Łączna liczba wyświetleń

niedziela, 20 stycznia 2019

Podróże z Herodotem Ryszard Kapuściński



Na co liczę-nie wiem.
Trochę na szczęście, więcej na ludzi,
którzy są wokół, a najwięcej na to,
że świat się zmieni na lepsze.
To oczywiście abstrakcja, ale w coś wierzyć muszę.

Tak pisze Kapuściński w  Podróżach z Herodotem; podróżach odbywanych równolegle w przestrzeni podczas swych reporterskich wypraw do Indii, Chin, Egiptu, Konga, Iranu, Etiopii, Tanzanii, Algierii, Senegalu, jak i w czasie, kiedy towarzyszy mu lektura Dziejów Herodota, pierwszego greckiego dziejopisa, którego możemy nazwać też pierwszym autorem reportaży. Autor wspomina, iż od najwcześniejszych czasów interesowało go przekraczanie granic, pragnął zobaczyć, co znajduje się po drugiej stronie i jak to jest, kiedy przekracza się granicę. I nieważne którą, chodziło o sam moment przekroczenia. Wybrał profesję dziennikarza, pracował, jako korespondent zagraniczny dla Polskiej Agencji Prasowej, co pozwalało mu na przekraczanie wielu granic. Odbywał sporo podróży, często niezwykle niebezpiecznych, obserwował wydarzenia i ludzi i studiował Herodota, aby zrozumieć historię i człowieka. Do każdej podróży przygotowywał się solidnie, bo „kultura nie odsłoni nam swoich tajemnic na proste skinienie ręki”. Już podczas pierwszej podróży do Indii dostrzega, że bez znajomości języka tubylców nie będzie mógł ich zrozumieć. „Rozumiałem, że im więcej będę znał słów, tym bogatszy, pełniejszy i bardziej różnorodny świat otworzy się przede mną.” Uczy się słówek i czyta książki o miejscach, które odwiedził oraz  książki napisane przez ludzi, którzy z tamtej wyrośli ziemi. Dzięki temu odbywa kolejne podróże „znacznie bardziej wielowymiarowe niż ta pierwotnie odbyta”. Podróże z Herodotem zawierają tak duży materiał będący wynikiem wnikliwych studiów, iż nie sposób przytoczyć tutaj choćby cząstki tych obserwacji. Studiując Dzieje Herodota odnajduje analogie ludzkich zachowań, ich powtarzalność na przestrzeni dziejów. Okrucieństwo przodków znajduje swe odbicie w okrucieństwie współczesnych. Ale pisząc o dawnych władcach, którzy czynili rzeczy okrutne, pisze też, że „zdarzają się wśród nich tacy, którzy czasem robią coś jeszcze, i że to „jeszcze” może być pożyteczne i dobre.”  U Herodota Kapuściński podziwia poza pasją odkrywcy,  poczuciem obowiązku spisania dziejów także rzecz niezwykle istotną poszanowanie dla  wielokulturowości. Stara się poznać, opisać i zrozumieć odmienność, jaką spotyka po przekroczeniu granicy.
Podróże z Herodotem to nie tylko zbiór reportaży, to także poemat o pięknie podróżowania, rozumianego, jako odkrywanie i utrwalanie.
Podróż przecież nie zaczyna się w momencie, kiedy ruszamy w drogę, i nie kończy kiedy dotarliśmy do mety. W rzeczywistości zaczyna się dużo wcześniej i praktycznie nie kończy się nigdy, bo taśma pamięci kręci się w nas dalej, mimo, że fizycznie nie ruszamy się z miejsca. Wszak istnieje coś takiego jak zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej.(str.79-80). To rodzaj podróży, jakich nie odbywają turyści, którzy podróżują, aby odpocząć. O nieskończoności podróży pisze „wyprawy takie można przedłużać, powtarzać, zwielokrotniać przez lektury książek, studiowanie map, oglądanie obrazów i fotografii. Co więcej- mają one pewną przewagę nad tą w rzeczywistości i realnie odbywaną, a mianowicie- w takiej podróży ikonograficznej można się w jakimś punkcie zatrzymać, spokojnie popatrzeć, cofnąć do obrazu poprzedniego itd., na co często w podróży prawdziwej nie ma czasu ani możliwości.” (str. 51-52).
Herodot staje się autorowi niezwykle bliski, bo łączy ich ciekawość świata i ludzi, zamiłowanie do poznawania obcych kultur, bo te „inne światy, inne kultury to są zwierciadła, w których przeglądamy się my i nasza kultura”. Dzięki nim „lepiej rozumiemy samych siebie, jako że nie możemy określić swojej tożsamości, dopóki nie skonfrontujemy jej z innymi” (str.249).
Takich zapaleńców, jak Herodot, czy Kapuściński nie rodzi się wielu, przeciętny człowiek nie jest specjalnie ciekaw świata, bo ta ciekawość wymaga wysiłku, wymaga otwarcia się na innych i ich odrębność, a łatwiej jest zamknąć się w kokonie własnych przekonań i uprzedzeń. Jak często powtarzamy „boimy się tego, czego nie znamy”, boimy się poznać, bo to mogłoby zniszczyć nasz uporządkowany świat, kiedy okazałoby się, że ten człowiek przed którym się bronimy jest w gruncie rzeczy takim samym, jak my człowiekiem, a może nawet lepszym od nas.
Takich ludzi jak Herodot i Kapuściński wciąż zadziwia świat, bo „człowiek, który przestaje się dziwić, jest wydrążony, ma wypalone serce. W człowieku, który uważa że wszystko już było i nic nie może go zdziwić, umarło to co najpiękniejsze - uroda życia”. (Str. 253).
Pozwalając sobie na małą konkluzję dodam, iż w ostatnim dniach poza tym, co zszokowało i pogrążyło w ogromnym smutku było też coś, co zadziwiło, wielka wspólnota ludzkich serc i wyzwolone dobro. Być może krótkotrwałe, ale ogromne i napawające nadzieją). Kapuściński uciekając w historię, w której odnajduje to, przed czym chciał uciec zastanawia się czy robił słusznie. Ja nie mam wątpliwości, bo dzięki tej ucieczce, dzięki tej podróży uświadamia, iż istnieje jeszcze jedna granica, nazwana przez niego granicą prowincjonalności myślenia, mówiąca, iż ważne jest tylko tu i teraz.
A jak powtarzała moja polonistka żyć trzeba zarówno przeszłością, teraźniejszością, jak i przyszłością. 
Książka przeczytana w ramach losowania stosikowego u Anny

