Łączna liczba wyświetleń

piątek, 27 kwietnia 2012

Reading is cool


Kolejny łańcuszek, do którego sama się zaprosiłam publikując komentarz u Agnes. Kilka książek czeka już dość długo na recenzję, a ja nie mogę się skupić na pisaniu, więc bawię się w przewijające się na blogach zabawy.


O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?

Może lepiej byłoby napisać o jakiej porze nie czytam. Bo czytam chętnie o każdej porze, w której nie muszę wykonywać służbowych obowiązków, czyli w drodze do i z pracy, oraz wieczorami i w weekendy, w autobusie i tramwaju, w samolocie, na lotnisku i w pociągu, w poczekalni u lekarza i w kolejce na poczcie. Czytam uszami podczas zakupów i sprzątania, prania i gotowania obiadów, a także na spacerach. Nie czytam odwiedzając moje miejsca ukochane, bo im poświęcam całą moją uwagę oraz na koncertach i musicalach. Czyli - czytam o każdej porze dnia, poza godzinami pracy 6.45-14.45 oraz rodzinnymi spotkaniami.

Jaki rodzaj książek najchętniej czytasz?
Biografie (najchętniej artystów- malarzy i rzeźbiarzy), powieści historyczne i obyczajowe, klasykę,ze szczególnym wskazaniem na klasykę francuską.

Jaką książkę ostatnio kupiłaś/dostałaś?
Kupiłam Horror, czyli skąd się biorą dzieci Grzegorz Kasdepke z myślą o wyzwaniu u Sardegny oraz o moich siostrzeńcach.


Co czytałaś ostatnio?

Odsyłam do ostatnich wpisów albo do zakładki Przeczytane w 2012 roku

Co czytasz obecnie?
Staroświecką historię Magdy Szabo, Przezrocza Kuncewiczowej oraz Dziennik Serafiny Kraszewskiego oraz słucham Blaszany bębenek Grassa.

Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi?
Używam zakładek, ale zdarza mi się, jeśli czytam w drodze i nie mam przy sobie karteczek - zaginać rogi dla zaznaczenia jakiegoś interesującego fragmentu tekstu


E-book czy adiobook?

Najpierw książka papierowa, potem audiobook, a na końcu ebook - ze względu na małe literki. Odkąd zakupiłam czytnik nie przeczytałam nawet jednej książki w ten sposób. Natomiast zdarza mi się czytać z biblioteki internetowej, kiedy nie mam dostępu do książki w inny sposób.

Jaka jest Twoja ulubiona książka z dzieciństwa?
Z dzieciństwa, z młodości i z dorosłości - Mały książę Exupery.

Którą z postaci literackich cenisz najbardziej?
Mały książę i Ania z Zielonego Wzgórza

Obrazy: 1. Renoir - Lektura - zdjęcie z internetu. 2. Ten sam obraz - zdjęcie własne. Obraz znajduje się w Luwrze, co było dla mnie dużym zaskoczeniem, bowiem nie spodziewałam się spotkać tutaj impresjonistów. Czy widzicie różnicę w kolorach, no i komu tu wierzyć, bo ja nawet nie dowierzam własnej pamięci.


WŁAŚNIE ZAUWAŻYŁAM, ŻE NIE WYZNACZYŁAM- NIE ZAPROSIŁAM KOLEJNYCH OSÓB DO ZABAWY, ALE PONIEWAŻ ZABAWA TRWA JUŻ DOŚĆ DŁUGO NIE BARDZO WIEM, KTO JESZCZE W NIEJ NIE UCZESTNICZYŁ, DLATEGO ZAPRASZAM TE OSOBY, KTÓRE DODAŁY LUB DODADZĄ KOMENTARZ POD WPISEM, A JESZCZE W ZABAWIE NIE UCZESTNICZYŁY, NO I OCZYWIŚCIE WYRAŻĄ CHĘĆ UDZIAŁU W ZABAWIE

czwartek, 26 kwietnia 2012

Podsumowanie mojego uczestnictwa w wyzwaniach

Mam strasznego lenia. Nie chce mi się pisać. Czytanie jakoś siłą rozpędu się toczy, a z pisaniem gorzej. Podpatrzyłam więc u Sardegny wpis dotyczący realizacji wyzwań i postanowiłam sprawdzić, jak to jest u mnie.
Prawdę mówiąc sama zaczynam się w tym gubić.
Na początek wyzwania bezterminowe

KLASYKA LITERATURY POPULARNEJ

Moje pierwsze i najbardziej owocne wyzwanie to klasyka literatury popularnej Pod linkiem znajdują się moje recenzje Klasyki.
Uczestniczę w nim od 3.01.2011 r. i przez ten czas zamieściłam tam 61 recenzji. Informacja podana obok jest niepełna, ponieważ, kiedy przystąpiłam do wyzwania publikowałam na blogu Z dziennika grafomanki w średnim wieku. Muszę przyznać, że to wyzwanie sprawiło mi chyba najwięcej radości. Lubię wracać do książek czytanych lata temu, ale lubię też poznawać książki, o których jedynie czytałam, albo słyszałam, o których się mówi, na które się powołuję, które się cytuje. Zawsze lubiłam klasykę, a teraz odkrywam ją na nowo.

WYZWANIE NOBLIŚCI

Pod linkiem znajdują się moje recenzje Noblistów.
Kolejne wyzwanie, w którym uczestniczę od 26.06.2011 r. to Wyzwanie Nobliści Ponieważ dość do tej pory znałam twórczość Noblistów, a pewnych nazwisk w ogóle nie słyszałam nigdy w życiu postanowiłam nadrobić braki. Zakładałam przeczytanie jednej książki w miesiącu. Do tej pory opublikowałam 10 recenzji (dziewięć wpisów, z czego jeden dotyczy dwóch pozycji), a jedenasta pozycja (Chłopi) czeka na zaopiniowanie. Ponieważ minęło od przystąpienia do wyzwania 11 miesięcy to można powiedzieć, że założony plan zrealizowałam.

WYZWANIE POD SKRZYDŁAMI ANIOŁÓW


Wyzwanie anielskie to moje dziecko. Założyłam je, aby w jednym miejscu zgromadzić zarówno recenzje literackie, jak i opisy obrazów, rzeźb, filmów i każdej dziedziny życia, jaka się nam z aniołami kojarzy. Wyzwanie istnieje od 01.11.2011 r. Do tej pory zamieściłam na nim 16 wpisów dotyczących głównie obrazów i rzeźb, ale także książek, filmu i muzyki. Serdecznie zapraszam do uczestnictwa i do odwiedzin.

PROJEKT KRASZEWSKI
Wyzwanie terminowe zakłada przeczytanie przez uczestników i opublikowanie dwustu recenzji z twórczości J.I.Kraszewskiego, dwustu, bowiem w tym roku przypada dwusetna rocznica urodzin pisarza. Nie robiłam żadnych założeń. Początkowo dałam się wciągnąć plakatom niczym z epoki błędów i wypaczeń sławiącym osiąganie kilkuset procent normy. Z czasem poczułam lekki przesyt. Do tej pory opublikowałam 15 opinii (recenzji), mam jedną zaległą do napisania i zaczęłam czytać Dziennik Serafiny.
Przyznaję, że zanim przystąpiłam do wyzwania poza ekranizacją Hrabiny Cosel nie znałam Kraszewskiego w ogóle. Teraz mam jakieś tam, mgliste pojęcie. Co to jest 15 pozycji w dorobku pisarskim J.I.K-a. Ledwie małe ziarenko, ale ja jestem zadowolona, iż to małe ziarenko dołożyłam do wspólnego celu, jakim było uczczenie rocznicy pisarza. Z wszystkich dotąd przeczytanych książek J.I.K-a najbardziej mi się podobały dwie pozycje historyczne; Kraków za Łoktka oraz zbiór trzech opowiadań pod tytułem Król w Nieświeżu.

FRANCUSKA KAWIARENKA LITERACKA

Kolejne wyzwanie, które darzę dużym sentymentem. Bardzo lubię Francuzów i wszystko co francuskie. Zaczytuję się w książkach Hugo, Zoli oraz Dumasa, ponieważ lubię Paryż, szczególnie chętnie czytam książki z Paryżem w tle, a ponieważ lubię także biografie malarzy chętnie czytam o impresjonistach. W wyzwaniu uczestniczę od stycznia tego roku. Do tej pory zamieściłam 14 recenzji. czym zdominowałam wpisy w kawiarence. Wśród zamieszczonych tam recenzji znajdują się również książki przeczytane w zeszłym roku.

WYZWANIE TRÓJKA E-PIK

Wyzwanie polega na czytaniu trzech wyznaczony co miesiąc nowych gatunków literackich i ma na celu sięgnięcie do literatury, do której nie sięgnęlibyśmy, gdyby nie ono. Uczestniczę w nim drugi miesiąc i przeczytałam i zrecenzowałam w jego ramach 6 książek. Przy czym w moim przypadku nie do końca spełnia ono założony cel, bowiem, do pewnych gatunków czuję uzasadnioną, albo i nie uzasadnioną antypatię i kreatywnie wyszukuję zamienników. :)

WYZWANIE MARZEC Z MARIĄ

Wyzwanie polegające na poznawaniu twórczości Marii Kuncewiczowej zostało przedłużone przez Lirael bezterminowo. Kuncewiczowa to kolejna pisarka, której twórczości nie znałam, poza ekranizacją Dwóch księżyców. Założeniem było przeczytanie przynajmniej jednej książki M.K w miesiącu marcu. W marcu przeczytałam dwie książki; Twarz mężczyzny oraz Tristan 1946. Spodobało mi się na tyle, że czytam Przezrocza, a z biblioteki wypożyczyłam Cudzoziemkę.


