciłam uwagę na urokliwe impresje Turnera oraz na obraz Josepha Wright of Derby Eksperyment z ptakiem w pompie powietrznej,
który bardzo przypominał mi obrazy Caravaggia (cały pogrążany w ciemności z
oświetlonymi światłem świecy twarzami uczestników). National Gallery zrobiło na mnie bardzo dobre wrażenie; poza ogólną
dostępnością (bezpłatnym wstępem) i bogactwem zbiorów wśród których każdy, kto
ma choć nikłe pojęcie o sztuce z pewnością znajdzie dla siebie coś ciekawego, pozytywne
wrażenie zrobił przede wszystkim sposób ekspozycji dzieł. Galeria nie należy do
największych, jakie miałam okazję odwiedzać, ale też nie jest mała (liczy około
60 sal), tymczasem każdy eksponat ma tu swoje miejsce, swoją przestrzeń, oglądając jeden nie jest się rozpraszanym oglądaniem
pozostałych, co nie wyklucza tego, że można dostać oczopląsu, kiedy obok
jednego arcydzieła wisi drugie, trzecie, piąte… Przytłaczają mnie galerie, w
których obrazy „zachodzą” jeden na drugi, wiszą rzędami, przy czym te najniższe
znajdują się poniżej linii wzroku, te najwyższe dotykają sufitu, przy czym
wzrok odciągają bogate sztukaterie, złocone amorki, stiuki, tapety, lustra, czy
tysiące innych detali. Nadmiar ekspozycji nie pozwala się skupić, a oglądający
marzy, aby nabyć katalog i czym prędzej udać się w domowe zacisze.
Kiedy przesuwam klisze pamięci wstecz trudno wyróżnić jeden
obraz, który zrobił na mnie największe wrażenie. Jak tu wybrać jeden z tylu – wspaniałych
i wywołujących różnorakie emocje, poruszających czułe struny, przywołujących
dawno przeczytane historie czy obejrzany pejzaż. Możliwość spojrzenia na dzieło,
które wyszło spod ręki któregoś z podziwianych malarzy, na obraz, którego
reprodukcje ogląda się po wielokroć w albumach budzi wzruszenie, bywa
spełnieniem marzeń, powoduje przyspieszone bicie serca i chęć podzielenia się
wrażeniami.
Dla przykładu obrazy Pissarra. Od chwili, kiedy po raz
pierwszy przeczytałam biografię malarza (Bezmiar sławy I. Stone) zamarzyło mi
się obejrzenie jego dzieł. Początkowe poszukiwania reprodukcji z czasem przekształciły
się w kolekcjonowanie obrazów znajdujących się w galeriach.
Oczywiście kolekcjonuję je w szufladkach pamięci. Jak do tej
pory największe żniwo zebrałam w Orsay`u. National Gallery wzbogaciło moje
zbiory o kilka kolejnych pozycji. Z prezentowanych tutaj zbiorów szczególnie
przypadł mi do gustu Bulwar Monmartre w nocy; którego reprodukcje, jak
to zwykle bywa z reprodukcjami nie oddają nawet po części uroku i czaru, jaki wywołuje
możliwość przeniesienia się do XIX wiecznego nocnego Paryża. Obraz cały skrzy
się od świateł i deszczu, mieni się kolorami, tętni życiem. Patrząc nań
chciałoby się znaleźć tam, w nocnym Paryżu skąpanym w w feerii świateł (niektórzy nawet
mieli to szczęście, ale o tym innym razem).
Od czasu przeczytania biografii malarza nie umiem
przejść obojętnie obok jego wizji świata (nieco idyllicznej, tak pastelowo
nieprawdziwej, a może właśnie najprawdziwszej, bo odpowiadającej jego (i moim) wyobrażeniom,
naszemu widzeniu świata. Tak więc kolekcjonuję te obrazy w pamięci, aby móc je
sobie zaaplikować w chwili smutku, czy nostalgii, aby pomyśleć, że
gdzieś w całej czaso-przestrzeni był co najmniej jeden człowiek, który widział
świat moimi oczami.
