Łączna liczba wyświetleń

sobota, 21 stycznia 2012

Alergia na szkolenia?

Od przedwczoraj mam komputer w domu. Teraz dla odmiany nie mam ochoty na internet. Przewrotna natura kobieca sprawiła, że najpierw nie mogłam się oderwać od internetu, a teraz nie mam ochoty z niego korzystać, więc rzuciłam się w wir czytania i słuchania książek. Do zrecenzowania czekają Maria i Magdalena, Anna Karenina, biografia Sienkiewicza i już za chwilkę Quo Vadis. Czytam książki, których nie było w styczniowym stosiku, a nie czytam tych, które w nim były. No i cierpliwie czekam na natchnienie wierząc, że kiedyś wróci. A czekając zamieszam archiwalny wpis na mój nieulubiony temat - szkoleń.

Nie lubię szkoleń. Ciekawa jestem, czy w tym moim nielubieniu jestem osamotniona. Dotychczas spotkałam jedynie kilka osób, które otwarcie przyznały się do podobnej przypadłości.
Szkolenia moim zdaniem, poza jedną, jedyną korzyścią przynoszą większe koszty niż zyski. Czy bowiem uzyskana wiedza warta jest poniesionych kosztów -wynagrodzenia wykładowców, trenerów, noclegów, podróży, wyżywienia, materiałów szkoleniowych, wynajęcia sali, itp., itd. Moim zdaniem jest to marnowanie pieniędzy, jest to oczywiście moje, subiektywne zdanie, ale to przecież mój bloog.

Tą korzyścią, czyli jak to się dziś mówi „wartością dodaną” szkoleń jest wymiana informacji i doświadczeń pomiędzy osobami z różnych ośrodków. Uzyskujemy pewną wiedzę, której co prawda, nie możemy przełożyć na praktykę wykonywania zawodu, ale już samo uświadomienie sobie pewnych zjawisk, daje nam złudne poczucie pewnego rodzaju wspólnoty. Okazuje się, że w tym łańcuchu niedorzeczności i absurdu nie jesteśmy osamotnieni, a może nawet są inni, którzy mają gorzej.

Ponadto w profesji, która wymaga częstych uzgodnień stanowisk z ośrodkami zamiejscowymi lub z centralą dużo łatwiej prowadzi się potem rozmowy telefoniczne z Jolą niż z panią Jolą, albo co gorsza z panią Iksińską.

Niestety nie mogę pozwolić sobie na całkowite ich zignorowanie, gdyż wpisane są niejako w wykonywany przeze mnie zawód. Dlatego od czasu do czasu mam okazję (muszę) brać w nich udział. Mimo długoletniej „kariery” zawodowej na palcach jednej ręki mogę wymienić szkolenia, które były interesujące, czegoś mnie nauczyły i w których uczestniczenie było przyjemnością. Ilekroć wybieram się na kolejne naiwnie wierzę, że to, które przede mną będzie inne i niezapomniane.

Najczęściej na szkoleniach nie dowiaduję się niczego nowego. A jeśli nawet dowiaduję się czegoś, to jest owo coś mało przydatne w mojej pracy. I pół biedy, jeśli są one (owe szkolenia) jedynie nudne i męczące, gorzej jeśli mamy do czynienia z osobnikami traktującymi swoją działalność dydaktyczną, jako misję, bądź co gorsza, osobami, które chcą, abyśmy uwierzyli, że to co robimy jest rodzajem posłannictwa. Jest to, o tyle niebezpieczne, że poczucie wypełniania misji może nam zastąpić zdrowy rozsądek i rzetelne podejście do pracy. Przestają liczyć się rzeczowe argumenty i logika, a poczucie misji zaczyna usprawiedliwić wszystkie niedorzeczności. Ale najgorzej jest, kiedy wykładowcy są inteligentni, bo wtedy trudniej zdemaskować ich obłudę, czasami udaje się im przekonać nas, że mamy do czynienia ze współczesnymi Judymami i Siłaczkami, a nam nie pozostaje wówczas nic innego, jak iść w ich ślady.
Poza aspektami dydaktycznymi szkolenia niosą za sobą inne mało przyjemne aspekty:
-konieczność pozostawienia bliskich (szczególnie uciążliwa dla matek małych dzieci, które i tak widują swoje dziecko tylko późnym popołudniem),
-reorganizację życia prywatnego (znalezienie opieki do dzieci, odwołanie lekarza, zajęć językowych, wykładów, spotkań towarzyskich, wyjść do teatru, na koncert),
-męczące podróże koleją (jakże często podróż zajmuje więcej czasu niż pobyt),
-konieczność dzielenia wspólnego pokoju z przypadkowymi najczęściej osobami,
-konieczność integracji alkoholowo-tytoniowej (to akurat dla niektórych jest ich wielką zaletą).
-podłe warunki mieszkaniowe (ośrodki-hotele albo położone są na jakimś „zadupiu”, skąd ani dojechać do najbliższej cywilizacji nie można, ani nie ma co robić popołudniami, albo położone są co prawda w centrum miasta, ale za to warunki w nich bardziej zbliżone są do pobytu w schronisku młodzieżowym niż w hotelu – pokoje czteroosobowe bez łazienek i toalet),
-zmiana kuchni (błaha sprawa, ale jednak nie bez znaczenia, dla osób przestrzegających specjalnych diet).
Są osoby, które twierdzą, że na szkoleniu wypoczywają (mnie męczy siedzenie przez osiem godzin dziennie i słuchanie czyjegoś głosu), mogą się wyspać (nie bardzo - jeśli do trzeciej nad ranem słyszę ogłuszającą muzykę), odpocząć od problemów związanych z pracą (szkolenie dotyczy pracy, więc trudno zapomnieć o tejże pracy), zabawić się (niestety, jeśli ktoś nie toleruje dymu tytoniowego nie może uczestniczyć w zabawie).
Tak więc podsumowując doszłam do wniosku, że mam alergię na szkolenia. Zastanawiam się czy to można leczyć. Zdjęcia - z internetu.