WYZWANIE ZNALEZIONE POD CHOINKĄ

W wyzwaniu uczestniczyłam w okresie około-świątecznym publikując dwie recenzje; Opowieści wigilijne Dickensa oraz Wieści Whortona.

Gwoli sprawiedliwości muszę dodać, że niektóre książki mogłam zaliczyć do dwóch wyzwań jednocześnie (Nobliści-klasyka, Kawiarenka francuska-klasyka, Kraszewski-klasyka, Kuncewiczowa-klasyka).

Ponadto od dwóch miesięcy uczestniczę w stosikowym losowaniu u Anny - przeczytałam w ramach tegoż wyzwania dwie książki z moich książkowych stosików (Milionerzy Fleszerowa - Muskat) i Pod Mocnym aniołem Pilch), a ponieważ nadal piętrzą się zaległości, a ja ich bardzo nie lubię przystąpiłam dziś do wyzwania z półki. :)

Myślę, że nie zapomniałam o żadnym z moich wyzwań i myślę też, że całkiem nieźle mi idzie ich realizacja. A co, troszkę się pochwaliłam.

środa, 25 kwietnia 2012

Tato William Wharton, rzecz o emocjonalnym szantażu w rodzinie

Wydawca Zysk i S-ka Rok wydania 1995, ilość stron 416
Jest to książka do której wracałam niejednokrotnie. Książka, którą traktuję, jako rodzaj psychoterapii, ponieważ z pewnych powodów jest mi szalenie bliska. Z łatwością mogę identyfikować się z bohaterem, zarówno w kwestii życiowych doświadczeń (choć moje nie były aż tak dramatyczne), jak i psychicznego uzależnienia od bliskiej osoby. Odnajdywanie w historii innych ludzi własnych doświadczeń pozwala czasami lepiej zrozumieć siebie i otaczający nas świat. 
Tato jest to historia powstała na bazie osobistych przeżyć autora. Wharton pisał niemal wyłącznie o tym, czego doświadczył, czasem jedynie nieco ubarwiając rzeczywistość. W którymś z wywiadów powiedział, że dla niego zarówno Tato, jak i Niezawinione śmierci były rodzajem psychoterapii, jaką musiał sobie zafundować po traumatycznych przeżyciach.
Wharton w Tacie opisuje relacje pomiędzy bliskimi osobami postawionymi w obliczu wspólnego wroga. W tym przypadku jest to choroba. Tylko która, choroba taty, czy choroba mamy? 
Pięćdziesięcioletni Johnny otrzymuje wiadomość o chorobie matki. Zostawia rodzinę i leci na drugi kontynent, aby tam zająć się tatą. Tato jest ciepłym, kochanym i dobrodusznym, choć bezwolnym i pozbawionym radości życia starszym panem. Zdeterminowany przez żonę wegetuje w jej świecie telewizyjnych seriali i codziennej rutyny powtarzalnych zdarzeń. Pod wpływem odwiedzin syna tato zaczyna odzyskiwać poczucie własnej wartości i powoli jego życie nabiera barw. Tato odkrywa radość z samodzielnego podejmowania decyzji, z małych przyjemności dnia codziennego, jak wyjście do baru, wycieczka na plażę, czy odwiedziny od znajomych. Kiedy wszystko wydaje się zmierzać ku szczęśliwemu zakończeniu, tato zaczyna chorować, a ze szpitala wraca domowy żandarm – mama i skutecznie zaczyna tę nowo odzyskaną radość życia taty eliminować. 
Zapewne znacie ten typ człowieka; osoby despotycznej i szantażującej emocjonalnie otoczenie, a jednocześnie pełnej obaw i przerażonej życiem. Osoby wymagającej od wszystkich absolutnego posłuszeństwa, szacunku i miłości, a jednocześnie osoby nie potrafiącej okazywać ani szacunku, ani uczuć. Osoby raniącej najbardziej swoich najbliższych.
Najlepiej scharakteryzuje postać matki kilka cytatów.
Narzekań mamy słucham odkąd żyję, a szczególnie od kilku ostatnich miesięcy. Ciągle mi się wydaje, że się na nie uodpornię- po pięćdziesięciu latach najwyższy czas- a jednak jeszcze czasem boli. Kiedy naprawdę słucham tego co mówi, nie wytrzymuję. 
Cała mama- najpierw reprymenda, potem zwątpienie w mój przyjazd, a potem litość nad samą sobą
Mama nawet nad grobem nie da się tak łatwo nabrać. Trudno nabrać człowieka, który nawet prawdę traktuje podejrzliwie.
Ktokolwiek robi coś, czego mama nie pochwala, natychmiast zostaje „trzepniętym”.
Mama do wszystkiego się wtrąca, nie ma rzeczy, którą ja i tata robilibyśmy, jak należy.
Mamy nikt nie zadowoli. (…) Przychodzę tu co tydzień na duże sprzątanie, okna, podłogi. I wiem, że po moim wyjściu mama zrobi wszystko jeszcze raz, umyje po raz drugi każde okno, cały czas dogadując pod nosem. Cała mamy przyjemność w tym, żeby przekonać siebie i wszystkich dookoła, że nikt niczego nie zrobi lepiej od niej. Ludzkość dzieli się na dwie kategorie; Bette McCarthy i reszta świata. 
Przy mamie było ciągłe gonienie w piętkę, człowiek gimnastykował się, żeby ją zadowolić i ciągle czuł, że nie spełnia oczekiwań. 
I już na koniec
Mama jest tak niepewna własnej wartości, własnej ciągłości, wszystkiego, czym jest, że wali po oczach na wszystkie strony, a im bardziej się boi tym jest nieznośniejsza. Póki wszystko dobrze się układa mama jest miła i łagodna, ale jak tylko poczuje się zagrożona nie można z nią wytrzymać. Kiedy jest zazdrosna, kiedy się czuje nie dość kochana lub za słabo doceniana, staje się niemożliwa. 
No tak i zapomniałabym o starym jak świat stwierdzeniu Wam i tak jest wszystko jedno, czy ja żyję, czy umrę.
W tym sęk, że mama cały czas czuje się nie dość kochana, za słabo doceniona, zazdrosna. Ilekroć chce się jej zrobić przyjemność nigdy się to nie udaje, bo mama sama nie wie, czego tak naprawdę chce. Mama najlepiej czuje się nieszczęśliwa, tak, jakby szczęście było czymś nieprzyzwoitym. Sama nieszczęśliwa usiłuje unieszczęśliwić wszystkich dookoła. 
„Tato” porusza wiele zagadnień. Jest to książka o przemijaniu, odchodzeniu, godzeniu się z nieuchronnością, o zmianach, jakie w zachodzą w człowieku wraz z wiekiem, ale także o radości życia. Wharton w ciekawy sposób porusza kwestie relacji między ojcem i synem, opisuje je z dwóch różnych punktów widzenia; z pozycji dwudziestolatka, jak i pięćdziesięciolatka.
Jest tutaj także pytanie o granicę poświęcenia dla drugiego człowieka. 
Książka jest też opowieścią o wzajemnej miłości, miłości trudnej i bolesnej. Ponieważ jak napisałam na początku książka jest formą psychoterapii autora podejmuje on próbę zrozumienia matki i usprawiedliwienia jej zachowania.
Język Whartona tak charakterystyczny dla jego powieści jest prosty, pozbawiony ozdobników, poetyckich metafor, może czasami nadto dosadny (zwłaszcza w opisywaniu fizjologii) i mnie on w zupełności odpowiada. Narracja w pierwszej osobie prowadzona w czasie teraźniejszym sprawia, że czuję się współuczestnikiem wydarzeń. Mamy tu dwóch, a momentami nawet trzech narratorów, a teraźniejszość przeplata się z przeszłością. Styl Whartona znajduje tyle samo zwolenników, co przeciwników. Ja należę do tych pierwszych. 
Tak często o tym zapominamy, a przecież Kochać kogoś, to przede wszystkim pozwalać mu na to, żeby był, jaki jest
Książka jest moją trzecią kwietniową pozycją w wyzwaniu trójka e-pik u Sardegny

wtorek, 24 kwietnia 2012

Horror, czyli skąd się biorą dzieci Grzegorz Kasdepke

Wydawnictwo Nasza księgarnia, rok wydania 2010, ilość stron – 64.
W ramach wyzwania u Sardegny należało przeczytać między innymi horror. Już miałam zrezygnować z udziału w wyzwaniu, ponieważ ani jeden horror nie poniewiera się w moim domku, a wizyta w bibliotece zakończyła się pomyleniem horroru z thrillerem, kiedy jedno słówko Sardegny sprawiło, że zajrzałam na stronę internetowej księgarni, wpisałam hasło horror i pojawiła się mała książeczka Horror, czyli skąd się biorą dzieci. Od razu pomyślałam o moich smykach, mają sześc lat, więc może jeszcze przed nimi ta wiedza tajemna, choć to mało prawdopodobne. Dzieci dzisiaj dojrzewają dużo szybciej niż za moich czasów.

