Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 23 października 2025

Żar w Teatrze Polonia i Tindaro przez warszawskim Sheratonem

zdjęcie ze strony Teatru Polonia

Żar w Teatrze Polonia
Rzadko piszę o teatralnych sztukach, bowiem moje kompetencje do pisania o nich są jeszcze mniejsze niż do pisania o książkach. Nie mniej skoro zdarza mi się często narzekać na poziom teatralnych przedstawień nie mogę choćby nie wspomnieć o sztuce, która zrobiła na mnie tak dobre wrażenie, że zaliczyłam ją do jednej z najlepszych przedstawień, jakie widziałam w życiu.



Kiedy tylko usłyszałam, że w Teatrze Polonia Jan Englert postanowił wyreżyserować powieść Maraia Żar - wiedziałam, że muszę spektakl obejrzeć. Żeby napisać o czym jest Żar posłużę się własnym cytatem z wpisu o książce; Gdzieś na uboczu czasu i historii do pałacu starego węgierskiego generała przyjeżdża przyjaciel z lat młodości. Spotykają się, aby zamknąć pewien etap przeszłości. Dokładnie w tym miejscu i w takim samym otoczeniu ponad czterdzieści lat temu widzieli się po raz ostatni. Dręczące latami wątpliwości dotyczące przyczyny zdarzeń sprzed niemal pół wieku poddane zostały drobiazgowej analizie. Dobiegający kresu dni stary generał ma tylko jedno zadanie do spełnienia; uzyskanie odpowiedzi na nurtujące go pytania. Generał od dnia rozstania z przyjacielem wiódł monotonną egzystencję skupioną na oczekiwaniu.
Rolę generała gra Jan Englert. Odwiedzającym go przyjacielem z lat dzieciństwa i młodości jest Daniel Olbrychski. Epizodyczną rolę niani starego generała zagrała Maja Komorowska. Aktorzy – mistrzowie sceny. Miałam szczęście każdego z nich już oglądać i to nie raz, ale w takim zestawieniu obejrzałam ich po raz pierwszy.
Często narzekałam na blogu na udziwnienia czy robienie spektakli pod publiczkę. Przedstawienie Żar sprawiło, iż uwierzyłam, że w teatrze nie tylko dla mnie liczy się słowo, treść, emocje.
Świetny tekst i wspaniali aktorzy i mamy dzieło w najlepszym stylu.
Pan Englert wcale nie grał generała, on był generałem. Dialog, jaki toczyli dwaj panowie brzmiał tak prawdziwie, że można było zapomnieć, że jest się na widowni. Chwilami nawet miałam wrażenie, że jesteśmy świadkami intymnej rozmowy, że może nie wypada się jej przysłuchiwać. Nic nie było przerysowane, nie było grania na siebie. Wszystko wypadło tak naturalnie i prosto. Ponieważ obaj panowie są mniej więcej w wieku odtwarzanych postaci można było odnieść wrażenie, że pewne kwestie wypowiadają zarówno Henryk i Konrad jak i Englert i Olbrychski, a że były one niezwykle szczere – przyznam że byłam wzruszona, jakbym uczestniczyła w niezwykłym misterium. Wiem, może trochę przesadzam, ale byłam ogromnie poruszona i chyba nie tylko ja. Widownia – średnia wieku pięćdziesiąt plus – też wydawała się poruszona. Nigdy jeszcze nie bolały mnie ręce tak bardzo od bicia braw.
Miałam niepowtarzalną szansę oglądania tak wspaniałych aktorów w tak świetnej sztuce – a to wielka radość i ogromne przeżycie.