Innym jego obrazem, który mnie niezmiernie rozczulił jest
Portret syna Feliksa, zwanego Titi. Tak rozczulają jedynie obrazy dzieci. Obraz przedstawia siedmioletniego chłopczyka o
delikatnej dziewczęcej urodzie, zamyślonego, poważnego, troszkę smutnego, lekko
„naburmuszonego”. Kiedy patrzę na chłopca widzę czułość, miłość i dumę ojca,
który utrwala jego wizerunek, który chce się podzielić z nami swym widzeniem syna. Jak zwykle oglądając portret zastanawiam się, o
czym myślał pozujący. Może mały Feliks myślał
o tym, że podobnie, jak tata, zostanie malarzem. Trzeci
syn Camilla Pissarro, był tym, w którym ojciec pokładał największe nadzieje. Titi został
malarzem, być może byłby znany równie dobrze, jak jego ojciec, gdyby choroba nie przerwała jego krótkiego życia (żył zaledwie 23 lata). Dziś
najbardziej znany jest właśnie z tego wizerunku.
Inny wielki geniusz, którego obrazy zdobią National Galery
to Van Gogha. Wiszą tu tak znane jego dzieła jak Krzesło z fajką, Pole zboża z cyprysami czy jedno z serii Słoneczników. Ale choć lubię Van Gogha, podziwiam jego malarstwo,
to nie wywołuje ono przyspieszonego bicia serca.
W Galerii dokonuję pewnego odkrycia. Są to nie znane mi
dotąd obrazy Michała Anioła; „Złożenie do
grobu” oraz „Madonna z Manchesteru”,
a pochlebiam sobie, że trochę znam i
życie i dzieła mojego ulubieńca (o czym pisałam tu i tu i tu i tam). Nie są to najlepsze
dzieła Michelangelo Buonarroti, ale dla takiego kolekcjonera, która podąża
śladem geniusza wszech-czasów każdy nowy nabytek to niezwykła radość, tym
większa, że zupełnie nieoczekiwana. O obrazie „Złożenie do grobu” zamierzam coś
napisać za jakiś czas (o czym nie zamierzam? pomysły się mnożą, a czasu nie
przybywa), natomiast o Madonnie z Manchesteru nie wiem zupełnie nic. Jeśli ktoś
z was dysponuje jakąś wiedzą na ten temat będę wdzięczna z każdą informację. Ku
mojej radości obrazy te są tak charakterystyczne dla pędzla boskiego mistrza,
że bez trudu z kilkudziesięciu innych można je rozpoznać. Postacie, jakby
wychodziły z ram, wyglądają jak wyrzeźbione, są może nieco za bardzo muskularne.
Obrazy są częściowo uszkodzone, widać
jedynie zarys postaci. Jak pisałam, nie są to najbardziej udane dzieła malarskie
Buonarrotiego, ale jako, że tak dla niego charakterystyczne, a także z tego
powodu, iż wyszły spod jego ręki kontemplowanie ich sprawiło mi dużą radość.
Mogłabym tu jeszcze wymieniać i wymieniać; nazwiska i obrazy,
do których nogi same niosły, ale z powodu konieczności zamknięcia wpisu w
formie przyswajalnej dla czytającego wspomnę jeszcze tylko o jednej
młodzieńczej, a nawet dziecięcej fascynacji; a jest nią Sandro Botticelli. Obrazem przed którym przysiadywałam na
dłuższą chwilę za każdą wizytą przy Trafalgar Square był Mars i Wenus. Jak powiadał jeden z biografów malarza (cytuję za Muratowem z książki Obrazy Włoch - Florencja) "jego Madonny i Wenery wywołują wrażenie jakiejś utraty, budząc w nas wskutek tego uczucie nieprzezwyciężonego smutku... Pierwsze z nich utraciły niebo, drugie ziemię. Malując pierwsze Botticelli wyrzekł się świata chrześcijańskiego, malując drugie - odstąpił od świata pogańskiego".
