Znajomość tematu:
- dwutomowe dzieło Wiktora Hugo (ponad 1700 stron) – przeczytane dwa razy,
- ekranizacja książki – film, w którym w rolę Valjeana wcielił się G. Depardieau – oglądana kilka razy,
- koncert z okazji 10 - lecia musicalu – z Colm Wilkinsonem w roli Valjeana oglądany (na płycie) kilka razy,
- musical w Teatrze Muzycznym w Gdyni - z tego co pamiętam siedem razy,
- musical w Teatrze Muzycznym Roma – cztery razy (niestety tylko cztery razy, bo to było moje the best of Les Mis).
Od kilku lat na żaden film nie czekałam z takimi nadziejami i obawami, jak na ten. Miał on połączyć wszystko to, co kocham. Les Miserables Toma Hoopera to filmowa ekranizacja MUSICALU Claude – Michela Schonberga, który powstał na podstawie powieści Wiktora Hugo. Ukochany musical, ukochany pisarz, ukochana powieść. Musical, który miał swoją premierę w Londynie w 1985 r., dwadzieścia jeden lat później został najdłużej granym musicalem na świecie (detronizując Koty). Jego producentem jest Cameron Mackintosh - producent trzech najbardziej kasowych musicali (obok dwóch wspomnianych wyżej także Upiora w Operze). Czemu piszę o musicalu w poście na temat filmu - musicalu? Dlatego, że mam wrażenie, iż wiele osób przeoczyło ten niezwykle istotny fakt, nie biorąc pod uwagę tego, że w musicalu się śpiewa, najczęściej niemal wyłącznie się śpiewa. Tymczasem wiele osób zarzuca filmowi, iż jest w nim za dużo śpiewu. Poza jedną (dodatkową) piosenką jest on niemal dokładną adaptacją pod względem muzycznym swego pierwowzoru. Choć z definicji swej musical stanowi połączenie muzyki, śpiewu, dialogu i tańca to ich proporcje bywają różne. Osobiście nie lubię musicali przegadanych.
W tych najdłużej granych muzyka i śpiew dominują, a dialogi mówione są rzadkością.
Wybór wątków fabuły determinuje libretto musicalu. Film jest niemal wierną jego ekranizacją, choć dokonano w nim małych przeróbek (zmiana kolejności utworów, skrócenie paru scen i kilku piosenek, zmiana paru szczegółów). Nie wpływa to jednak w żaden sposób na odbiór sztuki. Dla mnie musical to rodzaj sztuki, coś co znajduje się pomiędzy operetką, a muzyką pop. W filmie, który dysponuje o wiele większą paletą środków moim zdanie perfekcyjnie wykorzystano możliwości, jakie daje dziesiąta muza. Jest więc wspaniała zrobiona z rozmachem scenografia. Francja XIX wieczna jak żywa, albo prawie dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałam. Już pierwsza scena, w której galernicy usiłują wciągnąć do doku wrak statku robi duże wrażenie, a kiedy doda się jeszcze do tego imponującą muzykę stanowiącą lejtmotiv musicalu to czego chcieć więcej. Ja chciałabym jeszcze jednego – pięknego, porywającego, unoszącego w przestworza śpiewu. Przyznam, że wzorem wielu musicalowych maniaków zapomniałam słuchając pierwszych utworów, że zadaniem aktora w filmie nie jest śpiewanie, a zagranie, tego, że śpiewa. Aktorzy rzadko bowiem posiadają umiejętności wokalne dorównujące umiejętnościom śpiewaków. Pociesza mnie to, że nie byłam w tym moim zapomnieniu osamotniona. W wypowiedziach aktorów i dyrektora Teatru Muzycznego Roma też słychać było pewnego rodzaju rozczarowanie. Przyzwyczajeni do wielkich, wspaniałych głosów, słyszymy coś zupełnie innego. Gorszego? Nie, po prostu innego. Słyszymy śpiewających aktorów, niektórych nawet bardzo dobrze, innych zaledwie poprawnie. Ale jest to przecież zupełnie inny rodzaj śpiewu. I trudno z tego czynić zarzut w stosunku do