przed spektaklem
I jeszcze coś na pozór nie tak istotne, a jednak. Udało mi się zdobyć bilet (na czwarte od premiery przedstawienie) w siódmym rzędzie. A piszę o tym dlatego, iż okazało się, że z moim słuchem wszystko jest w najlepszym porządku. Ostatnimi czasy byłam przekonana, iż głuchnę, zdarzało mi się nie słyszeć tekstu, mimo wytężania słuchu. Mówiono, że pewnie siedziałam w złym miejscu (najczęściej siedzę w trzecim rzędzie, mam takie swoje przyzwyczajenie rząd trzeci miejsce skrajne😊), albo że siedziałam z prawej strony, a może trzeba było z lewej, lub pośrodku. Tymczasem okazało się, że wszystko z moim słuchem w porządku. Jeśli aktor ma dobrą dykcję, a nagłośnienie nie nawala to słychać nawet najciszej wypowiedzianą kwestię w ostatnim rzędzie. A ponieważ przedstawienie jest intymną rozmową kwestie często wypowiadane są cicho, co wcale nie przeszkadzało w odbiorze. Na sali panowało absolutne skupienie. Miałam nawet wrażenie, że widownia przestała oddychać, aby nie zakłócać przebiegu przedstawiania i lepiej chłonąć tekst.
To sztuka, która przypadnie do gustu wielbicielom teatru klasycznego, takiego, jaki ostatnimi czasy rzadko mamy okazję doświadczać. A jakiego bardzo mi brakowało. Nawet pomyślałam sobie, że to taka klamra, zaczęłam moją przygodę z teatrem w wieku lat 13 lub 14 z przedstawieniem Wesela w Teatrze Wybrzeże (takie piękne Wesele z tekstem Wyspiańskiego od początku do końca, bez wycinków czy przestawiania scen, klasycznie piękne z rozświetloną tańcami chatą, Stańczykiem w czerwieni i chocholim tańcem) i dotarłam do Żaru w Teatrze Polonia. Choć mam nadzieję, że zobaczę jeszcze parę pięknych przedstawień w życiu.

Tindaro Mitoraja przed hotelem Sheraton
                        
Tindaro Mitoraja
O rzeźbach Mitoraja wspominałam na blogu kilkakrotnie. Mam do nich słabość. Podoba mi się klasyka w nieco nowoczesnym wydaniu. Jego rzeźby przedstawiają najczęściej człowieka okaleczonego, niedoskonałego, a jednak silnego i pięknego, tudzież którąś z części ciała tego człowieka- herosa, najczęściej jest to głowa. Nie inaczej jest w przypadku Tindaro. Kto zna Mitoraja ten kojarzy przewróconą głowę na krakowskim Rynku bądź stojącą głowę w poznańskim Browarze. Moja znajomość z Mitorajem (ze sztuką Mitoraja) zaczęła się od drzwi rzymskiej świątyni Santa Maria degli Angeli (czyli Matki Boskiej wszystkich Aniołów). Od tamtej chwili wzbogacam kolekcję obejrzanych rzeźb Mitoraja. Rzeźba mierzy ponad cztery metry i waży ponad 3 tony i stała wcześniej w paryskiej dzielnicy La Defence. Od razu sięgnęłam do zdjęć z tej dzielnicy i choć mam stojące tam Ikarię i Ikara rzeźby Tindaro na nich nie znalazłam, co oznacza, iż w Paryżu jej nie widziałam. Tym większa radość ze zdobycia nowego eksponatu do mojej kolekcji. Tyndareos którego ma przedstawiać rzeźba był mitycznym królem Sparty i ojcem Heleny Trojańskiej. Artysta wyrzeźbił kilka wersji Tindaro – w postaci fragmentu głowy męskiej. Jedną z nich oglądałam we Florencji w Ogrodach Boboli. Tyle, że tamten Tindaro miał całkiem spękane rysy twarzy. Ten stojący (czasowo?) przy Placu Trzech Krzyży pod hotelem Sheraton ma twarz gładką lecz ze szramą (bądź plastrem na policzku). Nie pamiętam teraz czy zwróciłam uwagę na rewers rzeźby we Florencji, w Warszawie tył rzeźby jest niemal równie interesujący jak przód. Jest tam rzeźba w rzeźbie na filarach dwie głowy owinięte bandażem (?) od przodu i z tyłu a także na środku głowa maszkarona z otwartymi ustami i zabandażowanym nosem. Antyczne piękno okaleczone upływem czasu. Te rzeźby fantastycznie prezentują się w otoczeniu współczesnej architektury. I pisze to osoba, która za współczesną architekturą nie przepada. Domy z betonu i szkła nie robią na mnie dobrego wrażenia, jednak paryska dzielnica La Defence jeśli mi się podobała to właśnie z powodu tych fantastycznych rzeźb Mitoraja otoczonych drapaczami chmur.
Tindaro z drugiej strony