W przedszkolu kilkoro dzieci przekazuje sobie straaaaszną wiadomość, otóż okazuje się, że ukochana pani wychowawczyni, pani Milka, połknęła dziecko. Ale jak to tak w całości, a może wcześniej je pogryzła? Na przedszkolaki pada blady strach. Przerażone maluchy zamknięte są w jednej sali razem z „lubiącą za nadto” dzieci panią Milką. Za oknem szaleje burza z piorunami. Przerażone dziatki postanawiają się ukryć w toalecie przed panią Milką, a następnie wezwać policję. Tymczasem pani dyrektor przegląda notatki pani Milki sporządzone podczas rozmów z wychowankami na temat - skąd się biorą dzieci. Okazuje się, iż wiedza i wyobrażenia przedszkolaków rozmijają się nieco z rzeczywistością. A zanim rzecz cała się wyjaśni, co za dziecko nosi w brzuchu pani Milka i skąd się ono tam wzięło dzieci przeżyją prawdziwy horror. Na szczęście wszystko skończy się happy endem, a maluchy zyskają wystarczającą, jak na ich wiek dawkę rzeczowej informacji i nie będą już twierdziły, iż:

Dzieci rosną w ziemi…. Trzeba je podlewać, bo jak nie, to będą małe i krzywe.
Dzieci kupuje się na Allegro, jeśli rodzice wylicytują je za zbyt duże pieniądze, to potem trzeba pożyczać od babci emeryturę.
Z Internetu- trzeba się zalogować na odpowiedniej stronie, a potem dziecko dostarcza kurier.
Z hipermarketu. Czasami można je tam dostać w promocji.

Książeczka napisana jest prostym, przystępnym i dowcipnym językiem. Ma ona pomóc rodzicom i opiekunom w wytłumaczeniu najmłodszym zagadki prokreacji. Książeczka została wydana w sztywnych okładkach, jest bogato ilustrowana i posiada dużą czcionkę. Myślę, że może zainteresować pięcio i sześciolatki.
Myślę też, że Sardegny chodziło o zupełnie inny horror, ale jak mówią horror to horror, nawet, taki malutki.


niedziela, 22 kwietnia 2012

Milionerzy Stanisława Fleszerowa Muskat (powieść radiowa)

Wydawnictwo Edipresse Polska.
Rok wydania 2012.
Ilość stron -332
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z książką. W dobie, kiedy wiele osób nie pozwala sobie na literackie powroty, ja wzorem bohaterów książeczki Przyślę panu list i klucz lubię wracać do książek raz przeczytanych. Z prozą Muskat – Fleszerowej spotkałam się, jako nastolatka. Przeczytani wówczas Milionerzy oraz ich kontynuacja Kochankowie róży wiatrów spodobali mi się głównie z powodu tematu, prostoty przekazu i klimatu rodzinnego miasta.
Milionerzy są powieścią radiową, co oznacza, iż sporo w niej dialogów, dzięki czemu czyta się błyskawicznie. Na parę chwil przenosimy się do Gdańska sprzed pół wieku, aby śledzić losy zwykłej rodziny Danielewiczów, państwa doktorostwa, rodziny z pozoru szczęśliwej i pozbawionej trosk. Pani doktorowa, zwana przez męża Biedronką pracuje w Gdynia Radio, ma zdrowego sześcioletniego synka i do pomocy nianię, która trzyma w ryzach cały dom. Pan doktor ma wielbiącą go żonę i satysfakcjonującą pracę lekarza zakładowego w jednym z największych wybrzeżowych zakładów pracy Stoczni Gdańskiej. Poza drobnymi kłopotami finansowymi, które nie pozwalają pani doktorowej na zakup nowego ciuszka życie układa się sielsko i anielsko, można powiedzieć, iż los wyciągnął dla nich szczęśliwą kartę. Wszystko to do czasu. Okazuje się, iż w tej szczęśliwej egzystencji rodziny coś się zaczyna psuć. Panu doktorowi przestaje wystarczać życie rodzinne i zaczyna szukać podniet poza domem, a pani doktorowa podejrzewając mężowską zdradę postanawia zemścić się stosując metodę, jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Mama z tatą zaczynają budować sobie nowe życie zapominając o coraz bardziej zdezorientowanym i zagubionym dziecku. Fabuła niezbyt odkrywcza, można by powiedzieć kolejne czytadło, jakich wiele. Trudno doszukać się tu wyrazistych postaci, czy pogłębionego studium psychologicznego. Bohaterowie zachowując się dziwnie i irracjonalnie, a lektura nie daje odpowiedzi, co jest tego przyczyną. Odnoszę wrażenie, że Fleszerowa planowała kontynuację opowieści. Z tego jednak, co przeczytałam, Kochankowie róży wiatrów powstali na życzenie słuchaczy zaciekawionych dalszymi losami państwa doktorostwa.
A co na to sama autorka? W przedmowie do powieści napisała:
„Zrezygnowałam z opisu - tekstu narracyjnego stosowanego nieraz w powieści radiowej dla pogłębienia przeżyć psychicznych bohaterów (Kuncewiczowa, Boguszewska). Wszystko, co się dzieje w Milionerach, wyrażone jest dialogiem, wyłącznie dialog konstruuje portret psychologiczny postaci, dialog zarysowuje konflikty. Wielkie zaufanie do wyobraźni słuchacza kazało mi się wyzbyć jakichkolwiek uzupełnień pomocniczych w dążeniu do rzeczy w radiu najcenniejszej; doraźności dziania się, urealniania fikcji literackiej, włączania słuchaczy w akcję przez uczuciowe uczestniczenie w niej”.
Argumentem za przeczytaniem książeczki jest klimat lat pięćdziesiątych. Ta momentami śmieszna, momentami drażniąca, a momentami wzruszająca naiwność ludzi wierzących w idee pracy, równości i sprawiedliwości społecznej sprawiła, iż czytałam książkę z sentymentem. Tym sentymentem, który towarzyszy powrotowi do przeszłości, do czarno-białej fotografii, do lat młodości rodziców albo dziadków.
Kolejnym argumentem za przeczytaniem jest klimat miasta; Rajska, Mariacka z kościołem Marii Panny, Stocznia Gdańska. No i można usłyszeć tutaj szum morza, a to w tle rozmów Biedronki z Marcinem, a to w dokach Stoczni, gdzie pracuje większość bohaterów powieści, a to na słonecznych piaskach plaży na Stogach.
Książeczkę zaliczam do lekkich, łatwych i przyjemnych, których lektura nie jest pozycją obowiązkową, aczkolwiek całkiem miłą.
Dzisiaj, po latach moja ocena książki jest nieco niższa niż podczas pierwszego czytania i wynosi 4-/6.
Za najlepszą z przeczytanych do tej pory książek Fleszerowej uważam Pozwólcie nam krzyczeć.


Książkę przeczytałam w ramach dwóch wyzwań;
trójka e-pik u Sardegny, które w miesiącu kwietniu zakładało przeczytanie wśród trzech książek także współczesnej powieści polskiej,

środa, 18 kwietnia 2012

Przyślę panu list i klucz Maria Pruszkowska

Wydawnictwo Morskie, rok wydania 1959, ilość stron 178
Dzięki uprzejmości książkowca mogłam przeczytać wreszcie książeczkę, do której odwołują się liczni blogerzy.
Książka powinna zawierać ostrzeżenie – nie zaczynać lektury późnym wieczorem, gdyż grozi zarwaniem nocy. Mój egzemplarz niestety takowego ostrzeżenia nie posiadał, zaczęłam czytać późnym wieczorem, oderwałam się niemal nad ranem. Książka pochłonęła mnie całą.
Przeczytawszy iż;
Ojciec czytał ciągle. Czytał przy jedzeniu, czytał w pociągu i w tramwaju, i na przystanku. Czytał po południu w fotelu, wieczorem w łóżku. Najważniejsze obowiązki życiowe odwalał - można by powiedzieć - szybko, uczciwie i precyzyjnie, ale nie wkładając w nie serca ani zapału. Odwalał je też cierpliwie, nigdy się nie buntując, ażeby kupić sobie prawo do zatracania się w książkach podczas godzin należących do niego
pomyślałam sobie, to przecież książka o mnie. Pobudka piąta piętnaście, piata czterdzieści siedzę już w autobusie i w zależności od okoliczności, albo wyciągam książkę papierową, albo nakładam książkę na uszy. Szósta czterdzieści z żalem zdejmuję słuchawki lub chowam książkę do torebki. Potem tylko te osiem godzin pracy, które należy wykonać szybko, uczciwie i precyzyjnie, choć bez serca i bez zapału. I nawet firma jakby podobna. No i czternasta pięćdziesiąt już siedzę w tramwaju, aby ponownie zanurzyć się w lekturze. Potem w domu podczas codziennych zajęć czytam uszami, aby wieczorem kładąc się spać zajrzeć na chwilkę do książki, chwilkę, która kończy się zwykle po północy. Zaraz, zaraz, ale to nie miał być wpis o mnie, ale o książce. Tylko, co ja na to poradzę, że odnajdywałam się niemal na każdej stronie lektury. I choć życie prowadzę nieco bardziej urozmaicone od książkowych bohaterów, a pasje moje są nieco bardziej różnorodne, to czytanie zajmuje wśród nich sporo miejsca. Zwłaszcza teraz, kiedy rodzinne obowiązki nie absorbują już tak bardzo.
Książeczka, niewielkiej objętości pochłonięta została przeze mnie w przeciągu kilku godzin. A więc i ona mnie i ja ją, wzajemnie się pochłonęłyśmy. Jest to książeczka o rodzinie owładniętej manią czytania książek. Począwszy od ojca i dwóch córek, którzy czytali od zawsze, a skończywszy na mamie, która długo pozostawała jedyną "normalną" w rodzinie, ale w końcu i ona musiała skapitulować. W tej rodzinie książki nie tylko się czyta, książki się cytuje, książkami się żyje, a literaccy bohaterowie stają się najlepszymi przyjaciółmi.
Książka porusza też temat literackich powrotów, czy stratą czasu jest czytanie nowo wydawanych książek, czy też czytanie klasyki i wracanie wciąż i wciąż do ukochanych powieści. Odpowiedzi będzie tyle, ilu czytelników. Jest tu także moje ukochane stwierdzenie, iż książka, do której nie warto wracać, nie warta była czasu na jej czytanie, co wcale nie znaczy, iż nie czyta się wciąż nowych i nowych książek, nawet, jeśli stwierdzi się zaraz, że wracać do nich nie warto.
Ja odczytują ją także, jako ostrzeżenie przed zatraceniem się w czytaniu i w każdej innej pasji.
Jest napisana lekko i dowcipnie, jej lektura wywoływała we mnie nie tylko uśmiech na twarzy, ale i częste napady śmiechu. A rozpaczliwe stwierdzenie "Stefcia umarła" zroszone obficie potokami łez, stwierdzenie, które samo w sobie jest raczej tragiczne, niż komiczne, w kontekście Zosinej opowieści omal nie naraziło mojego komputera na kolejne zalanie pitą w trakcie lektury kawą.
Odnalazłam też inne podobieństwo do książkowych bohaterów. Książkowy ojciec posiadał dwie biblioteczki; Miesiąc Zatajony, gdzie znajdowały się książki ukochane, czytane po wiele razy, książki, których nie pożyczało się nikomu, poza najbliższą rodziną i Dary Księżycowe, gdzie znajdowały się książki chętnie wypożyczane, bo nawet jeśli wywędrowały z domu na zawsze, nie było ich żal. Też mam kilka takich książek/płyt/filmów/wspomnień, które przechowuję w biblioteczce/pamięci, do której klucz jest głęboko ukryty.
Książka bardzo mi się podobała. Nie jest może odkrywcza, czy głęboka, ale w pewien sposób szczególnie bliska wszystkim molom książkowym, gdyż jej bohaterowie stanowią ich lustrzane odbicie.
Moja ocena 5/6