piątek, 18 stycznia 2019

Krzyk ciszy


zdjęcie ze strony
Piękne wiersze, słowa piosenek, cytaty, wypowiedzi, wspomnienia, zdjęcia, fragmenty filmów, świece, znicze i kwiaty, opuszczone do połowy flagi i cisza…. Cisza, która krzyczy.
Jestem pogrążona w żałobie. Jest mi źle, smutno, czuję się tak, jakby ktoś wbił mi nóż w serce. Płaczę. Od czasu kiedy ostatni raz płakałam po odejściu bliskiej mi osoby minęło prawie piętnaście lat.
A teraz płaczę, na każde z tych wspomnień i każdą próbę wyrażenia żalu, rozpaczy, bólu, niedowierzania, poczucia winy, czy współodpowiedzialności.
Nie znałam go osobiście. Był jednym z nas. Często widywałam go na ulicach mojego/naszego miasta, nie odgradzał się od ludzi, nie miał ochrony, był blisko, zawsze uśmiechnięty. To było takie normalne, że szło się na spacer, siedziało w kawiarni, było na jakimś wydarzeniu, a pojawiał się Pan Prezydent. Bez pompy i fanfar, tak zwyczajnie, po ludzku. Witał się z ludźmi, rozmawiał z nimi, pozwalał robić zdjęcia. Tak go zapamiętam.
Wciąż mam wrażenie, że nadal jest z nami.
Kiedy od paru lat wmawia się nam, że jesteśmy gorszym gatunkiem ludzi, bo nie wyznajemy tych samych poglądów, co zwycięska formacja, jego obecność i poczucie współuczestniczenia w obronie tego samego systemu wartości spowodowały, że stał się bliską mi osobą. Osobą, której drogie były ideały wolności, demokracji i poszanowania odmienności.
Słowa mogą zabijać, ale słowa też mogą uzdrawiać. W ostatnich godzinach usłyszałam wiele pięknych i mądrych słów wypowiadanych przez rodzinę i przyjaciół. Nie słucham/ nie czytam tych, które zieją nienawiścią.
Życzmy sobie, aby słowa, które padną w najbliższych dniach nie raniły. Lepiej czasami zamilknąć. 
Będąc na poniedziałkowym wiecu (na zdjęciu) nie wiedziałam, że to być może będzie moim pożegnaniem z Panem Prezydentem. I już na zawsze słysząc Sound of Silent będę miała przed oczami tę wspólnotę pogrążonych w żalu ludzi. 