Siedzę pod obrazem i wpatruję się w cudnej piękności twarzyczkę Wenus i napatrzeć się nie mogę. Jego Madonny i Wenery przykuwają wzrok, są wyobrażeniem mojego pojęcia piękna doskonałego (zespolenia ducha z materią). A smutek tylko dodaje im uroku i prawdziwości, bo wszystko co piękne zabarwione jest nutą smutku.
Kobieta
i mężczyzna, Wenus – słaba niewiasta zwycięża silnego wojownika - Marsa siłą
miłości. Ona piękna i dobra, zwycięska, on - silny i mocny, zwyciężony. Omnia
vincit Amor. On zmęczony wojownik (wyczerpany miłosnym aktem), zmorzony snem i
ona, spełniona i czuwająca nad jego wypoczynkiem, a do tego cztery
lubieżne satyry, które rozbroiły śpiącego Marsa, co sprawiło im ogromną radość. Radość, jak myślę równą radości oglądającego, który podziwia pomysł, wykonanie, piękno i
prawdziwość przesłania na temat siły miłości zwycięskiej.
Z bólem serca dokonałam wyboru pomijając cały ogrom dzieł pięknych, wybitnych, wzruszających, wartych odnotowania.
Po trzech tygodniach pięknych wakacji wróciłam do domu.
Ach zazdraszczam Ci bardzo wrażeń i tego, że sobie tak codziennie wpadałaś do NG :) cudo! Można się zachwycać, kontemlopwać dzieła i cieszyć oko, a co więcej robić to na raty nie w pośpiechu wycieczkowym. Wspaniale! Pisz, pisz.
OdpowiedzUsuńMożliwość codziennych odwiedzin w Galerii to jedne z milszych przeżyć podczas pobytu w Londynie (choć nie jedyne i nie największe). Podczas tegorocznych wakacji odwiedziłam kilkanaście różnych galerii (nie wszystkie wizyty były równie owocne). Chęci i pomysłów na pisanie sporo, aby tylko wystarczyło czasu.
OdpowiedzUsuńSpuszczam zawstydzone oczęta, bo ledwie zdjęcie przy kolumnadzie sobie zrobiłam. Znaczy się - Londyn ledwie pogłaskałam. Pocieszam się, że pierworodny tam zostanie, więc i powody do odwiedzin będę miała. Ciekawam dalszych relacyj;)
OdpowiedzUsuńI ja ledwie Londyn dotknęłam, wielu miejsc nie odwiedziłam. Na niektóre zabrakło czasu, na inne chęci, a co do jeszcze innych zwyciężył rozsądek, aby nie iść w ilość, aby się nie zaliczać, a przeżywać, aby sobie trochę pobyć, aby tak posmakować tego Londynu, co to nigdy nie kusił i nie przyzywał, poza muzyką. I ta najbardziej oczarowała.
OdpowiedzUsuńZatem poznawałaś sztukę niemal w stylu bohatera "Walki kotów" Mendozy, których wchodził do Prado, by przyjrzeć się jednemu Velazquez'owi. Prawdziwa rozkosz, gdy muzeum oferuje darmowe zwiedzanie. Pisz, o swoich pięknościach zapisanych w pamięci.
OdpowiedzUsuńGdybym była dłużej zapewne wchodziłabym przyglądać się jednemu, wybranemu dziełu, będąc krótko musiałam zadowalać się oglądaniem wybranych obrazów, ale i tak była to ogromna przyjemność. Możliwość darmowego zwiedzania to wspaniała sprawa.
UsuńMałgosiu, muszę Ci tym wspomnieć... Podobnie jak Ty wchodziłam przez trzy dni do National Gallery. Obrazy oglądałam w zwolnionym tempie. Chciałam zapamiętać niemal każdy szczegół.