Jeszcze raz gorąco dziękuję za umożliwienie mi lektury Bogusi (książkowiec)

poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Łuk Triumfalny Erich Maria Remarque


Wydawnictwo De Agostini Polska
Rok wydania 2002
Napisana w 1945 r.
Ilość stron-448


Poleconej mi w trakcie konkursu z Paryżem w tle książki Remarque`a szukałam od pół roku. Po lekturze „Na zachodzie bez zmian” nie miałam wątpliwości, że Łuk tryumfalny muszę przeczytać. Dodatkowym argumentem za przeczytaniem była rekomendacja Nemeni, na której opiniach polegam prawie, jak na własnych.

Paryż w powieści Remarque`a nie jest to Paryż ckliwy, romantyczny, impresjonistyczny, rewolucyjny, Paryż z folderów katalogów biur podróży, czy Paryż, do jakiego przyzwyczaiła mnie dotychczasowa lektura powieści z miastem w tle. W „Łuku Triumfalnym” mamy do czynienia z Paryżem nocnych lokali, burdeli, nielegalnych uchodźców i legalnych imigrantów. A wszystko to dzieje się w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej.  Przełom roku 1938 i 1939 - w Niemczech rządzą naziści, w Hiszpanii – faszyści, w Paryżu niektórzy żyją złudzeniami i nadziejami, iż to wszystko „jakoś” się rozwieje, oni wietrzą świetny interes i zawierają kontrakty na dostawy broni i żywności, a jeszcze inni próbują korzystać z życia, ile się da, żyć na zapas. Polityczni uchodźcy żyją w oczekiwaniu na kolejną wojnę, która położy kres ich sytuacji zawieszenia pomiędzy uciekaniem, ukrywaniem się, a deportacją lub samobójstwem.
Główny bohater, o przybranym nazwisku Ravic, jest niemieckim uchodźcą. Po ucieczce z obozu koncentracyjnego w Niemczech żyje w poczuciu tymczasowości, bez nazwiska, bez dokumentów, bez legalnego meldunku i bez prawa wykonywania zawodu, za to z bagażem traumatycznych. W zamian za niewielkie wynagrodzenie, nielegalnie, w zastępstwie francuskich lekarzy, wykonuje operacje. Pewnego dnia wracając do hotelu dla uchodźców spotyka Joannę, którą ratuje przed popełnieniem samobójstwa. Ich znajomość staje się początkiem uczucia. Okoliczności jednak nie sprzyjają pielęgnowaniu związku. Jak żyć normalnie, kiedy wszystko wokół zapowiada kolejną wojnę. Ledwie dwadzieścia lat minęło od poprzedniej, a już na horyzoncie pojawiają się czarne chmury nadciągającego faszyzmu. Bohaterowie świadomi czekającego ich kataklizmu są wobec niego bezsilni. Obezwładnieni obawą przed niewiadomą próbują korzystać z ostatnich dni wolności, normalności, codzienności. Próbują żyć normalnie, chodzą do knajp, kina, dokonują zakupów, jeżdżą na wycieczki, grają w kasynach, ale gdzieś w tle wyczuwa się napięcie i strach. Chwytają się zwykłych, banalnych spraw. Można odnieść wrażenie, że próbują wczepić się w te ostatnie chwile spokojnego bytowania pazurami i wyszarpać z nich tyle, ile się da. Remarque świetnie uchwycił nastrój ostatnich dni wolności i tej pozornej normalności.
Łuk Triumfalny to powieść o ludziach i o mieście. Bez Paryża historia Ravica i Joanny nie byłaby tak interesująca, nie miałby swojego uroku. Miasto i ludzie współtworzą tę powieść. Podobają mi się postacie bohaterów; żywe i pełnokrwiste, czasami irytujące, a czasami wzbudzające sympatię. Bohaterowie postawieni w sytuacji bez wyjścia walczą z losem, choć mają świadomość, iż jest to walka skazana na przegraną. A kiedy upadają, podnoszą się i walczą dalej. Choć są i tacy, którym zabraknie sił na powstanie. Irytowało mnie zachowanie Joanny i choć próbowałam ją zrozumieć to łatwo nie było. Podobają mi się także postacie drugiego planu; Morozow, Rolanda, Janek.
Paryż jest tu obecny nie tylko nazwami ulic, pomników, budowli, miejsc, ale przede wszystkim jest tu klimat miasta. Choć jest to Paryż, jakby zasnuty mgłą i pajęczyną szarości (mimo występowania i słonecznych dni), to nie da się go pomylić z żadnym innym miastem. Akcja toczy się wokół Łuku Triumfalnego (pomnika zwycięstw Napoleona), Pól Elizejskich ze słynną kawiarnią Foucheta, Monmartru, Luwru, Lasku Bulońskiego, Ogrodów Luksemburskich. Remarque ukazuje także absurdy demokracji. Ravic jako nielegalny uchodźca nie ma prawa przebywania w Paryżu, ale nazistowscy „turyści” są tu mile widziani.
Tytułowy Łuk Triumfalny to symbol nie tylko zwycięstw Napoleona, to przede wszystkim symbol triumfu człowieczeństwa nad bestialstwem i kolejny manifest przeciwko absurdowi agresji i totalitaryzmu.
Wiek, w których przyszło żyć bohaterowi jest, jak sam mówi „najbardziej wszawym, splugawionym krwią, bezbarwnym, tchórzliwym, brudnym wiekiem”, a jednak zapytany, w jakim wieku chciałby żyć, gdyby mógł wybierać, odpowiada, że właśnie w tym.

Na zakończenie jeden cytat na temat miłości:
Miłość? Ileż to słowo oznacza. Od najlżejszej pieszczoty naskórka do największego podniecenia wewnętrznego, od tęsknoty za rodziną do śmiertelnego spazmu, od nienasyconej żądzy do walki Jakuba z aniołem. Oto idę- myślał- człowiek po czterdziestce, który przeszedł niejedną szkołę, nabył wiedzy i doświadczenia, padał i znów się podnosił, przepuszczony przez filtr czasu, zimny, krytyczny. Nie chciałem miłości, nie wierzyłem w nią, nie przypuszczałem, że ją jeszcze napotkam, a oto przyszła i całe moje doświadczenie i wiedza na nic, miłość pali mnie tylko mocniej. A cóż płonie lepiej w ogniu uczucia niż suchy cynizm i nagromadzone drewno krytycznych lat?
Miłość nie zawsze jest radosna. … Dlaczego tak się z nami dzieje? I ja tego nie wiem. Może dlatego, że już nie mamy się czego trzymać. Przedtem miało się wiele rzeczy; bezpieczeństwo, podstawy, wiarę, cel, wszystkie te przyjazne podpory, na których można się było wesprzeć, kiedy nami wstrząsała miłość. Teraz nie mamy nic, najwyżej trochę rozpaczy, trochę odwagi, w wokoło nas i w nas obcość. Miłość pada na nią jak pochodnia na słomę. Nie ma nic prócz miłości, więc i ona jest inna, dziksza, ważniejsza, niszczy wszystko dookoła. Nie trzeba dużo myśleć, w ogóle w naszej sytuacji nie trzeba za dużo myśleć.
Dla mnie to jedna z lepszych książek z Paryżem w tle.
Moja ocena - 5/6

niedziela, 15 kwietnia 2012

Bazylika Santa Maria degli Angeli e dei Martiri, czyli lubię zwiedzac rzymskie kościoły cz.3