filmu. Kiedy już uświadomi się sobie tę różnicę można cieszyć się pięknym zagraniem umiejętności śpiewania. Najlepiej brzmią ci aktorzy, którzy mają za sobą doświadczenie sceniczne w śpiewaniu; jak grający małą rólkę biskupa Muriela Colm Wilkinson, czy Samantha Barks (odtwórczyni Eponine). Natomiast zaskakuje swoim wykonaniem Anne Hathaway, która potrafi nie tylko zagrać piękne wykonanie utworu, ale także pięknie go wykonać. Jej Miałam sen jest naprawdę porywające (mimo, a może właśnie dlatego, że nie jest wykonaniem zbliżonym do teatralnego popisu wokalnego, a wykonaniem zniszczonej, upodlonej przez życie kobiety). Podobnie zachwycające jest wykonanie Sama tak Samanthy Barks. Całkiem dobrze śpiewa też grająca rolę dorosłej Cosetty Amanda Seyfried (znana z Mamma Mia). To oczywiście moje subiektywne zdanie. Najbardziej podobały mi się sceny zbiorowe z udziałem chóru (może w takich wykonaniach najłatwiej ukryć pewne wokalne niedostatki), a finałowe wykonanie Czy słyszysz, jak śpiewa lud było mocnym akcentem filmu i jak dla mnie jedynym wykonaniem, które zapamiętałam z wersji filmowej. Niestety znam muzykę Les Mis tak dobrze, że siedzi ona we mnie i po jednokrotnym obejrzeniu filmu nie jest w stanie przebić oryginału.
Dla porównania wykonanie filmowe - fragment i koncertowe utworu Sama tak Samanthy Barks.
Jak dla mnie poprawnie, ale bez emocji śpiewał grający rolę Jeana Valjeana Jackman. Natomiast najbardziej krytykowany Russell Crowe, który wcielił się w rolę inspektora Javerta śpiewał dość nierówno, po rozczarowującym początku, nastąpiły nieco lepsze kawałki. Niestety moje ukochane Gwiazdy zaśpiewał, jak dla mnie zaledwie poprawnie. W uszach wciąż brzmi mi uskrzydlające wykonanie Łukasza Dziedzica tego utworu. Prawdziwy majstersztyk. Tyle o śpiewaniu.
- dwutomowe dzieło Wiktora Hugo (ponad 1700 stron) – przeczytane dwa razy,
- ekranizacja książki – film, w którym w rolę Valjeana wcielił się G. Depardieau – oglądana kilka razy,
- koncert z okazji 10 - lecia musicalu – z Colm Wilkinsonem w roli Valjeana oglądany (na płycie) kilka razy,
- musical w Teatrze Muzycznym w Gdyni - z tego co pamiętam siedem razy,
- musical w Teatrze Muzycznym Roma – cztery razy (niestety tylko cztery razy, bo to było moje the best of Les Mis).
Od kilku lat na żaden film nie czekałam z takimi nadziejami i obawami, jak na ten. Miał on połączyć wszystko to, co kocham. Les Miserables Toma Hoopera to filmowa ekranizacja MUSICALU Claude – Michela Schonberga, który powstał na podstawie powieści Wiktora Hugo. Ukochany musical, ukochany pisarz, ukochana powieść. Musical, który miał swoją premierę w Londynie w 1985 r., dwadzieścia jeden lat później został najdłużej granym musicalem na świecie (detronizując Koty). Jego producentem jest Cameron Mackintosh - producent trzech najbardziej kasowych musicali (obok dwóch wspomnianych wyżej także Upiora w Operze). Czemu piszę o musicalu w poście na temat filmu - musicalu? Dlatego, że mam wrażenie, iż wiele osób przeoczyło ten niezwykle istotny fakt, nie biorąc pod uwagę tego, że w musicalu się śpiewa, najczęściej niemal wyłącznie się śpiewa. Tymczasem wiele osób zarzuca filmowi, iż jest w nim za dużo śpiewu. Poza jedną (dodatkową) piosenką jest on niemal dokładną adaptacją pod względem muzycznym swego pierwowzoru. Choć z definicji swej musical stanowi połączenie muzyki, śpiewu, dialogu i tańca to ich proporcje bywają różne. Osobiście nie lubię musicali przegadanych.