Z dalszej perspektywy



W ogrodach Boboli we Florencji

niedziela, 12 października 2025

Lublin na wystawie, na wieży i w Ogrodzie Botanicznym

Lublin Grodzka i Sztukmistrz pana Kędziory
Kolejna w tym roku wycieczka do Lublina przez Warszawę okazała się strzałem w dziesiątkę. Najpierw był najlepszy w tym roku spektakl teatralny Żar w Teatrze Polonia, potem wystawa Co babie do pędzla w Lublinie. Tych doznań było już dość, aby uznać wycieczkę za udaną, a doszła do tego przepiękna, słoneczna pogoda, obejrzenie nowej rzeźby Mitoraja Tindaro w Warszawie, spacery po Starym Mieście w Lublinie, wizyta w Ogrodzie botanicznym, wejście na Wieżę Trynitarską i pyszne jedzonko w Mandragorze.




Wystawa Co babie do pędzla?
Jedna z lepszych tegorocznych wystaw, choć konkurencja była niezwykle wysoka (Konstancin, Warszawa, Mediolan, Drezno, Berlin, Poznań, Oliwa). W każdym razie wspaniałe przeżycie, możliwość poznania nowych nazwisk i nowych dzieł, a także powrotu do tych widzianych już wcześniej. O niektórych dziełach czytałam w różnych biografiach; na przykład Meli Muter (autoportret w księżycową noc, portret Staffa, portret ojca, Katalończyk, czy w końcu Smutny kraj). To właśnie obrazy Melani i Olgi B. dominowały na wystawie. Było ich zdecydowanie najwięcej. Choć sporo było też Anny Bilińskiej Bogdanowicz czy Zofii Stryjeńskiej. Ale zaskakująco wiele było nazwisk, o których nigdy nie słyszałam. Nie można oczywiście zapamiętać wszystkich. Ja w każdym razie zauważyłam, że najczęściej fotografowałam obrazy, które okazały się autorstwa pani Weissowej. Irena (Aneri) Weissowa prywatnie była żoną Wojciecha Weissa. Nazwisko będzie znane osobom interesującym się choć trochę sztuką. Niejednokrotnie spotykałam się z obrazami Wojciecha Weissa, ale do tej pory miałabym kłopot z wymienieniem tytułu jednego z nich. Dopiero niedawna wizyta w Pałacu Opatów w Oliwie na wystawie, o której już wspominałam Boznańska i inni twórcy XIX wieku (czy jakoś podobnie) wyryła w mojej pamięci Portret czeszącej się kobiety Wojciecha Weissa. Zieleń jej sukni przykuwa wzrok natychmiast po wejściu do Sali. Nie da się przejść obojętnie. Chyba lepiej to widać na wystawie, zdjęcie nie oddaje głębi owej szmaragdowej zieleni i jej powiedziałabym wszechobecności. Ale mogę się przecież mylić, siostra mojej przyjaciółki większą uwagę zwróciła na wiszący obok półakt kobiecy (też Weissa). Jak przeglądam obrazy Weissa pierwszy rzuca mi się w oczy Demon (skojarzenia ze Stanisławem Przybyszewskim jak najbardziej uzasadnione).

Wystawą tworzących pań byłam zachwycona. Ich ilość dorównuje ilości tworzących mężczyzn, choć jeśli odwiedzimy jakiekolwiek muzeum sztuki odniesiemy zgoła odmienne wrażenie. W tym roku odwiedzając różne muzea bawiłam się w szukanie obrazów kobiet, cieszyło mnie każde odkrycie, ale nie skłamię, jeśli napiszę, że stanowiły one zaledwie procent całości zbiorów. Może pomijając Willę Le Fleur gdzie przewaga panów nie jest aż tak dojmująca.