Ilekroć odwiedzam włoskie świątynie odnoszę wrażenie, iż jestem w galerii sztuki, tyle tu dzieł malarzy, rzeźbiarzy i architektów, tych wielkich i tych mniej znanych, a także tych bezimiennych. Tym razem swoje przywitanie z miastem rozpoczęłam od Bazyliki Matki Boskiej Anielskiej i Męczenników. Co mnie tu przywiodło? Oczywiście anioły. Świątynia pod wezwaniem Matki Boskiej Anielskiej kusiła obietnicą spotkania aniołów, a dodatkowym argumentem przemawiającym za odwiedzinami było nazwisko jej pierwszego architekta.
Rzym ma więcej świątyń niż dni w roku, a ja mam w nim takie, które mnie do siebie przyzywają, które odwiedzam kilkakrotnie i takie, o których zapominam niemal natychmiast po wyjściu. Do Bazyliki Matki Boskiej Anielskiej zaglądałam kilkakrotnie. Jedna z moich wizyt w świątyni przypadła w pochmurny, deszczowy dzień.
Wewnątrz było niemal pusto, szare niebo prześwitywało przez dachowe okna świątyni. A ja siedząc na ławeczce czułam ciszę, spokój i przepływający przeze mnie czas. Czas i muzykę. Nieopodal odbywała się próba chóru. Mogłam więc imaginować sobie, że braciszkowie śpiewają tylko dla mnie. I po raz kolejny będąc w Rzymie uświadomiłam sobie, jakim egoistą jest człowiek, a przynajmniej niektóry człowiek. Chciałby mieć tylko dla siebie i Plac Świętego Piotra i piękne, barokowe fontanny i starożytne ruiny Forum i Palatynu i wszystkie Muzea i galerie.
Bazylika powstała na terenie największego kompleksu rekreacyjnego starożytnego Rzymu - Term Dioklecjana, czyli publicznych łaźni, basenów, ogrodów i bibliotek. Po okresie świetności Term (II i III wiek naszej ery) powoli popadły one w ruinę, aby stać się kilka wieków później składowiskiem materiałów budowlanych.
W XVI wieku papież Pius IV, zleca Michałowi Aniołowi wybudowanie na ruinach antycznej budowli chrześcijańskiej świątynię. Jak w przypadku wielu innych znanych budowli, tak i z powstaniem bazyliki wiąże się legenda. Impulsem do jej budowy miało być ujrzenie wśród ruin dawnych łaźni przez pewnego sycylijskiego księdza postaci anioła. Papież uznał to za znak od Boga i zlecił budowę. Michał Anioł dokonując przeróbki antycznych pozostałości w bazylikę postanowił ograniczyć ilość zmian do niezbędnego minimum wykorzystując ruiny, jako fasadę budynku. Aby osuszyć wnętrze podniósł poziom posadzki o dwa metry i zrównał go z poziomem ulicy. Przedsionek umieścił w miejscu dawnego tepidarium (basenu z ciepłą wodą).
Jak większość świątyń i ta nie uniknęła przeróbek, wprowadzono kolorowe marmury, ornamenty, obrazy, co zaprzepaściło pierwotny zamysł jej twórcy. Jednak pomimo tego, że dzisiejsza świątynia niewiele ma wspólnego z wizją geniusza renesansu jest ona ze wszech miar godna odwiedzin.
Bazylika położona jest przy Placu Republiki, vis a vis pięknej fontanny Najad. Do wnętrza prowadzą oryginalne wrota ze złoconego brązu, wykonane przez artystę polskiego pochodzenia Igora Mitoraja. O ich oryginalności stanowią zatopione (uwięzione) w materii postacie anioła (dobrej nowiny) i Maryi.
Zarówno anioł jak i Maryja są okaleczeni, bez rąk, a jednak ich twarze są pogodne, nie ma w nich cierpienia. Podobne drzwi zaprojektował nasz rodak dla warszawskiej świątyni Jezuitów na Starym Mieście.
Dopiero znajdując się wewnątrz można dostrzec ogrom budowli. Świątynia wybudowana została na planie greckiego krzyża (tj. krzyża o równej długości ramionach) i sprawia ona wrażenie niezwykle przestrzennej. Od razu po wejściu spotykam anioły; najpierw po prawej stronie, na granitowej piramidzie, udziwniony nowoczesny, brązowy anioł, następnie pomiędzy przedsionkiem a nawą główną dwa białe, marmurowe anioły trzymające aspersorium (naczynia z wodą święconą).
A potem kolejne w posągach i na obrazach. Nie mogło przecież zabraknąć aniołów w świątyni pod wezwaniem Matki Boskiej Anielskiej. No i oczywiście, jak zwykle w nowo odwiedzanej świątyni wzrok biegnie ku sklepieniu. Jest na co popatrzeć; piękne malowidła na sklepieniu transeptów (naw poprzecznych) i krzyżowe sklepienie nawy głównej, a kiedy jeszcze pomyśli się, iż na to sklepienie tak samo patrzyli nasi przodkowie sprzed kilkunastu wieków można poczuć się po raz kolejny ogniwem w łańcuchu pokoleń. Kiedy już zaczyna cierpnąc kark od wznoszonej ku górze głowie wzrok pada na posadzkę, a ta jest niezwykle dekoracyjna. Zdobi ją zegar słoneczny z początku XVIII stulecia, zwany meridianą papieską (najdokładniejszym urządzeniem odmierzającym czas). Meridiana umieszczona w tym miejscu ma być symbolicznym zwycięstwem kalendarza chrześcijańskiego nad pogańskim. Na marmurowej posadzce znajdują się kolorowe znaki zodiaku.
W lewym transepcie wzrok przyciągają ogromne organy.Jaka szkoda, że nie mogłam posłuchać ich melodii, może następnym razem. Bazylika jest poświęcona także chrześcijańskim męczennikom, tym znanym i nieznanym. Stanowi ona też osobisty pomnik papieża Piusa IV i miejsce jego spoczynku (apsyda).
Na tyłach kościoła znajduje się Museo delle Terme di Dioclecjano (z licznymi figurami, sarkofagami, inskrypcjami).
Bazylika była miejscem między innymi takich ceremonii, jak śluby Wiktora Emanuela, księcia Neapolu - późniejszego króla Włoch (1896 r.), czy Emanuela Filiberta, księcia Wenecji i Piemontu (2003 r.).
Siedząc w bazylice zasłuchana w śpiewy chóru stawałam się częścią tego miejsca, a towarzyszyło mi poczucie bezpieczeństwa i spokoju, to którego tak bardzo nam brak na co dzień. I chyba właśnie tego, poza pięknymi dziełami sztuki poszukuję we włoskich kościołach.
Zdjęcia: 1. fasada Bazyliki, 2. Organy w lewym transepcie 3. Wrota dzieło Igora Mitoraja. 4 Meridiana papieska, 5. Wnętrze bazyliki


poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Wielkanoc we Florencji


Te pierwsze święta poza domem budziły tyleż nadziei, co obaw. Zastanawiałam się, czy na pewno nie będzie mi smutno. No i wstyd się może przyznać, ale ani razu nie zatęskniłam za domem, za rodzinnym biesiadowaniem, za wszystkimi tymi świątecznymi smakołykami. Moje święcone, choć niepoświęcone śniadanko spożyte na kolacje wyglądało jak na załączonym poniżej obrazku, skromnie, ale całkiem satysfakcjonująco. I nie napisze za czym jeszcze nie zatęskniłam, bo może powinnam.
Rankiem wsiadłam w szybki pociąg (249 km/h) i już o dziewiątej z minutami byłam we Florencji. Przybyłam wcześnie, bowiem chciałam zdążyć na "wybuch wozu" po włosku scoppio del carro. Jest to florencki wielkanocny obyczaj obchodzony w Niedzielę Wielkanocną. Wóz wypełniony fajerwerkami toczy się ulicami miasta, aby dotrzeć przed główne wejście Katedry Matki Boskiej Kwietnej (Duomo Santa Maria del Fiore). Przejazd poprzedza defilada żołnierzy, muzykantów, mieszkańców i władz miasta ubranych w piętnastowieczne stroje. Defilada, a może właściwiej byłoby napisać parada, odbywa się w takt uderzeń bębnów. Początek tradycji scoppio del carro dała odwaga florenckiego szlachcica (z rodzi Pazzi), który (jako pierwszy) wspiął się na mury Jerozolimy podczas Pierwszej Krucjaty Krzyżowej. Za swój czyn został nagrodzony krzemieniem z Grobu Świętego. Krzemień ten podarował miastu. Jest on przechowywany w kościele Apostołów, skąd w dniu zmartwychwstania przewozi się go do katedry. Lont łączący wóz z mechanicznym gołębiem zapala w Katedrze podczas śpiewu Gloria in exencis Deo arcybiskup. Ogień podąża przez katedrę, aby doprowadzić do wielkiego bum ku uciesze mieszkańców i turystów. Udany wybuch ma oznaczać dobrobyt dla mieszkańcom miasta.
Podczas wybuchu fajerwerków byłam na zewnątrz, nie mogłam obserwować kroczącego przez Katedrę ognia, ale wizyta w środku parę minut po wybuchach (trwa około kwadransa) mówiła sama za siebie. Wnętrze nadal pełne było dymu i swądu. Miałam szczęście mogąc obserwować defiladę kolorowo odzianych Florentyńczyków i pecha, bowiem podczas wybuchu wozu rozpadał się deszcz, co uniemożliwiło mi robienie zdjęć. Wybuch jest niezwykle widowiskowy i huczny, ale szkoda, ze odbywa się do południa.