W tych najdłużej granych muzyka i śpiew dominują, a dialogi mówione są rzadkością.
Dla porównania wykonanie filmowe - fragment i koncertowe utworu Sama tak Samanthy Barks.
Jak dla mnie poprawnie, ale bez emocji śpiewał grający rolę Jeana Valjeana Jackman. Natomiast najbardziej krytykowany Russell Crowe, który wcielił się w rolę inspektora Javerta śpiewał dość nierówno, po rozczarowującym początku, nastąpiły nieco lepsze kawałki. Niestety moje ukochane Gwiazdy zaśpiewał, jak dla mnie zaledwie poprawnie. W uszach wciąż brzmi mi uskrzydlające wykonanie Łukasza Dziedzica tego utworu. Prawdziwy majstersztyk. Tyle o śpiewaniu.
Trudno oceniać mi grę aktorską (nie oglądam ich wiele), ale mnie się podobało. Czytałam głosy krytyczne pod adresem braku napięcia pomiędzy postaciami Javerta a Valjeana; tropiącym i tropionym. Mnie jednak taki trochę powściągliwy styl gry obu panów odpowiadał. Grali bardziej twarzą niż postacią. Zbliżenia twarzy - to kolejny zarzut w stosunku do filmu, zbyt bliskie kadrowanie obiektu, które sprawiało, że momentami twarz wypełniała pół ekranu. Przyznam, że gdybym nie czytała wcześniej tych komentarzy nie zwróciłabym na to wcale uwagi. Mnie to nie przeszkadzało, ale rozumiem, że nie wszystkim będzie to odpowiadało.
Film, jako całość jest dobrze zrobiony. Scenografia, dbałość o szczegóły, realizm (może dla niektórych nieco szokujący; zepsute zęby, wystające kości, plamy na skórze, każdy mankament "urody" jest tu jeszcze uwypuklony), rozmach, gra aktorska, a kiedy dodać do tego piękną muzykę całość robi duże wrażenie. Czy nie jest nazbyt amerykański? Moim zdaniem nie. Czy można „złapać” ideę filmu? Moim zdaniem, jeśli widz nie przyszedł do kina po to, aby się pośmiać i dobrze zabawić, to nawet nie znając książki (o musicalu nie wspominając) pojmie o co tak naprawdę tutaj chodzi.
Reasumując to naprawdę dobry film. Spędziłam bardzo miło te dwie i pół godziny. Dla mnie miarą oceny utworu (dzieła, przedstawienia) jest to, czy zamierzam do niego wrócić. A do filmu na pewno wrócę nie raz.
Jedyne, co mogę mu (a może sobie) zarzucić to jest to, że wymarzyłam sobie film, w którym role Hugowskich bohaterów zagraliby profesjonalni śpiewacy. Mój sen podobnie, jak sen Fantine się nie spełnił. I zapewne, gdybym nie oglądała wcześniej tyle razy cudownie, ekstatycznych, fantastycznych, gargantuicznych przedstawień musicalu film spodobałby mi się jeszcze bardziej. Dla tego, to co napisałam wyżej (znajomość tematu) w tym przypadku może stanowić pewnego rodzaju wadę dla osób, które kochają za bardzo pierwowzór.
Zdecydowanie nie polecam filmu osobom, dla których słuchanie śpiewu jest męczące. Rozumiem to, bo sama (ku mojemu ubolewaniu) nie zostałam obdarzona wrażliwością na dziedzinę sztuki, którą jest opera, czy balet.
Natomiast osoby kochające musicale ostrzegam, nie zapominajcie, że to nie jest teatr, a wokal jest rodzajem gry aktorskiej.
A wszystkim oglądającym chciałabym życzyć miłych wrażeń.
Myślę, że mój kolejny odbiór filmu będzie jeszcze lepszy, bo pozbawiony stałej konfrontacji z pierwowzorem.
Moja ocena 5/6
Wybieram sie jutro...
