Fragment budynku OFP |
Kilka miesięcy temu obejrzałam w warszawskim teatrze Ateneum spektakl Edukacja Rity. Ta uwspółcześniona wersja Pigmaliona, gdzie w rolę nauczyciela wcielił się Piotr Fronczewski (genialny pan Piotruś), zaś pojętną uczennicę zagrała Katarzyna Ucherska (i to jak zagrała) wywarła na mnie wyjątkowo dobre wrażenie. Może dlatego, że rzadko ostatnimi czasy zdarza mi się trafić na dobrze zagraną i choć nie zmuszającą do wysiłku intelektualnego, to przecież niegłupią komedię. Taką, w której widownia nie ryczy ze śmiechu oglądając ograne gagi, a jednak wychodzi z teatru rozbawiona.
Ona, młoda fryzjerka marzy o awansie społecznym, chce czegoś więcej niż tylko codziennej rutyny u boku prymitywnego małżonka. On, nadużywający alkoholu profesor, niespełniony poeta bez entuzjazmu przyjmuje zadanie przekształcenia prostej dziewczyny w intelektualistkę. A w tle cudowna muzyka w wykonaniu Szczepana Pospieszalskiego - trzeci z bohaterów przedstawienia. Mocno zapadły mi w pamięć profesorskie wywody na temat omawiania książek. Otóż, kiedy mówisz o książce nikogo nie interesuje, jakie wrażenie ona na tobie wywarła, to, czy się tobie podobała, czy też nie, musisz dokonać oceny treści, formy, stylu, popierając argumentację nazwiskami uznanych autorytetów. Na skutek edukacji Rita wtapia się w świat ludzi kulturalnych i staje jedną z wielu potrafiących wypunktować atuty i wady każdej lektury tracąc po drodze świeżość spojrzenia (nieco naiwną, wyrażaną niewyszukanym językiem, ale niepowtarzalną).
Czemu o tym piszę? Ponieważ oglądając przedstawienie pomyślałam sobie, że moje pisanie jest pisaniem niewyedukowanej Rity. Nie oceniam, a jedynie opisuję wrażenia, czasami odnosząc je do swoich przemyśleń, skojarzeń czy przeżyć. Kogo to obchodzi.
Podczas tegorocznego urlopu spotkałam się z prowadzącą bloga Naprzeciw szczęściu Ewą i ku zaskoczeniu ale i radości dowiedziałam się, iż najbardziej podobają się jej w moim pisaniu osobiste wstawki oraz wrażenia wywołane procesem poznawczym. Dlatego zdecydowałam się dalej pisać te moje osobiste, czasami naiwne, czasami egzaltowane, czasami odmienne od uznanych opinii spojrzenia na świat. Może nawet uda się zamknąć oczy i uszy na medialny szum i zatopić w całkiem innym świecie pozbawionym polityki (do czasu, kiedy ta nie zapuka do naszych drzwi).
Pierwszym etapem wrześniowego urlopu było uczestniczenie w przedstawieniu Doktor Żywago w Operze i Filharmonii Podlaskiej. To dzięki musicalowemu opętaniu odwiedziłam Białystok, spotkałam się z Ewą i odkryłam Supraśl, o czym mam nadzieję napisać kiedyś.
Małe co nieco w antrakcie |
Historię Doktora Żywago znałam jedynie z dwóch filmowych adaptacji (tej bardziej znanej z Omarem Sharifem oraz tej bardziej krwawej z Hansem Mathesonem). Magnesem dla mnie było nazwisko tłumacza tekstów; pana Daniela Wyszogrodzkiego, z którego tłumaczeniami musicali Koty, Taniec wampirów, Upiór w Operze, Les Miserables, Deszczowa piosenka oraz Mamma mia! spotkałam się w teatrze Roma. Równie zachęcająco, jak nazwisko tłumacza, wyglądała obsada.
Doktor Żywago to historia jednostki uwikłanej w zawieruchę rewolucji w Rosji, człowieka postawionego przed dramatycznymi wyborami, jak przeżyć i zachować człowieczeństwo. Głowni bohaterowie; dwie kobiety zakochane w Żywago (Lara i Tonia) i troje mężczyzn (Żywago, Komarowski i Strielnikow), którzy stracili głowę dla Lary zostali rzuceni na fale rodzącego się bolszewizmu. Zrobione z rozmachem epickiej epopei widowisko wzrusza i urzeka. Magia teatralnego przedstawienia uzyskana dzięki scenografii, kostiumom oraz wykorzystaniu sceny obrotowej (która umożliwia śledzenie akcji na dwóch planach jednocześnie) sprawia, iż widz zanurza się w inny świat; straszny i bezduszny, ale też w pewien sposób urzekający siłą jednostki. Człowiek, który w zalewie nienawiści, głupoty i okrucieństwa potrafi zachować się przyzwoicie budzi podziw i chęć naśladowania.