Zdecydowanie piękniej wyglądałby po zmierzchu. Czytałam, iż dawniej miał on miejsce o północy z soboty na niedzieę. To dopiero musiał być niezapomniany widok. Choć i widowisko, w którym uczestniczyłam było bardzo ciekawe. Można zapytać, co ma ono wspólnego z Wielkanocą? 
Otóż rozniecenie ognia krzesiwem z Grobu Świętego stanowi symboliczne wskrzeszenie nowego życia. Podobno uczestnicy zabierają ogień do domów. 
Musze przyznać, że to bardzo ciekawa i widowiskowa tradycja, która podoba mi się znacznie bardziej niż na przykład nasz Lany Poniedziałek (nawiasem mówiąc tutaj nie ma zwyczaju polewania woda i cale szczęści, bowiem mogłam po raz pierwszy od dawna korzystać z uroków świeżego powietrza w Drugi Dzień Świąt).
Zaskoczyła mnie ogromna ilość ludzi na ulicach. Wydaje mi się, że my Polacy jesteśmy bardziej zamknięci, zarówno w sobie, jak i we własnych czterech ścianach. Siedzimy przy tych naszych stolach od rana do wieczora, tymczasem tutaj wychodzi się z domów. Ktoś może powiedzieć, ze to za sprawa klimatu. Pewnie jest w tym sporo racji, ale nie do końca. Otóż wczoraj cale przedpołudnie padał deszcz i to padał dość mocno, co nie przeszkodziło zarówno mieszkańcom, jak i turystom w wiosennych spacerach. Ponieważ tutaj nie przygotowuje się świąt w domu, wiec restauracje i tawerny były oblegane. Z powodu nie najlepszej pogody oblegane były także muzea. Większość szturmowała Ufizzi i Galeria dell Accademia, dlatego ja udałam się tam, gdzie mnie jeszcze nie było do Musei di San Marco.
Musze przyznać, iż wydawało mi się, ze klasztor, w którym przebywał Fra Angelico i Girolamo Savonarola (fanatyczny kaznodzieja) są niedostępne do zwiedzania i że nigdy nie będzie mi dane obejrzeć najsłynniejsze Zwiastowanie błogosławionego braciszka Angelico. Okazało się, że dawny budynek klasztoru przekształcony został w muzeum, w którym poza freskami i obrazami Fra Angelico (Beato Angelico) znajdują się także dzieła takich artystów, jak Domenico Ghirlandaio, Alessio Baldovinetti i Giovanni Antonio Sogliani, a także tablice pamiątkowe Fra Bartolomea.
Zaraz po wejściu w pierwszej sali po prawej stronie czekała mnie cudowna niespodzianka, sala pełna obrazów Fra Angelico. Poczułam się, jakbym miała de ja vu i wróciła na grudniowa wystawę obrazów Angelico do Paryża. Były to nie te same obrazy, ale ta sama ręka je namalowała, obrazy mogące stanowić ilustracje najpiękniejszych opowieści. 
Te same delikatne, wiotkie postacie kobiece, te same anielsko lice Madonny odziane w ultramarynowe płaszcze i czerwone suknie, z głowami przyozdobionymi mieniącym się zlotem aureoli. Moja uwagę przyciągnął tryptyk ołtarzowy Tabernacolo dei Linaioli z majestatyczna Madonna i dzieciątkiem na reku. Dzieciątkiem, które przypomina dziewczynkę. Obraz okalają postacie muzykujących aniołów, a dwa boczne skrzydła stanowią postacie świętych: Piotra i Marka. Bardzo żałuję, ze nie mogę wam go pokazać, ale obowiązuje całkowity zakaz robienia zdjęć w Muzeum. Znalezione w internecie zdjęcie nie oddaje uroku i urody obrazu. Przede wszystkim jest przekłamane kolorystycznie. Płaszcz Maryi jest w rzeczywistości tak ultramarynowy, jakby został namalowany wczoraj, podejrzewam, ze obrazy były niedawno restaurowane, bowiem wyglądają bardzo świeżo i żywo.
Obraz, dla którego znalazłam się w Muzeum Zwiastowanie znajduje się naprzeciwko klatki schodowej przy wejściu do dormitorium. Idzie sobie człowiek schodami niczego nie podejrzewając i nagle jego oczom ukazuje się fresk. I staje człowiek, jak wryty i myśli sobie - no widzisz niewierny Tomaszu i Tobie zostało dane obejrzenie, no to teraz patrz, notuj w pamięci, zatrzymuj pod powiekami, abyś mógł sobie wrócić doń w każdej chwili. No i stal sobie człowiek i tak się patrzył i patrzył, aby napaść oczy. O fresku pisałam na anielskim blogu. Robi wrażenie, oj robi. Oczywiście, o tyle, ile i my wykażemy mu zainteresowania, tyle, ile mu damy serca, czasu i lektury (podobne słowa wyczytałam u holly)
Fresk znajduje się, jakby w przedsionku do cel zakonników. Niewielkie celki z malutkim okienkiem przyozdobione są jedynie freskami, każda jednym, ale jakimi pięknymi. O jednym z nich pisał niedawno u siebie Daniel. Kiedy oglądam salki myślałam sobie, ze gdybym miała dostęp do biblioteki to dałabym się zamknąć w klasztornej celi na 3/4 roku. Celki są na tyle małe, ze po wstawieniu łoża i modlitwenika zapewne nie było tu miejsca na książki. Jednak nieopodal cel znajduje się sala biblioteki. Dzisiaj nie ma tu książek, jedynie eksponaty pięknie ilustrowanych ksiąg oraz przybory pisarskie i malarskie. W czasach Lorenzo Medici odbywały się tu spotkania najwybitniejszych humanistów. Wśród cel znajduje się cela Savonaroli, a w niej miedzy innymi coś w rodzaju celice i koszulka włosiennicy. Pobyt w muzeum zakończyła tradycyjnie wizyta w sklepiku i nabycie kilku pocztówek.
Ponieważ popołudniu przestało padać i wyjrzało słoneczko poświeciłam je na długi, kilkugodzinny spacer, podczas którego obeszłam wszystkie ukochane zakątki, a w spacerze towarzyszyły mi tysiące mieszkańców i turystów.


zdjęcia 1. Wybuch wozu (zdjęcie z internetu) 2 Parada poprzedzająca wybuch wozu. 3 święcone 4. Tabernacolo dei Linaioli Fra Angelico w Muzeum św. Marka 5 Pięknie ilustrowana księga w Muzeum św. Marka









sobota, 7 kwietnia 2012

Moje remedium, czyli słów kilka przed wielkanocą w Rzymie


Rok rocznie od kilku już lat marzyły mi się Święta poza domem. Święta wolne od przedświątecznego zmęczenia, wolne od świątecznych niesnasek i nieporozumień, wolne od stresów i wolne od przymusu kilkunastogodzinnego biesiadowania z nie zawsze bliskimi osobami. Ale jak to tak? Nie czuć świątecznego zmęczenia, nie urobić sobie rąk po łokcie, nie wysprzątać domu od piwnicy aż po strych, nie przygotowywać do północy świątecznych wypieków, nie odbyć dziesiątek narad w sprawie świątecznego menu, nie pielgrzymować do sklepu znosząc kolejne kilogramy świątecznych zapasów, którymi potem trzeba będzie uszczęśliwić gości. No i najważniejsze nie zasiąść przy wspólnym stole z towarzyszeniem telewizora, polityki i analizy tematu dyżurnego ostatnich dni - zrobiła to, czy nie zrobiła.

Marzyły mi się święta spokojne, refleksyjne, pogodne (nie koniecznie w sensie atmosferycznym, choć i to nie od rzeczy marzenie w naszym zimnym klimacie). Marzyły mi się święta wyciszone, święta bez przymusu spróbowania każdej potrawy, (aby nikomu nie sprawić przykrości), święta bez lawirowania pomiędzy zadowoleniem mamy i teściowej (nierealne), święta bez przyklejonego do twarzy uśmiechu, a z uśmiechem radości od ucha do ucha.

No i po raz pierwszy odważyłam się porzucić dom, zostawić rachunki, wyłączyć telefony, zostawić za drzwiami stresy i smuteczki. Wystarczyło wybiec z domu, zamknąć drzwi, zegary stały się niepotrzebne. Została upajająca nieobecność poczucia winy, wyrzutów sumienia, frustracji. Nic nie muszę, nic nie powinnam, nic nie trzeba. Jest czas na refleksję, zadumę, spokojne bycie tu i teraz.

Tutaj zostałam otoczona opiekuńczymi ramionami - kolumnadą na Placu Świętego Piotra i mogłam zapomnieć o wszystkich troskach. Tutaj rozleniwiona słonecznymi promieniami mogłam przysiąść na schodach, oprzeć się na kolumnie i zjednoczyć z tym cudownym miejscem. Ogarnęło mnie cudowne uczucie wolności od przymusu bycia zmęczonym i nieszczęśliwym, od licytacji, kto później poszedł spać i kto dłużej pracował, kto przygotował więcej jedzenia i kto ile zjadł, od męczącego maratonu biesiadno - medialno-politycznego.