Jestem przekonana, że także w epokach wcześniejszych tworzących pań było dużo więcej, jednak upływ czasu spowodował, iż ich obrazy albo przepadły, albo też dziś są obrazami nieznanego autora (bądź zostały przypisane ojcu, mężowi, czy bratu). Ale nie będę się tu zagłębiać w tę tematykę. W dwóch sporych skrzydłach zamku na pierwszym piętrze w kilku, a może nawet kilkunastu salach możemy zapoznać się z obrazami namalowanymi przez kobiety. Mnie zdecydowanie bardziej podobała się część pierwsza wystawy, ale i druga ta bardziej modernistyczna warta była obejrzenia. W końcu udało mi się obejrzeć obrazy Anieli Pająkówny (kochanki Przybyszewskiego i matki jego córki), Marii Dulębianki -pisarki, feministki, działaczki społecznej, przyjaciółki a może partnerki Marii Konopnickiej, a także Marii Gażycz – malarki, która uczyła się u Wojciecha Gersona, a także w paryskiej akademii Julian (gdzie uczęszczały jej przyjaciółka Bilińska-Bogdanowicz, a także wspomniane wyżej panie Aniela i Maria). Mogłam też obejrzeć kilka obrazów Alicji Halickiej, którą poznałam w konstancińskiej wili La Fleur. O wszystkich tych paniach można poczytać w książce Polki na Montparnassie Sylwii Ziętek (polecam).

Portret czeszącej się W. Weiss
Zdziwiło mnie, iż w środowisku artystycznym tak wiele pań posługiwało się podwójnym nazwiskiem (Zofia Szymanowska-Lenartowicz, Stanisława Kraszewska-Kaniowa, Tekla Nowicka - Kwiatkowska, Małgorzata Łada-Maciągowa, Bronisława Rychter- Janowska, Maria Czajkowska-Kozicka. Ręka w górę kto zna któreś z tych nazwisk. No bo już Anna Bilińska-Bogdanowicz jest dobrze znana).


Czy podwójne nazwisko oznaczało „podczepienie się” pod męża czy też było oznaką feminizmu (pozostawiam swoje rodowe nazwisko, a przyjmuję nazwisko męża, bo inaczej byłoby nie do pomyślenia).

Jak wspomniałam moim odkryciem była Irena Weissowa. Na portalu Niezła sztuka określona została jako żona, matka i kobieta oddana domowemu ognisku. Malarką była tak trochę na marginesie życia. Urodziła się w 1888 r. a zmarła w 1981 r. Staram się unikać dat, ale te są znamienne. Raz że żyła bardzo długo (ponad dziewięćdziesiąt lat), a dwa, że żyła jeszcze za mojego życia, a dowiedziałam się o niej dopiero kilka tygodni temu. Urodzona w Łodzi, szybko przeniosła się do Warszawy, gdzie studiowała w Szkole Sztuk Pięknych między innymi u Konrada Krzyżanowskiego i Xawerego Dunikowskiego. Krótko studiowała w Monachium, po czym wróciła do Krakowa. A ponieważ w Krakowie Akademia Sztuk Pięknych była jeszcze dla kobiet niedostępna uczyła się w pracowni Wojciecha Weissa. Nauczył w pracowniach na Kanoniczej i na Podzamczu, a zatem u stóp Wawelu. Irena po latach wspominała z nostalgią tamte lekcje w otoczeniu książek i z akompaniamentem skrzypcowej muzyki.

                                                                                 Tańczące dzieci I. Weissowa

Po wyjściu za mąż starała się łączyć role żony, matki i malarki. Często określano jej obrazy, jako pozostające pod dużym wpływem sztuki męża. Przejrzałam jej obrazy na wspomnianym wyżej portalu Niezła sztuka. Najbardziej spodobała mi się Hanusia jedząca jabłko. Hanusia była córką malarki. Państwo Weissowie tworzyli zgodne i szczęśliwe małżeństwa, co w rodzinach artystów nie zdarza się chyba często.
Na lubelskiej wystawie moją uwagę zwróciły Tańczące dzieci. Mimo, iż dzieci kojarzą się nam ze zgiełkiem i hałasem mnie ten obraz tchnie spokojem i ciszą. Najpierw widzę pejzaż, a dopiero za chwilę trzymające się za ręce dwie dziewczynki i leżącego w trawie chłopca, który jest ledwie zarysowany. Patrzy na siostry czy koleżanki, a może czyta książkę. Uroczy obrazek.

                                                                                   Wnętrze I. Weissowa
Szalenie lubię obrazy wnętrz. Czy to pracownia malarska czy wnętrze dawnego salonu, wszystko wydaje mi się interesujące. Na obrazie Wnętrze widzimy krakowskie mieszkanie artystów przy ul. Straszewskiego 2 z pozującą na pierwszym pranie siostrą Ireny. Przepięknie odbija się światło słoneczne w zacienionym wnętrzu mieszkania na niebieskich ścianach. A mówią, że to zimny kolor. A ja bardzo go lubię, także na ścianach mieszkań. Co prawda nie widać tu okna, ale wiadomo, że jest. Wnętrze symbolizuje poczucie bezpieczeństwa.