niedziela, 13 stycznia 2019

Wenecja po raz kolejny



Miłość jest uczuciem bezinteresownym, jednokierunkową ulicą. To dlatego można kochać miasta, architekturę samą w sobie, muzykę, nieżyjących poetów albo, przy pewnym szczególnym usposobieniu, jakąś istotę boską. Miłość jest bowiem czymś, co się dzieje pomiędzy odbiciem a odbitym przedmiotem*.
O Wenecji napisano już tyle, że wydaje się zbędnym pisać cokolwiek więcej. Sama pisałam o niej niejednokrotnie. Należy do tych miejsc, które mogłabym odwiedzać wciąż na nowo. Jak dotąd odwiedzałam ją głównie latem, w upalne, wilgotne dnie, skąpaną w słońcu i zatłoczoną do granic niemożliwości. Z roku na rok przyjeżdża tu coraz więcej ludzi, z roku na rok odwiedziny stają coraz bardziej uciążliwe. Z roku na rok Wenecja niszczeje coraz bardziej. Może dlatego mając świadomość jej umierania wiele osób chce zdążyć pożegnać się z Najjaśniejszą.

Odziane w szorty stada, zwłaszcza te rżące w języku niemieckim, działają mi na nerwy; tym, że ich- czyjakolwiek- anatomia tak dalece ustępuje anatomii kolumn, pilastrów i posągów; oraz tym, co ich ruchliwość- i wszystko, co ją napędza- usiłuje narzucić stabilności marmurów*
Szczęściem podróżnika jest to, że są to z reguły turyści weekendowi, którzy przyjechali zaliczyć główne atrakcje miasta. Są to najczęściej ludzie wygodni, którzy uwielbiają się wyspać i ludzie zabawowi, którzy opuszczają swe norki po zmroku, aby uzupełnić niedobór płynów. Podobnie w porze obiadowej, kiedy turysta okupuje self service bary, bądź każdy kamień, na którym może przysiąść z big kanapką, bo tanie i duże.
Nadal wczesnym rankiem i nadal na placach, uliczkach i mostkach troszkę bardziej oddalonych od turystycznych szlaków bywa jeszcze spokojnie i zupełnie przyjemnie.
Rafael i Tobiasz
Mimo, iż po wyjściu z dworca Santa Lucia buchnął na mnie powiew dusznego i lepkiego powietrza, mimo, że szłam w kierunku hotelu w stłoczonej, ciasnej, ludzkiej masie, mimo, że ledwo ciągnęłam ciężką walizkę, a torebka, której pasek wżynał się w ramię obijała o kolana byłam uszczęśliwiona, że oto jestem tutaj, znowu, po kilku latach nieobecności. Być może po raz ostatni, bo któreś z nas (ja albo Wenecja) może nie doczekać kolejnego razu.
Rezerwując hotelik nie wiedziałam, że będzie on położony tak blisko miejsc, które były tłem powieści Anioł panny Garnet (chciałam podlinkować, ale okazało się, że nie mogę odnaleźć mojego bloga na innej platformie :( ) Dzielnica Dorsoduro, to jedna z najstarszych dzielnic miasta. Nie mogłam odmówić sobie przechadzki do kościoła Świętego Archanioła Rafaela, który tak dużą rolę odegrał w historii panny Julii Garnet. Brodski pisze o chodzeniu śladami wielkich poprzedników. Ja poszłam dalej, chodząc śladami fikcyjnej postaci. Pierwszy kościół w tym miejscu był wybudowany w VII wieku, trzy razy spalony, za każdym razem był odbudowany. Dziesięć wieków po tym, jak położono tu kamień węgielny, po zniszczeniach dokonanych przez czas i zapewne na skutek złych warunków statycznych świątynia została zrekonstruowana, a prace przy jej przebudowie i wyposażeniu trwały do połowy osiemnastego wieku. Jak większość weneckich świątyń wejście do świątyni jest naprzeciwko kanału. Nad wejściem znajduje się rzeźba przedstawiająca Anioła Rafaela z Tobiaszem i psem. To chyba dość nietypowy widok. Bardzo mi się ta odmienność podobała,