Oczywiście święta jeszcze przede mną, więc nie mogę wypowiadać się, jak to jest spędzać je poza domem, ale mogę napisać, że to co jest już mi się podoba. Zamiast urabiania sobie rąk po łokcie maltretują moje nogi kilkunastogodzinnymi wędrówkami po świątyniach, muzeach, uliczkach, zamiast przygotowywania całej masy jedzenia serwuję sobie małe, smaczne co nieco. Zamiast zastanawiania się, czy ta bluzeczka, sweterek czy inny przedmiot znajdą uznanie w oczach obdarowanej kupuję sobie bilet na wystawę.
No i oczywiście nie mam zamiaru przekonywać nikogo z was, że tak jest lepiej, zdrowiej, przyjemniej. Każdy spędza święta, tak jak lubi. Jedynie wątpiących, czy taki sposób spędzania świąt, jaki praktykują od zawsze naprawdę im odpowiada zachęcam, aby odważyli się wsiąść do pociągu byle jakiego…


Veni, vidi, amo (przybyłam, zobaczyłam, pokochałam), ale to nic nowego, miasto pokochałam już kilka lat temu. Tym razem Rzym nie tyle mnie oczarował, co wyciszył, uspokoił i zrelaksował. Wyszłam na chwilkę przywitać się z miastem wróciłam po jedenastu godzinach nienasycona. Nie było mnie ponad rok czasu, wystarczająco długo, aby zatęsknić.

Mam jednak tyle wrażeń, tyle obrazów przewija się w mojej głowie, że poprzestanę na kilku migawkach-refleksjach okołoświątecznych.

Świąt we Włoszech nie obchodzi się tak uroczyście, jak u nas. Mimo, iż znajduję się w stolicy chrześcijańskiego świata poza zwiększoną częstotliwością nabożeństw w kościołach i liczniejszym w nich uczestnictwem wiernych oraz obserwatorów (i doprawdy trudno orzec, których jest więcej) nie czuję szczególnego nastroju świątecznego. Choć muszę przyznać, że i w Polsce od kilku już lat nie odczuwam nastroju świąt. Tyle, że u nas jeśli nie obrzędy religijne, w których nie wszyscy uczestniczą, pozostaje jeszcze piękna tradycja święcenia pokarmów i dzielenia się nimi. We Włoszech pokarmy święci się jedynie w polskim kościele. A co za tym idzie, nie robi się pisanek, nie szykuje wielkanocnego koszyczka.
Jedynym widocznym świątecznym akcentem są ogromne czekoladowe, wielkanocne jaja zawinięte w połyskliwą, kolorową folię. Jak się dowiedziałam od mieszkającej tutaj od lat znajomej nie ma tutaj zwyczaju obdarowywania dzieci, poza tymi czekoladowymi jajkami. Nie ma też tradycyjnych potraw wielkanocnych (poza barankiem, którego podaje się na niedzielny obiad) oraz kupnej babki – gotowego wyrobu sprzedawanego w kolorowych, pastelowych pudełkach (colomby).
Czy Włosi chodzą do kościoła? Może raz od Wielkiej Nocy i owszem. Generalnie do kościoła chodzi bardzo mało osób. Pisałam już kiedyś o uczestnictwie w nabożeństwie niedzielnym o godzinie dwunastej (czyli u nas najbardziej uczęszczanym nabożeństwie) w jednej z czterech papieskich bazylik. Uczestniczyło w nim kilka osób. Pisałam też o środowej mszy papieskiej, na której plac opustoszał do połowy po pierwszych dziesięciu minutach. Nie wie, na ile jest to wynik kryzysu w łonie kościoła katolickiego, na ile brak charyzmy papieża, nazywanego we Włoszech nie tyle Benedyktem XVI, co Ratzingerem.
W dzisiejszej wielko-sobotniej uroczystości w bazylice Santa Maria Maggiore kościół wypełniony był niemal w całości, ale połowę z uczestników stanowiły osoby będące tu „służbowo” (siostry zakonne i księża). Sporą część też stanowili turyści ciekawi uczestnictwa w wielkanocnych obrzędach. Muszę przyznać, że oprawa muzyczna zrobiła na mnie spore wrażenie. Osobie, która tak, jak ja kocha muzykę musiały przypaść do gustu przepiękne śpiewy chóru i solistów. No i wielka ulga, jest też adoracja umęczonego na krzyżu Chrystusa, wierni podchodzą do figury Syna Bożego i całują go … każdy w co tam uważa.

Lecąc do Rzymu w czas Wielkiej Nocy nastawiałam się na udział w Drodze Krzyżowej wyobrażając ją sobie, jako przede wszystkim przeżycie duchowe, a jeśli nie duchowe to estetyczne. Niestety, być może z powodu nieznajomości języka, być może z powodu nadmiernych wyobrażeń uczestnictwo w ceremonii pozostawiło nie najlepsze wspomnienia. Nie czułam zupełnie skupienia, wyciszenia, refleksji. Tłumy ludzi przybyły pod Koloseum, jak na piknik. Ludzie jedli, pili, palili, rozmawiali i dobrze się bawili. Odstawszy troszkę w długaśnej kolejce do wejścia rzucali się biegiem, aby zająć lepsze miejsca, choć i tak nie było wiadomo, które są lepsze, bo nie było żadnej informacji, gdzie znajdzie się epicentrum wydarzeń. Może niesłusznie, ale wydawało mi się, że droga krzyżowa polega na przechodzeniu od stacji do stacji Męki Pańskiej, tymczasem rzymska droga krzyżowa (przynajmniej do chwili, w której w niej uczestniczyłam, nie dotrwałam do końca, głownie z powodu dymu papierosowego otaczającego mnie zewsząd) stanowiła statyczne nabożeństwo odprawiane przy ołtarzu znajdującym się naprzeciwko Koloseum.
Cieszę się jednak, iż zdecydowałam się pójść, w przeciwnym razie żałowałabym, iż będąc w Rzymie w takim czasie nie skorzystałam z tej możliwości.
Teraz zaopatrzona w piękną pisankę od mojej gospodyni, kiełbasę i babeczkę ruszam jutro do Florencji, aby zobaczyć, jak tam przebiegać będą Święta.

Wszystkim, którzy jeszcze tutaj zajrzą, po zakończeniu wielkanocnych przygotowań, życzę Świąt, takich, jakimi chcieli by je widzieć i oczywiście jak najdłuższych.

Zdjęcia: 1. Oświetlone pięknie Koloseum będące tłem uroczystości Drogi Krzyżowej, 2. Posągi na dachu Bazyliki Świętego Piotra, 3. Szwajcar z gwardii papieskiej.

wtorek, 3 kwietnia 2012

Zmartwychwstanie Lew Tołstoj


Jutro po pracy wylatuję na święta do Rzymu, walizka już spakowana, a ja rozleniwiona wizją miłego spotkania z Rzymem i Florencją i rozanielona obejrzeniem kolejnego pięknego musicalu postanowiłam przenieść wpis, który wpisuje się w temat Świąt, bowiem dotyczy powieści Zmartwychwstanie Lwa Tołstoja.

Zmartwychwstanie to powieść określana, jako krytyczno-społeczna. Jej akcja dzieje się na przełomie XIX i XX wieku w Rosji. Tytułowe Zmartwychwstanie można odczytać dosłownie, jako uroczystość religijną, która połączyła młodego arystokratę Dymitra Niechludowa z dziewką służebną Katiuszą Masłową. Można też odczytać je, jako symbol przemiany duchowej głównych jej bohaterów.

Niechludow po pełnym ideałów okresie młodości na skutek poddania się presji otoczenia zaczyna prowadzić życie wygodne i beztroskie; uwodzi Katiuszę, zaciąga się do wojska, a następnie trawi czas na zabawach i romansach. Porzucona dziewczyna rodzi jego dziecko, a następnie popadając w coraz większą nędzę trafia do domu publicznego. Po latach los splata ich dzieje ponownie, czyniąc Niechludowa przysięgłym uczestniczącym w rozprawie sądowej, na której podsądną jest Katiusza. Została ona oskarżona o otrucie klienta w celu rabunkowym. Początkowo Dymitr obawiając się odkrycia przez uczestników procesu swego udziału w doprowadzeniu dziewczyny na ławę sądową (uwiedzenia uczciwej, niewinnej dziewczyny w konsekwencji spowodowało jej upadek moralny), stara się za wszelką cenę pozostać nierozpoznanym przez Katiuszę. Jego obawa przed odkryciem związku z dziewczyną staje się także powodem przyzwolenia na popełnienie błędu przez ławę przysięgłych. Ci bowiem uznając ją za niewinną kradzieży (czyli stwierdzając brak motywów popełnienia przestępstwa), uznają jednocześnie dziewczyną za winną otrucia, a tym samym skazują na katorgę.

W momencie, kiedy Dymitr uświadamia sobie do czego pośrednio doprowadziło jego zachowanie zaczynają dręczyć go wyrzuty sumienia i podejmuje wszelkie możliwe działania, aby naprawić swój błąd; poczynając od publicznego wyznania swojej „niegodziwości”, poprzez wyzbycie się własności ziemi, a kończąc na wspólnej podróży z Katiuszą i transportem więźniów na Sybir. I choć autor koncentruje się bardziej na postaci arystokraty to i dziewczyna ulega przemianie. Do więzienia trafia prostytutka, na katorgę natomiast jedzie kobieta, która pragnie założyć rodzinę i żyć z pracy rąk.

Opisana historia posłużyła Tołstojowi do przedstawienia swoich poglądów na takie zagadnienia; jak pozbawienie wolności (więziennictwo), własność ziemska, czy wreszcie wiara. Niechludow (czyli Tołstoj) potępia istnienie więzień. Jego zdaniem ludzie nie mają moralnego prawa do sądzenia innych ludzi, takie prawo przynależne jest jedynie Bogu.

Wyraża się w tym jego zasada „nieprzeciwstawiania się złu złem”.