OdpowiedzUsuńI choćbym tutaj była sto razy nie jest to możliwe...Kiedy stałam przy obrazach Buonarrotiego od razu pomyślałam o Tobie...Jak będziesz odbierać jego dzieła malarskie. To fakt, nie są najpiękniejsze...
Małgosiu, pisz, pisz bo wiesz jak bardzo lubię czytać Twoje relacje.
Serdecznie pozdrawiam:)
Miło mi, że o mnie pomyślałaś w tak pięknym otoczeniu. Ta chęć zapamiętania szczegółów, ta jakaś zachłanność na sztukę - to dobrze mi znane uczucia.
UsuńPierwsza (piękna!) relacja z podróży obudziła we mnie wilczy apetyt na kolejne odcinki!
OdpowiedzUsuńNational Gallery to cudowne miejsce i cieszę się, że w nim zawitałaś. W dodatku wstęp jest za darmo, więc można sobie tak wielokrotnie promenować i cieszyć oczy.
Umieram z ciekawości, czy byłaś też w Tate??? Jeśli tak to już podskakuję z radości na myśl o lekturze Twoich wrażeń.
A cytat o Botticellim przecudny i bardzo trafny!
Tate Gallery zostawiłam sobie na kolejną wizytę, lubię sobie zostawiać coś na deser, tym bardziej, że moje plany wakacyjne były rozległe i obejmowały całkiem sporą ilość galerii. Cieszę się, że relacja się podobała, będę się starała, aby i kolejne nie były nudne.
UsuńTen deser powinien bardzo przypaść Ci do gustu, więc jeśli będziesz miała ochotę, następnym razem zajrzyj do Tate. :)
UsuńNie wątpię, a że nmastępny raz napewno będzie- choćby z powodu musicalu to złamię zasady racjonalnego odżywiania i skuszę się na deser :)
UsuńCudownie, że wróciłaś i uraczyłaś nas tym pięknym wspomnieniem! Bardzo się cieszę, że odkryłaś The National Gallery dla siebie (a może też i inne londyńskie miejsca) dla siebie. :) Będę wyczekiwać kolejnych relacji!
OdpowiedzUsuńChoć Londyn nie skradł mego serca, to muszę przyznać że ma wiele miejsc wartych odwiedzenia. Pamiątka z Londynu -twoja wygrana w konkursie z Londynem w tle czeka już na wysyłkę.
UsuńWspaniale opisujesz swoje odczucia. Też lubię muzea, ale napisać o nich tak pięknie bym nie potrafił.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam.
Na pewno pięknie byś napisał, a jeszcze piękniej okrasił zdjęciami. Szkoda, że w NG nie można robić zdjęć, ale coś za coś, nie można mieć wszystkiego i pięknych doznań i cudnych pamiątek. Za to cała masa karteczek z reprodukcjami została zakupiona.
UsuńTaaak. Kiedyś może nadejdzie ten czas, gdy postoję sobie gdziekolwiek, kontemplując cokolwiek, nie będąc przy tym pociągana za rękaw z jednej strony i nogawkę z drugiej strony, przy wtórze dwugłosu: "nuuuudziii mi się! kieeedy idziemyyyy?".
OdpowiedzUsuńChociaż u Ciebie sobie popatrzę...
Kiedyś nie wierzyłam, że dla mnie taki czas nadejdzie, że sobie wsiądę w samolot i sobie polecę, dojadę, wstąpię. No i nadszedł. To i dla Ciebie nadejdzie. Kto wie, może szybciej niż myślisz, a może kiedyś nuuuudzi mi się zastąpi - ale to fajowe. Zarówno w Paryżu, jak i Londynie nie raz obserwowałam dzieciaki przyprowadzane do Muzeum na lekcje, gdzie opowiadano im o obrazach, malowały je i wyglądało na to, że były zainteresowane i zadowolone. Może i w naszych szkołach wprowadzą coś podobnego. Wiem, że moi siostrzeńcy są dość często prowadzani ze szkoły do muzeum archeologicznego, gdzie "wykopują" własne "skarby" i bardzo im się to podoba.