                                                  W ogrodzie I. Weissowa

Kolejnym obrazem Aneri, który bardzo mi się spodobał był obraz zatytułowany W ogrodzie. Skojarzenie z świetlistymi obrazami Gierymskiego czy Mehoffera wydaje się jak najbardziej uzasadnione.


Wieża Trynitarska

Wieża Trynitarska
Podczas zeszłorocznej wizyty w Lublinie nie udało się wejść na Wieżę. Postanowiłam zebrać wszystkie siły i zmierzyć się ze wspinaczką, mimo, iż nie cierpię wchodzenia pod górę. Miałam duże wątpliwości czy uda mi się pokonać 207 schodków (z czego część była wąska i kręta). Udało się, choć dyszałam jak stary parowóz kiedy znalazłam się na szczycie. I zanim zabrałam się za podziwianie panoramy miasta musiałam najpierw dłuższą chwilę odpocząć. Widok ze szczytu rekompensował trudy wspinaczki. Wejście zaowocowało solennym przyrzeczeniem złożonym samej sobie, nigdy więcej wchodzenia po więcej niż stu schodach. Tydzień później wlazłam na wieżę Klimek w Grudziądzu. Jak widać słowność nie jest moją zaletą. Na moje usprawiedliwienie mam to jedynie, iż wejście na Wieżę Klimek było szerokie, wygodne i wcale niemęczące. Oczywiście trochę przesadzam z tym trudem wspinaczki, dla młodej, zdrowej osoby wejście nie wieżę nie będzie nawet wyzwaniem.

                                                         Widok z wieży

Sama wieża stanowiła początkowo część zabudowań kolegium jezuickiego, a dokładnie furtę klasztorną, czyli wejście do budynku. W XVII wieku podwyższono ją i przebudowano na dzwonnicę. Po kasacie klasztoru przekazano wieżę zakonowi trynitarzy (stąd nazwa). Na początku XIX wieku przejęło ją miasto.

                                                               j.w.
Wieża ma 40 metrów wysokości i jest doskonałym punktem widokowym. Mieści się w niej Muzeum Archidiecezjalne, a na szczycie znajduje się kawiarenka. Wchodząc na wieżę można obejrzeć rysunki i obrazy starego Lublina, rzeźby stanowiące niegdyś wyposażenie świątyń oraz jak na dzwonnicę przystało 4 dzwony (w tym Michał z lubelskiej fary i Marię największy z lubelskich dzwonów), znajdowała się też wystawa zbiorów z Muzeum KUL. Mnie najbardziej ucieszył portret Daniela Chodowieckiego litografia na papierze wg Antona Graffa - taki gdański akcent w Lublinie, a także litografie Wyczółkowskiego i rysunek Gierymskiego przedstawiające Lublin z XIX wieku. Te ryciny przedstawiające XIX wieczne miasta zawsze napawają nas nostalgią za czasem, który odszedł bezpowrotnie, czasem dorożek i gazowych latarni. Oczywiście w naszej wyobraźni nie ma miejsca na spływające nieczystościami rynsztoki, tony brudu i śmieci i inne mniej malarskie widoczki.

                                            Gierymski Podwale (w tle wieża)
Myślę, że malarze kadrowali swoje widoki podobnie, jak my kadrujemy zdjęcia.

Ogród botaniczny
Ponieważ sporo odwiedzam różnego rodzaju galerii, postanowiłam dla odmiany podjechać do Ogrodu Botanicznego, zwłaszcza, iż znajduje się tam Dworek Kościuszków, o czym nie miałam pojęcia. Sam Dworek pochodzi z początków XVIII wieku, a od połowy wieku zamieszkiwał go stryj Tadeusza Kościuszki Jan Nepomucen Kościuszko- starosta krzemieniecki. Tadeusz przebywał u stryja dwukrotnie. Majątek nosił nazwę Sławinek i wielokrotnie potem zmieniał właścicieli i przeznaczenie. W związku z odkryciem źródła mineralnego pełnił też funkcję uzdrowiska, niestety przegrał konkurencję z Nałęczowem. Majątek ulegał rozdrobnieniu i degradacji. Po wojnie odkupił resztówkę Uniwersytet Marii Curie Skłodowskiej i przeznaczył go na Ogród Botaniczny, a pod koniec lat sześćdziesiątych przystąpiono do rozbudowy i renowacji Dworku.