10 komentarzy:

  1. Moim zdaniem szkolenia potrzebne są najbardziej pracodawcy.Może potem ich koszt odpisać z podatku.Najdziwniejsze w tym jest to ,że często same szkolenie to tylko 2-4 godziny a reszta czasu to sama wiesz...

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam szkolenia, które sama wybiorę. Byłam wiele lat maniaczką kursów wszelakich, warsztatów. Potrafiłam przejechać za dobrym wykładowcą całą Polskę (zawsze za własne pieniądze). Cenię sobie spotkania koleżeńskie i wymianę informacji we własnym gronie. Zapisane kajety to do dziś skrzynie skarbów. Ostatnio odpuszczam. Dlaczego? Niewiele można się już dowiedzieć; nacisk na multimedia (obowiązkowo rzutniki i prezentacje), a ginie słowo i kontakt wykładowcy z grupą. Zaroiło się od szkoleń, które niczego nie wnoszą, a żeby zapewnić publikę - stają się obowiązkowe itd. Ale zawsze pod stolikiem można czytać książkę!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety teraz nie ma stolików pod którymi można by czyta książkę. Teraz są krzesełka z klapką, na których można postawi laptop.

      Usuń
  3. Albo postawić na klapce czytnik książek :) Niestety niektóre szkolenia są "wpisane" w pewne zawody. Ja również jak Książkowiec jeżdżę tylko na te szkolenia, które mnie interesują. A jak jest nudno, czyli rzutnik i pan albo pani czyta prezentację, to wtedy rzeczywiście pozostaje tylko książka pod klapką ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. To ja także mam alergie na szkolenia. Jeżdzę po 2-3 razy w miesiącu, tracę po kilka dni z życia mojej rodziny, wracam zmęczona i wściekła. Ale nie mam wyjścia. Magda

    OdpowiedzUsuń
  5. Cieszę się zatem, że jest nas dwie, a nie sama jedna, bo już czułam się jak jakieś dziwadło.

    OdpowiedzUsuń
  6. No więc: nic dodać, nic ująć.
    Ja też muszę (obowiązek rangi ustawowej), ale staram się jak mogę wywijać małym kosztem.
    Jeszcze NIGDY nie byłam na szkoleniu, które okazałoby się przydatne zawodowo (a w obecnym zawodzie pracuję 10 lat). U mnie są albo szkolenia lokalne, czyli: znamy się wszyscy i kisimy się we własnym sosie (czytaj: pijemy, romansujemy i słuchamy bzdur - w tej kolejności), albo ogólnopolskie, czyli: jedziemy najmarniej 500 km dalej (u mnie ze Szczecina do Zakopanego, albo Kazimierza Dolnego, albo Nałęczowa, luzik) i tam robimy to samo, co we wcześniejszym nawiasie.
    Jakbym była radosną singielką w pretensjach, to może by mnie to cieszyło. A tak, chromolę. Książkę wolę poczytać w domu, mniej to kłopotliwe.
    Ale i tak inne branże mają gorzej. Mój mąż zazwyczaj ma szkolenia organizowane w weekendy, w podobnych odległościach co moje. Ostatnio o szkoleniu (w lipcu) dowiedział się tydzień wcześniej i kiedy wyjaśniał, że ma zaplanowany urlop z rodziną, zapytano go, czy jest to "strategiczne"...

    OdpowiedzUsuń
  7. Mnie się trafiło kilka (palców jednej ręki wystarczy, aby wyliczyc ile) ciekawych, bowiem pracuję deczko dużej w zawodzie (tak ze 2,5 raza:()więc jest szansa, że i Tobie trafi się raz czy dwa, ale wolałabym nie przekonywać się osobiście i te kilkanaście lat do czasu przejścia w stan spoczynku nie wyłuskiwac rodzynków z brei i pomyj kółek wzajemnej adoracji.
    Co do wekendów - trafiły mi się dwa zachaczające o wekend tj zaczynające się w niedzielę, lub kończące w sobotę :(, ale tego, że najczęściej jedzie się w niedzielę (co z Gdańska do stolicy zabiera jakieś ca. 7 godzin), o zadupiu pod Warszawą- nie wspominając - nie bierze się pod uwagę, jako czasu z którego nas okradają pracodawcy. :( Oby nam się jak najrzadziej trafiały :)

    OdpowiedzUsuń

Jestem bardzo rada z każdego komentarza, ale nie będę tolerować komentarzy agresywnych, wulgarnych, czy obrażających moich gości (innych komentatorów).