UsuńNie byłąm niestety w National Gallery. W ogóle Londyn zaliczałąm po łebkach przy okazji podroży służbowych. Także będę wyglądać kolejnych odcinków relacji:).
OdpowiedzUsuńPodróże służbowe mają to do siebie, że nie zostawiają zbyt wiele czasu.
UsuńMałgosiu, przeczytałam drugi raz ten post słowo po słowie i jak zwykle jestem pełna podziwu dla Twoich trafnych i przenikliwych refleksji a pod wieloma mogłabym się podpisać! Ja też nie lubię kiedy obrazy są stłoczone jeden na drugim, to żadna przyjemność oglądania. Najlepsze ekspozycje jakie widziałam to te w mediolańskim Palazzo Reale gdzie nie ma światła dziennego, ściany i panele są pokryte ciemno szarą lub czarną tkaniną a do tego punktowe światełka LED na wysięgniku nad obrazem, które oświetlają go z przodu od góry, co daje niesamowite wrażenia. Natomiast jeśli chodzi o Madonnę z Manchesteru sprawdziłam włoską Wiki, jest tam dość sporo na ten temat (trzeba wpisać Madonna di Manchester) automatyczny tłumacz miejscami plecie od rzeczy ale można zrozumieć o co chodzi.Podobno autorstwo jest dyskusyjne przypisywano je również Domenico Ghirlandaio co nie dziwi jako że jak wiemy Michał Anioł uczył się w jego pracowni. Serdecznie pozdrawiam czekam na ciąg dalszy. U mnie zaczęła się "Szlachetna Paczka" więc po pracy chodzę jeszcze na wywiady i wracam późno...Serdecznie pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńDzięki, zajrzę do ciotki Wiki. Girlandaio mówisz? a patrz, byłam pewna, że rozpoznaję rękę Michała. Teraz będę jeszcze intensywniej szukać informacji. Co do punktowego oświetlenia to nie jestem do końca przekonana, musiałabym zajrzeć do Palazzo Reale. Widziałam różne rozwiązania i nie przemawiają do mnie te, w których nie widzę dokładnie obrazu, bo pozostaje w cieniu, półcieniu, ciemnościach. Szlachetna paczka to szlachetna inicjatywa, mam nadzieję, że przyniesie ci dużo satysfakcji.
UsuńCo do Madonny to faktycznie mówi się o M.A. ale jak pisałam są watpliwości w tej mierze. Natomiast oświetlenie o którym piszę ma to do siebie,że lampki LED dają bardzo specyficzne światło,które pięknie wydobywa jedynie sam obraz, jego głębię, kolory i fakturę (nie ma mowy o żadnych cieniach czy półcieniach) natomiast nie rozprasza nas widok całej sali i światło nie odbija się w werniksie więc nie trzeba kombinować pod jakim kątem się ustawić.
UsuńW takim razie oświetlenie wydaje się idealne. Prawdę powiedziawszy nie wiem, czy miałam z nim do czynienia. Oglądałam ostatnio oświetlone punktowo obrazy, ale było mi za ciemno w pomieszczeniu i męczył się wzrok, ale być może to był inny rodzaj oświetlenia.
UsuńWitaj w domu :) Zatem Twój Londyn to National Gallery ? :) Mój to w ostatnich latach zdecydowanie Tate. Pozdrawiam i czekam na dalsze relacje.
OdpowiedzUsuńMój Londyn to zdecydowanie West End. Tate nie znam - nie mogę porównać. Najbliższa wizyta wykaże której galerii dam pierwszeństwo.
UsuńPięknie "opowiadasz" o swoich doznaniach estetycznych.
OdpowiedzUsuńCzekam ciągu dalszego wspomnień.
Dziękuję, mam nadzieję, że ciąg dalszy nie zawiedzie oczekiwań.