                                                    Dworek Kościuszków
W Dworku odbywała się wystawa malarstwa pani Krystyny Rudzkiej Przychody pod apetycznym tytułem Zaowocowało malarstwo. Pani Krystyna maluje niezwykle dekoracyjne, ładne obrazki kwiatów. Dobrze się komponowały z tym stylizowanym na XIX wieczne wnętrzem nadając mu barwnych akcentów. W dworku znajdują się też pamiątki po Tadeuszu Kościuszce, główne jego portrety i szable oraz obrazy prezentujące Naczelnika. Są tutaj także pamiątki po patronce Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej.

                                                         Salon z wystawą obrazów pani Krystyny Rudzkiej Przychody
Pewnym zaskoczeniem okazała się pozorna nieobecność kogokolwiek w środku. Weszła, światła były zgaszone, okiennice ledwie otwarte i ani żywego ducha. Wołałam dzień dobry i nic. Nie było komu pokazać biletu. Dopiero kiedy wchodziłam do trzeciej salki wyszła jakaś pani i pozapalała światła twierdząc, że przemykam się tak cichutko, że nie słychać mnie wcale.

                                                                  Salon z pamiątkami po Kościuszce


                                                                    Urocze te kwiatki pani Krystyny


Sam Ogród jak to w Ogrodach Botanicznych bywa jest niezwykle urokliwy i mimo jesieni jeszcze dość barwny. Jego największą atrakcją są stawy i łączące je małe mostki.


                                        Ogród botaniczny zejście do stawów

I parę jeszcze zdjęć

                                                 Aniela Pająkówna Autoportret


                                             Maria Dulębianka Uwięziona


                                             Maria Gażycz Portret kobiety


                                                 Alicja Halicka Rodzinna kolacja


                                                      Wanda Chełmońska Procesja


Wanda Chełmońska była córką Józefa Chełmońskiego (nieuznaną przez ojca), choć już jak mowa była o talencie słynny tata przyznawał że talent odziedziczyła po nim.

sobota, 4 października 2025

W Gnieźnie (nad jeziorem i w bazylice)

Znad jeziora widok na Katedrę

Po raz pierwszy byłam w Gnieźnie osiem lat temu. Wpadłam na dwie godzinki przejazdem z Poznania, żeby zobaczyć Drzwi gnieźnieńskie. Drzwi nie zobaczyłam, bo trzeba się było gdzieś zgłosić, umówić, zaczekać, nie pamiętam. Byłam bardzo zawiedziona. Poddenerwowana nie zdążyłam się zainteresować Bazyliką, jak należy. Ponieważ nie byłam przygotowana do tych odwiedzin przeszłam główną ulicą (zapewne Chrobrego albo Mieszka, bo tam co druga ulica nosi królewskie miano) nie znalazłszy miejsca w restauracji i głodna opuściłam miasto.

W tym roku postanowiłam ponownie odwiedzić pierwszą stolicę Polski. Jakież było moje zdziwienie, iż miejscem, które mnie zachwyciło nie była Bazylika, muzeum czy drzwi gnieźnieńskie, a coś, czemu mały przewodnik po mieście nie poświęca nawet zdania uwagi.
Pomnik Lecha nad Jeziorem Jelonek

A było to Jezioro Jelonek. To niewielkie jeziorko o powierzchni ok 15 ha sprawiło iż pobyt w Gnieźnie stał się dla mnie niezapomniany. Może to przesyt wspaniałymi dziełami architektury, może moja percepcja poznawcza chwilowo zastrajkowała i potrzebowałam chwili pobycia na łonie natury. Po prostu pobyć, posiedzieć, pozwolić czasowi przepływać przez siebie. Nie analizować, nie myśleć, nie starać się zapamiętać. Pozwolić się zauroczyć czymś zwyczajnym, a tak pięknym.