podobnie, jak historia Rafaela, który pomógł Tobiaszowi uzdrowić niewidomego ojca skradła moje serce podczas lektury powieści, konkurując z historią kobiety, która została uzdrowiona, dopiero wówczas, kiedy zrozumiała, co w życiu jest najważniejsze. Rzeźba jest przypisywana Sebastiano Mariani szwajcarskiemu architektowi i rzeźbiarzowi z Lugano i datowana na początek XVI wieku. Wewnątrz świątyni, w jednym z ołtarzy bocznych znajduje się kolejna rzeźba przedstawiająca Anioła Rafaela, Tobiasza i psa. Świątynia jest nieduża, nie przytłacza nadmiarem, mimo, iż pochodzi w dużej mierze z okresu baroku, któremu umiar był obcy. Okolica świątyni niemal bezludna.
Kiedy płynęłam vaporetto na nabrzeże Zattere udało mi się zrobić zdjęcie płynącego wzdłuż nabrzeża statku. Zdjęcie jest zamglone i pozbawione kolorów. To jedno z moich ulubionych, Wenecja wydaje się nań taka daleka, malutka, a statek ogromny. Jak zapowiedź jakiegoś kresu, jak coś co istnieje, ale już odchodzi w przeszłość. Zattere - gdzieś, nie pamiętam, już gdzie i wcale nie dam głowy, że to prawda, przeczytałam, iż Josef Brodski lubił tam
spacerować.
Pamiątkowa tabliczka na murze przy nabrzeżu zdaje się to potwierdzać, choć jej treść Josef Brodski, wielki rosyjski poeta, noblista, kochał i sławił to miejsce może oznaczać że kochał to miasto. A że kochał najlepiej świadczy o tym Znak wodny, kolejna książka o Wenecji, którą powinno się przeczytać przed podróżą. I oczywiście po raz kolejny zamarzyła mi się zima w Wenecji. Zattere było prawie bezludne, a zatem nie było by nic dziwnego w tym, że to miejsce upodobał sobie noblista, który jak wiemy nie tolerował tłumów.
Kolejne miejsce, które chciałam zobaczyć, było związane z filmem Miłość i śmierć w Wenecji. Pamiętam scenę, w której eteryczna, śmiertelnie chora dziewczyna wchodzi na kopułę bazyliki Świętego Marka, aby przyjrzeć się piazza z góry, zobaczyć cztery brązowe konie, aby zaczerpnąć jeszcze jeden łyk życia. Oglądając tę scenę marzyłam, iż ja także muszę tam się wdrapać. Miałam ogromną satysfakcję, kiedy udało mi się to marzenie spełnić i mogłam obejrzeć nie tylko kopie koników, które przybyły z Konstantynopola. Z wysokości tarasu wspaniale ogląda się mozaiki
na wnętrzu kopuły. No i oczywiście plac świętego Marka, Palazzo Ducale, Canale Grande. Jeśli chce się lepszej perspektywy można wjechać windą na Dzwonnicę.Polecam, widoki są niezapomniane.A po wyczerpującej wędrówce, po nasyceniu zmysłów wzroku, słuchu i węchu kolorami, zapachami, dźwiękami przychodzi czas na małe co nieco. A co będzie bardzie właściwe w takim miejscu, niż owoce morza.Cytaty pochodzą z książki Znak wodny Josefa Brodskiego.
Ależ to było pyszne