Kiedy doda się do tego przepiękną muzykę i dobry wokal to czegóż trzeba więcej. Może troszkę szkoda, że w przedstawieniu brakuje utworów, które wpadałyby w ucho na tyle mocno, że widz nuciłby je po wyjściu z budynku. Choć może to tylko moja nieznajomość tekstów i muzyki sprawiła, iż żaden z utworów nie wrył mi się na tyle mocno w pamięć. Jednak przyznaję, iż spektakl potrafił wbić widza w krzesło, tak że losy wspomnianej piątki śledziłam z zapartym tchem chwilami zasłuchana w liryczne brzmienia, żeby za chwilę dać się wzruszyć tragicznym losem człowieka będącego igraszką w biegu dziejów. Efekty specjalne; wybuchy, egzekucje, nocne sceny czy jadąca wprost na widownię lokomotywa wprowadzają dreszczyk emocji, chwilami robi się nieprzyjemnie. Nie ma dosłowności, czy epatowania brutalnymi scenami, co nie znaczy, że przedstawienie nie porusza.
Spacer po przedstawieniu (Cerkiew Św. Mikołaja) |
W spektaklu wykorzystano ciekawą choreografię, partiom wokalnym towarzyszą partie taneczne (te wydały mi się dobrym, acz nie nowatorskim rozwiązaniem- wykorzystano je np. w Notre Dame de Paris, czy Romeo i Juliet) a także partie ruchu scenicznego (jak w scenie szpitalnej wijące się w egzorcyzmach siostry- rozwiązanie ciekawe, aczkolwiek do mnie nie przemawiające).
No, ale to co najważniejsze dla mnie, czy muzyka i wokal- nie zawiodło. W roli Żywago wystąpił Łukasz Zagrobelny, którego chyba nie doceniałam do tej pory. Miałam okazję słuchać go w Nędznikach w roli Enjolasa oraz w Notre Dame w roli Clopina, które wydawały mi się bardzo dobrze zaśpiewane, ale nie chwyciły za serce. Dopiero w roli Żywago aktor przedstawił całe spektrum umiejętności, byłam pod wrażeniem jego głosu i jego wykonania (jak np. w utworze Kim jesteś, czy Decyzja). Bardzo podobała mi się w roli Lary (etatowa, jak sama mawia Christine Dae z Upiora w operze) Paulina Janczak delikatna, a jednocześnie silna bohaterka. Nie zawiodła mnie także Monika Bestecka, jako prostolinijna i dystyngowana, jak na arystokratkę przystało, Tonia. Zwróciłam uwagę na tę wokalistkę w przedstawieniu Doktor Jekyll i Mr Hyde w poznańskim teatrze. Nieco rozczarował mnie Tomasz Steciuk (nawiasem mówiąc jeden z moich ukochanych wykonawców, ale być może miał gorszy dzień) w roli Komarowskiego; wydał mi się mało wyrazisty, za mało cyniczny, za mało despotyczny. Natomiast moim nowym odkryciem był pan Marcin Wortmann, jako Pasza Strielnikow. Cóż za przepiękny, wyrazisty głos. Jak przystało na ideowca-fanatyka, kiedy trzeba brzmiał rewolucyjnie, kiedy trzeba groźnie, okrutnie, a w końcowej scenie budził nawet pewien rodzaj sympatii i żalu (jako ofiara rewolucji, która pożera własne dzieci).
Podlaski przysmak- kartacze z mięsem |
O ile nie zapadły w pamięć poszczególne utwory, o tyle klimat niektórych z nich spowodował, że nadal mam przed oczami niektóre sceny; ślub Paszy i Lary najpierw liryczny, majestatyczny z towarzyszeniem cerkiewnego śpiewu, ikony i popa, potem huczne weselisko z przyśpiewkami i najbardziej wzruszającą scenę spowiedzi Lary, niezapomniane wykonanie pieśni Lary i Toni (dwie kobiety kochające Żywago - skojarzenie z Esmeraldą i Fler de Lys zakochanych w kapitanie Febus nasuwa się samo, choć charakter utworu zupełnie inny), czy pieść na pięć głosów, gdzie do Lary wzdycha troje zakochanych w niej mężczyzn, a dwie panie wyśpiewują swoje uczucia do Żywago. Ale takich scen; wzruszających, przejmujących, przerażających jest całe mnóstwo, bowiem akcja toczy się szybko, sceny przechodzą jedna w drugą bez chwili zatrzymania, jak czas biegnie bezlitośnie i zmienia układ dziejów. Jeśli napiszę, że chciałabym zobaczyć raz jeszcze to będzie to moja najlepsza rekomendacja.
Doktor Żywago to stosunkowo młody musical, jego prapremiera miała miejsce 19 lutego 2011 r. w Sydney. Muzykę napisała Lucy Simon, libretto Michael Weller, a teksty piosenek Michael Korie i Amy Powers. Na potrzeby podlaskiej Filharmonii spektakl wyreżyserował Jakub Szydłowski, scenografią zajął się Mariusz Napierała, choreografią Jarosław Staniek a kostiumami Anna Chadaj.
Piosenka promująca musical