Słońce odbijające się w wodach jeziora

Spodobała mi się znajdująca się wokół jeziora infrastruktura w postaci chodników, ścieżek rowerowych, placów zabaw dla dzieci, miejsc wspinaczki, siłowni na powietrzu, a przede wszystkim ławek, leżanek i hamaków. A do tego kilka pomników.
Nad jeziorem

Spędziłam tu miłe chwile wylegując się w słonecznych promieniach wrześniowego przedpołudnia. Fantastyczny wypoczynek pomiędzy zwiedzaniem Drzwi gnieźnieńskich i Muzeum Powstania Państwa Polskiego. Czas pomiędzy okazał się czasem najistotniejszym i najmilszym. To rzadkie chwile w czasie moich podróży, kiedy mimo upominania samej siebie wciąż gdzieś gnam, wciąż chcę zobaczyć coś nowego. Tu miałam tyle piękna przed oczami, że mogłam już tylko je oglądać. A tę krótką chwilę zawdzięczałam wylaniu się wody w torebce i konieczności jej wysuszenia na słońcu. Nagle okazało się, że nic nie muszę, nigdzie się nie spieszę i że jest dobrze tak sobie po prostu posiedzieć, a nawet poleżeć w towarzystwie ptasiego śpiewu. Zapewne takich jezior jest w Polsce cała masa i na pewno są one ładniejsze, ciekawsze, lepiej zagospodarowane. Mnie jednak w tej chwili i w tym czasie urzekło to właśnie Jezioro.

Hamaki nad jeziorem

Był początek września, pogoda piękna, słoneczna i ciepła, taka na całodzienne wędrówki. To co jest w mieście punktem obowiązkowym każdej wizyty czyli Bazylika – świątynia o ponad tysiącletniej historii, miejsce pochówku szczątków Św. Wojciecha i miejsce koronacji pięciu polskich królów nie wywołała żadnego szybszego bicia serca, olśnienia, zachwytu. Zdziwiło mnie to, bo to druga po wawelskiej dla historii naszego kraju najważniejsza ze świątyń.
Bazylika (sanktuarium Św. Wojciecha)

Żadna z kaplic nie przyciągała mojej uwagi, a napisy informacyjne pisane na przezroczystych tabliczkach z pleksi na zmianę z napisami w języku Braile`a kompletnie nieczytelne nie zachęcały do ich studiowania. W dodatku niemal wszystkie kaplice zasłonięte były kratami. Chciałam nabyć jakiś nieduży przewodnik po świątyni, niestety jedyny dostępny był w języku angielskim.

Srebrna trumna ze szczątkami Św. Wojciecha (dzieło gdańszczanina)

Nie byłabym sobą gdybym nie wypatrzyła paru godnych uwagi dzieł sztuki w gnieźnieńskiej katedrze. Przede wszystkim bardzo podobała mi się srebrna trumna, w której umieszczono szczątki Św. Wojciecha. Dzieło pochodzi z końca XVII w. i zawiera wewnątrz skrzynkę z drewna cedrowego (wiek XII). Srebrna trumna świeci się i połyskuje. Przepięknie wykonane dzieło z dużą ilością szczegółów, aż szkoda, że nie można go obejrzeć z bliska. Relikwiarz wykonany przez gdańskiego złotnika Petera von den Rennen (o którym wspominałam przy wpisie o relikwiarzu Św. Stanisława w Katedrze wawelskiej) został pod koniec XX w (1986 r.) skradziony i przetopiony. Na szczęście złotnik, u którego chciano sprzedać kruszec powiadomił organy ścigania, a gdańscy złotnicy odtworzyli relikwiarz tak, aby był zgodny z pierwowzorem. Stąd ten blask nowości. Na skrzyni spoczywa w pozycji półleżącej święty. Skrzynia wsparta jest na sześciu orłach a całość unoszą figury symbolizujące cztery stany. Trumna znajduje się pod pozłacanym baldachimem wzorowanym na konfesji Berniniego w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Spuśćmy zasłonę milczenia na ową kopię sprawiającą wrażenie dość nieudolnej imitacji (mnie przypomina plastik pomalowany złotą farbką, ale ja jestem tylko amatorem, który się nie zna). Za relikwiarzem znajduje się marmurowa płyta nagrobna na tumbie - dzieło innego gdańskiego mistrza Hansa Brandta. Płyta jest mało widoczna, bo dostęp do niej jest zagrodzony. Jest to zrozumiałe, bowiem całość znajduje się za ołtarzem głównym.
(j.w)