sobota, 5 stycznia 2019

Amok Stefan Zweig



Autor Dziewczyny z poczty i Niecierpliwości serca, jak dotąd, mnie nie zwiódł. Uległam czarowi jego psychologicznej prozy. Tym razem trafiłam na wydany jako zbiór czterech opowiadań Amok. Poza tytułowym opowiadaniem trzy pozostałe zostały wydane także w zbiorze 24 godziny z życia kobiety (Krajobraz i kobieta, List od nieznajomej, Ulica w świetle księżyca). Nie przepadam za krótką formą i chyba to sprawiło, iż wrażenia miały nieco chłodniejszą temperaturę, choć nie mogę napisać, aby była ona letnia. Dobrą prozę zawsze czyta się z przyjemnością. Z wiekiem coraz bardziej doceniam w literaturze jej aspekt psychologiczny. Każde z czterech opowiadań dotyczy historii bohatera, który w życiu kieruje się emocjami. Czyli tym, co jest mi szczególnie bliskie.
Bohater Amoku, ulegając czarowi despotycznej kobiety dopuszcza się malwersacji szpitalnej kasy. Dla uniknięcia skandalu i ratowania honoru wyjeżdża do holenderskiej kolonii - odludnej dziury, dwa dni jazdy od najbliższego miasta. Jego towarzystwo poza lasem i plantacjami, gąszczem i bagnami stanowi kilku nudnych, zasuszonych urzędników. Początkowo zajmuje się tysiącem drobiazgów, aby nie ulec apatii, jednakże z czasem, kiedy zapas energii przewiezionej z Europy się kurczy, odcina się od świata zewnętrznego, zamyka w sobie, zaczyna pić, a jedyną nadzieją jest upływ czasu, który przybliża go do zakończenia kontraktu i powrotu do Europy. Wówczas do jego samotni przybywa zamężna, biała kobieta, która pod nieobecność małżonka znalazła się w kłopotliwej sytuacji. Kobieta żąda pomocy. To żądanie wzbudza w doktorze całą gamę złych uczuć. Zaczyna się walka na słowa. Ona jest dumna i władcza i nie ma zamiaru poprosić, on jest wściekły, że ona go nie chce prosić, że przyszła ze swym żądaniem, jak do sklepu po towar, który można kupić za odpowiednią sumę pieniędzy.
Ich dialog to wspaniała gra dwojga godnych siebie przeciwników, którzy od samego początku doskonale wiedzą o co chodzi, a żadne nie zamierza się poddać.
Naga nienawiść stanęła między nami. Wiedziałem, że ona mnie nienawidzi, bo mnie potrzebuje, a ja nienawidziłem jej, bo … nie chciała prosić. …. Nie wiem, czy byłem kiedy tak zwanym dobrym człowiekiem, ale … zdaje mi się, że byłem zawsze gotowy nieść pomoc… W tym obmierzłym życiu, jakie się tam prowadziło, to było jedynym skarbem, jaki się miało, to, że tą garścią wiedzy, którą sobie człowiek wcisnął do mózgu, mógł utrzymać oddech znikającego życia, mógł mieć wewnętrzne zadowolenie, że coś dzięki niemu powstaje… Rzeczywiście to były moje najpiękniejsze chwile, kiedy przychodził taki żółty chłopak siny ze strachu, ze spuchniętą nogą od ukąszenia żmii i już wrzeszczał, że nie chce, aby mu nogę ucięto, a ja zdążyłem go jeszcze uratować. Nie zważałem na odległości, jeżeli gdzieś, choćby o kilka godzin jazdy, jakaś kobieta leżała w gorączce- nawet i w taki sposób, jak ta kobieta tu chciała, pomagałem już dawnej w Europie, w klinice. Ale wtedy przynajmniej miałem pewność, że ratuję kogoś przed śmiercią albo rozpaczą - i to jest właśnie potrzebne, aby komuś przyjść z pomocą- to uczucie, że tamten ciebie potrzebuje (Str. 26)*
Kiedy stawka wyznaczona przez doktora okazuje się dla kobiety stawką nie do przyjęcia, i ta odjeżdża, dochodzi on do wniosku, iż musi ją odnaleźć i pomóc niezależnie od wszystkiego. Wtedy wpada w szał, amok, rodzaj wścieklizny.