OdpowiedzUsuńSerdecznosci
Judith
życzę miłych wrażeń i mam nadzieję, że film Ci się spodoba
UsuńMnie film podobał się bardzo. Nie jestem krytykiem, ale jako zwykła śmiertelniczka obejrzałam go z zapartym tchem. Śpiew chóru- coś pięknego, na koniec trochę sobie pochlipałam:]Nie jestem fanką musicali ale ten jest świetny. Polecam. Jak będę miała możliwość, na pewno obejrzę go jeszcze raz.
OdpowiedzUsuńTrochę Ci zazdroszczę uniesień związanych z oglądaniem z zapartym tchem, bo wiem, że nie ma nic piękniejszego, niż odbiór, który uskrzydla. Ja tak emocjonalnie odebrałam wykonania musicalowe.
UsuńKsiążkę czytałam dawno temu, ale za to pamiętam wrażenia i emocje,które towarzyszyły oglądaniu filmu opartego na powieści lata temu.
OdpowiedzUsuńA film? Może uda mi się go zobaczyć.
Wysłałam maila.
Jeśli nie przeszkadza ci śpiewanie w filmie i nie jesteś "skażona" musicalowymi wykonaniami to mam nadzieję, że Ci się spodoba. Oczywiście, o ile uda ci się go obejrzeć
UsuńMaila czytałam. Postaram się napisać jutro obiecane cytaty :)
UsuńNie ma to jak przeczytać rzetelną recenzję u znawczyni tematu :) Cieszę się, że Ci się podoabał, a Twoje obawy zostaly rozwiane. Ja jestem ciągle pod wrażeniem, a muzyka dzwoni mi jeszcze w uszach. Pozdarwiam ciepło.
OdpowiedzUsuńA mnie miło się czytało Twoją recenzję. Uwielbiam emocjonalne podejście do tematu i trochę Ci tego tym razem zazdroszczę (tego, że mnie nie ogarnęły tym razem takie emocje), ale już planuję kolejne oglądanie.
UsuńFilm dobry i świetnie zrobiony, ale nużąco długi i po dwóch godzinach miałam już dosyć śpiewania. Kwestia gustu i... zmęczenia po zjeździe na uczelni;)
OdpowiedzUsuńJasne, że kwestia gustu. Osobiście - natychmiast po obejrzeniu - włączyłam sobie mp3 i wysłuchałam wersji Nędzników z Romy.
UsuńJestem bardzo ciekawa tego filmu. Jak do tej pory słyszałam i czytałam same dobre rzeczy o nim. Słyszałam w jednym z wywiadów, że Anne Hathaway obcina swoje włosy właśnie na ekranie. Jest też wiele zachwytów nad głosem Hugh J. i oczywiście zobrazowania ówczesnej Francji. Dziękuję:)
OdpowiedzUsuńMimo, iż odebrałam film bez ekstazy, to cieszą mnie wszelkie pozytywne reakcje, bo uważam film za wart obejrzenia. Oczywiście nic na siłę - osoby nie lubiące śpiewania nie powinny się męczyć. :)
UsuńNa bank się z mężem wybierzemy, choć mam obawy, czy jeszcze wysiedzę tyle czasu w kinie :) Ale kocham musicale i kocham Nędzników, a niestety nie dane mi ich było obejrzeć w teatrze - znam jedynie kilka ekranizacji i oczywiście książkę. Ale nie będę miała problemu, że ktoś źle wykonał moją ukochaną piosenkę :)
OdpowiedzUsuńJa także miałam obawy, czy wysiedzę. Jeśli doda się do dwóch i pół godzin sesję reklam przed filmem to robi się około trzech godzin. Z wysiedzeniem jest tak, że jak film Cię zainteresuje to przestaniesz zważać na niewygodę siedzenia w jednej pozycji przez długi czas, jeśli znudzi to już po paru minutach zaczynasz zerkać na zegarek. A nieskażenie musicalem - działa w tym przypadku na twoją korzyść. Zaraz napiszę do Ciebie maila w sprawie książek wymiankowych
UsuńTych reklam przed seansem ostatnio jakby więcej. :( W dodatku pojawiają się trailery filmów, które kompletnie nie mają nic wspólnego z nastrojem czy tematem tego oglądanego.