Innym ciekawym dziełem jest płyta nagrobna wykonana przez Wita Stwosza a dedykowana arcybiskupowi Oleśnickiemu. Powstała pod koniec XV wieku na zlecenie brata zmarłego i jednego z krewnych.
Płyta nagrobna arcybiskupa Oleśnickiego (Witt Stwosz)

Jako że mam słabość do lekko nadgryzionych zębem czasu dzieł zwróciłam uwagę też na inną płytę nagrobną arcybiskupa Jakuba z Sienna zmarłego pod koniec XV w. I tu znowu pojawia się ślad gdański – płytę nagrobną zamówił sam arcybiskup u gdańskiego rzeźbiarza i architekta Hansa Brandta. To co się zachowało jest albo niedokończonym dziełem, albo dziełem wyblakłym z biegiem lat. Gdańszczanie mogą podziwiać Św. Jerzego tego rzeźbiarza w Dworze Artusa. A święty Jerzy jak wiadomo jest mi szczególnie bliski, bowiem jest patronem mojego taty (a pisze to ateistka wrząca w dobre duchy i anioły).
Płyta nagrobna arcybiskupa Jakuba z Sienna (Hans Brandt)

No ale w końcu do Gniezna jedzie się obejrzeć Drzwi Gnieźnieńskie. Miałam duże szczęście, że trafiło mi się oglądanie indywidualne z panią przewodnik tylko do mojej dyspozycji. Mogłam więc zadać parę pytań (które mogłabym też zadać i w większym gronie, ale jako osoba niezwykle nieśmiała bym ich nie zadała).

Drzwi zostały wykonane za panowania Mieszka III Starego (przełom XII i XIII wieku). Przedstawiają życiorys Św. Wojciecha. Początkowo znajdowały się w otworze drzwiowym, prowadzącym do wschodniego wejścia do nawy głównej, zaś pod koniec XIX w. zostały osadzone w wejściu zachodnim. Wykonane zostały ze stopu miedzi, cyny i ołowiu.
Drzwi Gnieźnieńskie

(j.w)

Kiedy pani przewodniczka opowiadała historię świętego naszły mnie dwie refleksje. Po pierwsze nie dziwię się, że spotkał go taki los, jaki spotkał, skoro ośmielił się odprawiać nabożeństwo w miejscu świętym dla pogan tj. w ich świętym gaju. Po drugie - poganie pozbawili świętego głowy, co jest okrutnym bestialstwem, ale chrześcijanie poćwiartowali jego szczątki tak, aby każdemu dostała się cząstka tej świętości I tak dziś w Gnieźnie w trumnie za ołtarzem znajdują się kości długie świętego, większa część korpusu znajduje się w Pradze, wykradziona przez czeskiego księcia Brzetysława w XI w. a głowa oraz ….. tu przestałam słuchać odpowiedzi na zadane przez siebie pytanie, bowiem wydała mi się zbyt makabryczna i wolałam już tego nie wiedzieć co ludzie ludziom mogą uczynić i to ludziom uważanym przez nich za świętych.

Same drzwi gnieźnieńskie są bardziej pamiątką historyczną niż dziełem artystycznym. Ich twórca czy też twórcy nie są znani. Być może jednak to, iż nie można do nich podejść zbyt blisko sprawia, że nie byłam w stanie docenić kunsztu wykonania. Za to doceniam ich wiekowość.

Ja chyba naiwnie spodziewałam się drzwi w rodzaju tych Floreńskich do Baptysterium, a to przecież i inny czas i materiał i artyści innego kalibru.

Reasumując nie żałuję, iż Gniezno odwiedziłam, choć spodziewałam się większych przeżyć. Ale potrzebne są i mniejsze, aby potem docenić te większe.
I tradycyjnie parę zdjęć z Gniezna

Pomnik Bolesława Chrobrego przed Bazyliką


Pomnik Św. Wojciecha


Pomnik Bolesława II Szczodrego

Posąg Przemysła II

Muzeum Początków Państwa Polskiego

Kopia wg rysunków Matejki Insygniów Królewskich