Rodzaj monomanii, która nie da się porównać z żadnym innym, zwłaszcza alkoholowym odurzeniem…[..] Być może pozostaje ona w związku z klimatem, z tą duszną, ściśniętą atmosferą, która ciąży na nerwach, jak burza, aż w końcu się łamią… A więc amok.. amok objawia się tak: Malaj, taki zwyczajny dobroduszny Malaj pije swój trunek spokojny, jak zawsze… siedzi tępy, obojętny, zmęczony… podobnie, jak ja siedziałem w moim pokoju… naraz zrywa się, porywa sztylet i pędzi… pędzi przed siebie… nie wiedząc dokąd… Obala, co mu wejdzie w drogę, obojętne czy człowiek, czy zwierzę…(str. 33).
Całą historię o tragicznym w skutkach zakończeniu poznajemy z relacji doktora, który opowiada ją przypadkowemu współpasażerowi na statku. Opowiada, bo nie radzi sobie z emocjami i potrzebuje słuchacza. Nie chce pomocy, nie usprawiedliwia się, może jedynie liczy trochę  na zrozumienie.

Opowiadanie napisane zostało przystępnym językiem (czytałam opinię o chropowatości języka i ciężkim odbiorze, zupełnie tego nie odczułam), fabuła wciąga, a zachowanie bohatera intryguje. Poza Amokiem zaintrygował mnie List od nieznajomej, w którym pewien człowiek otrzymuje list od osoby, której nigdy nie poznał, choć jak się z jego treści wynika spotkał ją kilkukrotnie. 
*Opowiadania wydało wydawnictwo C&T w 2017 roku. Przełożyła Zofia Rittnerowa