Tołstoj stwierdza, iż sędziowie, którzy zajmują się wymiarem sprawiedliwości są nie mniej, a często są nawet bardziej winni niż sądzeni. Ponieważ sądzeni nie rzadko „zmuszani” są okolicznościami do popełniania pewnych czynów (nędza i niewiedza), a sądzący robią to w imię „utrzymania pozycji społecznej” bądź wspinania się po szczeblach kariery (wykazania się przed przełożonymi). Tołstoj potępia także ograniczoność urzędników, którzy dla zadowolenia przełożonych wyzbywają się zdolności współodczuwania i nie chcą dostrzec nielogiczności prawodawstwa i niesprawiedliwości społecznej.

Autor potępia też władzę, dla której lepiej wtrącić do więzienia dziesięć niewinnych osób, niż gdyby jeden winny miał uniknąć kary.

Przedstawia on także okrutne warunki panujące w więzieniach, które prowadzą do deprawacji i zwyrodnienia. Nawet, jeśli osoba tam zamykana była niewinna wychodząc na wolność staje się ona zdolna do popełnienia przestępstwa.

Powieść ukazuje wszystkie patologie i absurdy życia w carskiej Rosji. A na tym tle ukazuje postawę człowieka, który usiłuje wcielać w życie ideały równości wbrew opinii otoczenia.

Początkowo czytałam powieść ze sporym zainteresowaniem. Z czasem czytało mi się coraz trudniej. Wywody były coraz bardziej nużące. Może nie zrozumiałam idei powieści. Jak dla mnie za dużo jest w niej próby przekonania mnie do „tołstojowskiej filozofii”, która sprowadza się do następujących wniosków:

Należy zlikwidować własność ziemską (rozdać biednym cały swój majątek),
Należy zlikwidować sądownictwo, a tym samym więziennictwo,
Należy zawierzyć Bogu, a wtedy wszystko samo się ułoży,
Należy odrzucić przemoc, jaką są instytucjonalne twory; państwo i Kościół.

Czyli jest on zwolennikiem połączenia idei anarchistycznych i komunistycznych z religijnymi.

Na pewno należy docenić wnikliwość i trafność oceny rzeczywistości autora. Jednak już proponowane przez niego rozwiązania nie są dla mnie przekonywujące.

Może właśnie dlatego tak mało przyjemności sprawiła mi lektura tej powieści, bo czułam się trochę, jakbym czytała ulotki propagandowe nowego ugrupowania politycznego.

Czytałam Zmartwychwstanie równocześnie czytając też Nędzników. I to porównanie nie wypadło na korzyść tej pierwszej powieści. Prawie ten sam okres historyczny, bo cóż to jest pięćdziesiąt, sześćdziesiąt, czy nawet siedemdziesiąt lat różnicy. Zresztą Rosję sto lat później dręczyły podobne bolączki, jak Francję sto lat wcześniej. Obie powieści przedstawiają dysproporcje społeczne pomiędzy biednymi a bogatymi, obie poruszają temat nędzy uciśnionych i nieludzkich warunków panujące w więzieniach. A jednak Nędzników czytam z ogromną przyjemnością. Czytam, bo są to dwa tomy, z który jeden liczy osiemset czterdzieści stron. Zmartwychwstanie natomiast przeczytałam do końca, niejako z obowiązku i nie chcąc wypowiadać się na temat książki, której nie skończyłam czytać.

Moja ocena 3/6 Strasznie nisko oceniłam książkę, ale może spowodowała to konkurencja czytanych równocześnie Nędzników, którzy są dla mnie bezkonkurencyjni.

niedziela, 1 kwietnia 2012

Grona gniewu John Steinbeck

Widziałem przyjście Pana: płaszcz chwały go odziewał. I z takiej szedł winnicy, co rodzi grona gniewu. 
Kolejne spotkanie z prozą Steinbecka utwierdza mnie w przekonaniu, że Steinbeck wielkim pisarzem był.
Uniwersalizm treści, wnikliwa obserwacja, prosty język, wspaniałe typy postaci wszystko to sprawia, że ponad 700 stron powieści (a w moim przypadku ponad 21 godzin słuchania) przemija zbyt szybko.
Opublikowane w 1939 roku „Grona gniewu” to historia ubogiej, rolniczej rodziny Joadów zmuszonej do opuszczenia rodzimej Oklahomy i wyruszenia do mlekiem i miodem płynącej krainy, do Kalifornii. Akcja powieści toczy się w czasach wielkiego kryzysu gospodarczego. Grona gniewu można nazwać powieścią drogi, bowiem bohaterowie cały czas przemierzają drogą nr 66 ogromne połacie przestrzeni Stanów, tylko na chwilę zatrzymując się, aby zarobić parę centów na chleb, mięso, czy benzynę. 
Joadowie, którym bank zabrał dom i ziemię opuszczają miejsce, którego nie opuszczali od urodzenia, miejsce na które pracowali i o które bili się ich przodkowie. Dzięki ulotkom dowiadują się, iż na takich, jak oni czeka praca przy zbieraniu owoców, trzeba tylko przejechać dwa tysiące mil. Ulotki mamią wizją szybkiego i łatwego zarobku. Cała dwunastoosobowa rodzina wraz z pastorem pakuje swój dobytek na pakę ciężarówki i rusza w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi. Niestety rzeczywistość okazuję się niezwykle okrutna. Podróż jest ciężka i niebezpieczna, mieszkańcy ziem, przez które przejeżdżają są wrogo do nich nastawieni, a właściciele ogromnych plantacji owoców czy bawełny płacą za ciężką pracę tyle, że nawet nie można z tego wyżyć.
Lękajcie się jednak czasów, w których nie spadają bomby, a żyją miotający je ludzie, każda bowiem zrzucona bomba świadczy o tym, że duch jeszcze nie zamarł. I lękajcie się czasów, gdy ustaną strajki, a żyć będą bogaci obszarnicy, każdy bowiem, najmniejszy nawet, przegrany strajk jest dowodem, że zrobiono ów krok naprzód. I jeszcze jedno należy pamiętać: lękajcie się czasów, gdy człowiek nie zechce cierpieć i umierać dla idei, bo ta właściwość jest podstawą człowieczeństwa i tylko ona tworzy człowieka, wyróżniając go pośród innych stworzeń na ziemi.
Grona gniewu poruszają tak wiele zagadnień, że nie sposób opowiedzieć o wszystkich. Gdybym miała napisać jednym słowem, o czym jest ta powieść napisałabym, że o życiu. Gdybym bowiem napisała, iż jest o walce z przeciwnościami losu, o filozofii przetrwania, o rodzeniu się małych społeczności, o wyrywaniu ludzi z miejsca urodzenia, o dysproporcjach pomiędzy bogatymi i nędzarzami, o poczuciu sąsiedzkiego braterstwa, o niszczeniu relacji międzyludzkich przez pieniądz, o zamianie tradycyjnego patriarchatu w matriarchat, o tym, jak wiele człowiek jest w stanie znieść, zanim grona pękną i wypuszczą sok, to nie napisałabym nawet połowy zagadnień poruszonych w powieści. 
Ludzie uciekają od grożących im okropności i oto dziwne przydarzają im się rzeczy - niekiedy gorzkie i okrutne, a niekiedy tak piękne, że rozpalają niegasnącą wiarę w człowieka.
Steinbeck porusza w powieści bardzo ważne zagadnienia, ale jak je porusza. Po raz kolejny (po „Na wschód od Edenu”) miałam okazję podziwiać genialny warsztat literacki. Ważne prawdy autor przekazuje niezwykle prostym, ale pięknym językiem. Przy czym powieść pełna jest symboliki, której odczytywanie daje sporo radości (żółw, którego wciąż ktoś zawraca z drogi, psujące się owoce – z wierzchu piękne, a w środku nadgniłe, scena finałowa z nakarmieniem umierającego). Powieść ma silnie antykapitalistyczny wydźwięk. Przeciwstawia potęgę bogactwa słabości człowieka biednego, z drugiej strony pokazując siłę tego ostatniego. Pokazuje mechanizm systemu opierającego się na nieuczciwości, wyzysku, pazerności, oszustwie (mechanizm działania banków, reklamy, sprzedaży). Jednym z budzących największą sympatię bohaterów powieści jest były kryminalista, który ma na sumieniu ciężką zbrodnię (zabójstwo). 
Wszyscy zadają sobie to samo pytanie. Ku czemu idziemy? A mnie się zdaje, że do niczego nie idziemy. Zawsze tylko jesteśmy w drodze. Idziemy i idziemy. 
Kurcze, jakie to proste, a jakie prawdziwe. 
„Grona gniewu” obfitują we wspaniałe postacie bohaterów, i to nie tylko pierwszoplanowych. Mamy tu całą plejadę niezapomnianych postaci i wyznawanych przezeń filozofii życiowych; od pastora Casy`ego zaczynając z jego filozofią zwątpienia, poprzez silną, scalającą rodzinę matkę, słabego, bezwolnego ojca, a na postaci zmuszonego sprzedawać najgorszy towar za najwyższą cenę sprzedawcy kończąc.
Lektura tej powieści nie powinna nikogo pozostawić obojętnym. Myślę, że niejeden czytelnik zaciskał pięści podczas czytania gotów rozprawić się z niesprawiedliwością tego świata. No i zaskakujący finał. Chyba nie tylko ja czekałam, aż nabrzmiałe grona gniewu pękną. Czy pękły? Tę książkę trzeba przeczytać. I niech nikogo nie zraża jej objętość. Lektury warta jest każda stronica i każde zdanie. Grona gniewu skłaniają do refleksji, a jednocześnie uwrażliwiają, a lektura jest prawdziwą przyjemnością.