UsuńCo prawda, to prawda, jednak muszę przyznać, że przez Les Mis reklamy były nawet strawne, dotyczyły filmów nieco spokojniejszych i takich, które może nawet i bym mogła obejrzeć. Żadnego prania po pysku, rozpruwania brzuchów, słodkich idiotek - nawet pomyślałam ze złudną nadzieją, czyżby kino wróciło na właściwe koleiny? Ale jak zerknęłam do repertuaru złudzenia prysnęły, jak bańka
UsuńKsiążka zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Czytałem wiele, wiele lat temu. Filmów było kilka, chyba też serial, które już na mnie takiego wrażenia nie zrobiły. Obejrzałem teraz kilka zwiastunów tego musicalu i jakoś mnie nie zachęciły. Te melodie bardzo naśladują Upiora w Operze. Chyba bym tego nie wytrzymał. Niespecjalnie lubię ten rodzaj muzyki filmowej. Pewnie kiedyś obejrzę w TV. Na razie odpuściłem.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
I słuszna decyzja. Po co się zmuszać do czegoś, czego się nie lubi. Upiora w Operze uwielbiam (i w tym przypadku tak samo wykonanie teatralne, jak i filmowe, może słabość do aktora ma tu duży wpływ na odbiór filmu:), choć podobieństw z Nędznikami w muzyce nie dostrzegam, ale każdy słyszy, co mu w duszy gra :)
OdpowiedzUsuńJa próbowałam kilkakrotnie oglądać nagrane opery i zawsze się umęczyłam, bo nie słyszę słów i to mnie dobija i nadziwić się nie mogę, że ludzie potrafią słyszeć słowa, rozumieć sens wyśpiewywanych arii :)
Pozdrawiam
I jeszcze jedno. Mimo, iż fabuła filmu (musicalu) do książki nawiązuje, to jednak trudno jej z książką konkurować. Nie da się w 3 godzinny seans wtłoczyć całego jej bogactwa. A niektórzy narzekają, że film za długi (ale to pewnie z powodu tego śpiewania :)
UsuńWidzisz, a ja z kolei uwielbiam opery. Oczywiście, masz rację, chyba niewiele osób jest w stanie wychwycić sens słów w śpiewanych ariach, ale i na to jest sposób. Mam dużą kolekcje najbardziej znanych oper na płytach DVD i pomocą w zrozumieniu akcji jest tekst libretta w postaci napisów, jak w filmie bez dubbingu. Można skupić się tylko na odbiorze muzyki i partii wokalnych.
UsuńCo do porównania książki z filmem to masz rację. Film skupia się na głównych watkach, a gdzie całe pozostałe bogactwo np opisów przyrody, przeżyć wewnętrznych bohaterów, itp. Ale przynajmniej tutaj jesteśmy zgodni :)
Próbowałam i tego rozwiązania; napisy na ekranie i słuchanie śpiewu, ale chyba jestem upośledzona w tej dziedzinie, bo nie sprawia mi to przyjemności, a przynajmniej, nie taką, jaką wyobrażam sobie mogłoby sprawiać :(
UsuńA zgodni myślę jesteśmy w wielu kwestiach, tyle, że gusta mamy czasami rozbieżne :)
Próbowałam namówić moją gimnazjalną klasę, ale wybrali "Hobbita". :) Na "Nędzników" wybiorę się sama, bo mąż kategorycznie odmówił współudziału. :)
OdpowiedzUsuńJesteś dla mnie absolutnym autorytetem m.in. w dziedzinie Hugo, liczba adaptacji "Nędzników", jakie widziałaś, jest imponująca!
Może i dobrze, że wybrali Hobbita, jeśli mieliby się nudzić i narzekać, cytuję "ile można słuchać tego wycia" to lepiej niech się nie męczą i Ciebie przy okazji. Gdybym była w pobliżu służyłabym swoją osobą do towarzystwa, bo na jednym razie na pewno nie poprzestanę. Bardzo bym chciała, aby Tobie się spodobało, ale jak wiadomo nie mamy wpływu na gusta ani własne, ani cudze. :)
Usuń