wtorek, 1 stycznia 2019

Plany i podsumowania

Na krakowskim rynku
Początek roku to czas planów i podsumowań. Od kilku lat zarzekam się, iż jedyne co postanawiam, to brak postanowień. W tym roku złamię tę zasadę. Otóż mam zamiar wrócić do blogowania. Drastycznie zmniejszająca się ilość wpisów - w zeszłym roku zaledwie dziesięć - uświadomiła mi, że za rok nie będę miała do czego wracać, a byłoby szkoda. Ta platforma (dziś już mocno przestarzała i passe) to rodzaj zatrzymania w czasie zdarzeń, emocji, chwili. Z wiekiem kłopoty z pamięcią zaczynają doskwierać coraz bardziej. Zastanawia, jak to możliwe,  iż pewne zdarzenia pozostają w nas na długo (może nawet na zawsze, wracamy do nich w opowieściach tak często, że nabierają nowych kształtów i barw), a inne blakną z czasem i zacierają się tak, że w końcu stają się  nieistniejące. Nie bacząc zatem na "niemoc twórczą", nie bacząc na dołującą rzeczywistość, nie bacząc na to częste dziśmisięniechce zamierzam pisać. Trochę o zdarzeniach, więcej o emocjach. W przeciwnym razie umkną kolejne lektury, spektakle, wystawy, czyli to co nadaje życiu kolorytu i smaku.  Uleci to, co sprawia, że w szaro-buro skrzeczącej rzeczywistości, w codzienności politycznych sporów, w trwającym procesie niszczenia tego, co było dobre rozmyje się to, co sprawia, że życie wciąż ma sens. I nie ma, że postaram się, że chciałabym, że czas pokaże. Przeczytałam ostatnio, iż w życiu nie ważne są nasze osiągnięcia, zrealizowane projekty, wykonane zadania, ważne są tylko emocje. Więc o emocjach będzie najwięcej.
Dzwonnik po raz 14 -ty 
W mijającym roku przeczytałam trochę książek, nie liczyłam ile, było ich sporo. Jednak zdecydowanie za mało, w stosunku do tego, ile być powinno, ile, chciałabym, aby było. Najważniejszym odkryciem roku był Lampart Lampedusy.
O wiele łatwiej przychodzi mi przypomnienie sobie obejrzanych spektakli i wystaw. Oczywiście nic nie przebiło mojego ukochanego Dzwonnika. Z pewnym niedowierzaniem próbuję pogodzić się z myślą, iż rok 2019 to ostatni sezon Notre Dame de Paris w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Jakże to będzie żyć bez Quasimodo. Przyjdzie przywyknąć. Ale łatwo nie będzie. Na drugim miejscu znalazł się Doktor Jekyll i Mr Hyde w poznańskim Teatrze Muzycznym. Zdjęty z afisza jakiś czas temu spektakl niespodziewanie zagościł na deskach poznańskiego teatru na kilka wieczorów dając okazję raz jeszcze przeżyć ogromną radość i wzruszenie. Podobało się, to mało powiedziane, wbiło  mnie w fotel, wprowadziło w bezdech i przeszyło do szpiku emocjami nie do wyrażenia, a grający podwójną rolę Janusz Kruciński rzucił na kolana po raz kolejny. Trzecie miejsce na pudle zajął występ Il Divo pod poznańską katedrą na Ostrowiu Tumskim. Było pięknie, było wzruszająco, było ożywczo i była ... dobra pogoda, co przy występach na powietrzu w naszej strefie klimatycznej jest niezwykle istotne, zwłaszcza, jeśli widz do najmłodszych nie należy. 
Il Divo w Poznaniu
Ciekawym odkryciem był musical Kinky Boots w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Chętnie obejrzałabym raz jeszcze, a to zawsze było moją miarą wartości spektaklu. Dobrze też bawiłam się na Rewii Jubileuszowej (60 lat teatru muzycznego w Gdyni). Fantastycznie jest móc wrócić do spektakli, na które biegałam będąc młodą dziewczyną. Szkoda tylko, iż wykonawcami były osoby, które nie w każdym przypadku spełniły pokładane w nich oczekiwania, ale tak to jest z tego typu przedstawieniami, kiedy przygotowuje się kilka - kilkanaście przedstawień z dużą ilością utworów trudno zaangażować do takiego przedsięwzięcia najlepszych wokalistów. Poza występami baletowo- akrobatycznymi najbardziej utkwiło mi wykonanie utworu Psalm  stojących w kolejce przez wszystkich wykonawców spektaklu. Dobrze wspominam też występ Dziesięciu tenorów (artystów z Ukrainy) w gdańskiej Filharmonii Bałtyckiej. No i niemal zapomniałabym o kolędach Gwiazdo świeć, kolędo leć w wykonaniu Alicji Majewskiej, Olgi Bończyk, Łukasza Zagrobelnego i Włodzimierza Korcza w tejże Filharmonii. Było nastrojowo, klimatycznie, dowcipnie, po prostu pięknie. Była to taka chwila, w której przeniosłam się w inną rzeczywistość, w inny świat, zapomniałam o zmartwieniach i obawach, dałam się ponieść muzyce. Nie mogę nie wspomnieć też o koncercie Michała Szpaka. Ależ to sceniczne zwierzę ma talent. Świetnym pomysłem było połączenie części poważnej, nastrojowej musicalowo-operowej (z udziałem siostry artysty) z częścią drugą bardziej żywiołową i rockową. Największe rozczarowanie roku Interes życia Teatru Komedia. Ani śmieszne, ani dobrze zagrane. W zasadzie nudne i nijakie i gdyby nie fakt, iż w drugiej części miano zagrać piosenki z lat 50-60-70 i 80 tych, zapewne opuściłabym teatr po pierwszym akcie.
Szopka w kościele w. Bernardyna w Krakowie
Chciałam jeszcze wspomnieć o wystawach, ale wpis rozrasta się niebotycznie, więc zostawię te wspomnienia - może nawet jakąś większą relację to na kolejny raz. 
Zdjęcia z Krakowa zrobione zostały podczas tegorocznych świąt Bożego Narodzenia.

 Szczęśliwego, Nowego Roku
Dużo zdrowia, normalności i radości
spełniania marzenia i posiadania marzeń, 
bo najsmutniejsza rzecz pod słońcem jest 
wówczas, kiedy się nie ma marzeń.