UsuńTo było pierwsze wielkie muzeum sztuki, które zwiedziłem jeszcze w końcówce PRL-u, byłem oszołomiony wrażeniem - jak to? to mogę na własne oczy zobaczyć to co dotychczas widziałem tylko w albumach (z trudem zdobywanych) albo w encyklopediach? Taaak ... wrażenie było olbrzymie a mój zachwyt prawie dorównywał zachwytom nad angielskimi pubami :-)
OdpowiedzUsuńNo to widzę, co mi jeszcze zostało do zwiedzenia- puby :) A tak na poważnie, te same wrażenia miałam w moim pierwszym, dużym muzeum w Uffizi - to niedowierzanie i oszołomienie.
UsuńPamiętam, że miałem tam dwa podejścia - żeby nie stać w kolejce, na drugi dzień zerwałem się "bladym świtem" ale opłacało się :-). Co prawda we Florencji pubów nie widziałem :-) ale myślałem, że największe wrażenie zrobił na Tobie Ponte Vecchio :-)
UsuńTo miałeś podobnie, jak ja. Za pierwszym pobytem dopiero drugiego dnia udało mi się zdobyć bilety, za kolejnym dokonałam zakupu przez internet, a za trzecim razem udało się wejść bez kolejki- to był styczeń, za czwartym również miałyśmy szczęście z mamą (w kwietniu). Tym razem (październik) jakieś masakryczne tłumy :(, a ja naiwnie myslałam, że to bedzie luźniejszy miesiąc. Puby - oczywiście w Londynie mi zostały, a nie we Florencji-też nie widziałam. Największe wrażenie we Florencji- Pieta w Muzeum Katedralnym, zbiory w Ufizzi, Santa Croche, ..... dość, za dużo by wymieniać, mogę odesłać do wpisów z tagiem Florencja. A Ponte Vecchio ciekawy, ale za złotem nie przepadam, więc rozumiesz....
UsuńMój kochany Londyn, moja odwieczna tęsknota... Planuję powrót jesienią 2014, bo National Theatre ma znów wystawiać Hamleta, a tego przegapić nie zamierzam, oby się udało! W NG siedziałam całymi dniami. Po prostu siadałam na ławce i się wgapiałam, a jak miałam przesyt wgapiania się, to wyciągałam książkę i czytałam otoczona arcydziełami. Jest tam taka ławka na półpiętrze - moja ulubiona. A w sali, w której wiszą obrazy Vincenta to już mnie chyba ściany rozpoznawały:)
OdpowiedzUsuńAch, twoje słowa to miód na moje serce. To, że ktoś może lecieć na przedstawienie :) - też tak mam i to, że siadywałaś w NG całymi dniami. Kiedy powiedziałam komuś, że byłam co dziennie - spojrzał na mnie ze zdziwieniem i konsternacją, jakby to było niezdrowe, dziwaczne i niezrozumiałe. A ja też mogłabym tam spędzać każdą wolną chwilę. Mieć taką możliwość obcowania ze sztuką i nie skorzystać to dla mnie jest niezrozumiałe. A co do Vincenta - marzył mi się ten Amsterdam, marzył i właśnie zarezerwowałam lot :) mimo olbrzymich kłopotów z internetem, który od trzech dni wciąż mi pokazuje figę.
UsuńO rety! Do Amsterdamu! Rewelacja! Ja takie wyprawy to muszę rok wcześniej planować, a i tak ciężko stwierdzić, czy się uda. W końcu dziecko moje jeszcze niezbyt duże... Ale chęci wielkie mam. Marzenie mam... :) "Hamlet" w Londynie to moja obsesja, a do tej pory mi się nie udało jej zaspokoić, więc jak usłyszałam, że prawdopodobnie przyszłej jesieni Szekspir wraca na deski NT w nowej obsadzie, to zafiksowałam na tym punkcie i kasiorkę gromadzę:)
Usuń